Można to potraktować jak drobnostkę, bo tak naprawdę w dużej mierze jest to zwykła drobnostka. Można też na cały incydent spojrzeć szerzej, jako pewien prognostyk tego, co nas czeka i jako wyznacznik, co też dzieje się w głowach niektórych osób związanych z kadrą. Jednocześnie jest to też dowód na głupotę i krótkowzroczność PZPN-u. Oto dziennikarze „Faktu” – czyli bądź co bądź najbardziej poczytnej gazety w tym kraju – nie dostali akredytacji na mecz reprezentacji Polski z Francją. Przyczyn trzeba się domyślać, ponieważ cizia najęta na rzeczniczkę kłamie, do czego w sumie już można się przyzwyczaić.
OK – nie dostali akredytacji, kogo to w zasadzie obchodzi – zapytacie. W sumie, racja, nikogo. To, czy dziennikarze tabloidu obejrzą mecz na stadionie, czy w telewizji tak naprawdę nie interesuje nawet tych dziennikarzy, może nawet odczują swego rodzaju ulgę, zasiadając na kanapie, zamiast na trybunach. Wierzcie lub nie – z czasem człowiek tymi wszystkimi meczami po prostu rzyga, a na samą myśl o pomeczowych wywiadach ma ochotę rzucić się z ósmego piętra.
Ale sama sprawa jest jednak na swój sposób ciekawa.
Agnieszka Olejkowska – złapana już kiedyś na kłamstwie: gdy zapewniała, że „piłkarze nie byli w żadnym hotelu, bo cały dzień spędziła z nimi” – skompromitowała się ponownie. Przysłała do redakcji „Faktu” informację, że z powodu dużego zainteresowania meczem dla dziennikarzy tabloidu nie starczyło miejsc (po raz pierwszy w historii). To było kłamstwo numer jeden. W drugim mailu zaprzeczyła sama sobie, bo stwierdziła, że akredytacje nie zostały przyznane na prośbę piłkarzy, a nie z powodu braku miejsc. To było kłamstwo numer dwa.
Pannie Olejkowskiej ktoś powinien przemówić do rozumu. Po pierwsze – kłamanie nie przystoi osobie na tym stanowisku. Aktualnie nie jest w ogóle wiarygodna, kojarzy nam się tylko z łganiem. Łże jak Olejkowska – taki nowy związek frazeologiczny.
Jest więc zakłamana i niekompetentna.
Po pierwsze – tylko zakłamany i niekompetentny rzecznik może nie przyznać akredytacji najbardziej poczytnej gazecie w kraju rzekomo ze względu na brak dwóch wolnych krzesełek. Po drugie – tylko niekompetentny i zakłamany rzecznik może po chwili zrzucić winę na piłkarzy, którzy całkowicie mają w dupie, kto otrzyma akredytację, a kto nie.
Przypuśćmy przez chwilę, że Olejkowska ma rację i że to piłkarze prosili ją, by „Fakt” akredytacji nie otrzymał. Oznaczałoby to, że PZPN to pierwszy związek na świecie, w którym zawodnicy decydują o polityce informacyjnej. Gdyby faktycznie piłkarz przyszedł do Olejkowskiej i poprosił, by nie wpuszczać na stadion konkretnego dziennikarza, to musiałby zostać wyśmiany. A gdyby okazało się, że rzecznik ma obowiązek takie chore prośby spełniać, to rezygnacja z pracy wydaje się naturalnym posunięciem.
Olejkowska wymyśliła więc wyjątkowo nędzne kłamstwo – mianowicie zrobiła z siebie idiotkę na posyłki zawodników.
Jej głupota jest skrajna. Jako rzecznik PZPN, Olejkowska ma obowiązek dbać także o dobry PR kadry, o dobre imię piłkarzy. Ona natomiast wysłała do redakcji największej i najbardziej agresywnej gazety informację: nie wpuszczę was, bo piłkarze o to poprosili… Rzuciła dziennikarzom tych biednych piłkarzy na pożarcie: macie, róbcie z nimi co chcecie, to oni są winni. Działa więc nie w interesie kadry, tylko wbrew. Napisałaby w drugim mailu „naprawdę nie mamy miejsc na stadionie, zapraszamy na mecze w przyszłości” i byłoby to jednak bardziej profesjonalne. Ona jednak wolała kit: „to nie ja, to piłkarze”.
Oczywiście to nie piłkarze.
Kto w takim razie? Franciszek Smuda. Tak się dziwnie złożyło, że w „Fakcie” w ostatnim czasie nie obrywał nikt, poza Smudą. Selekcjoner opowiadał na konferencji prasowej, że „wszyscy musimy być razem”, a następnie postanowił zaryglować kadrę przed „Faktem”. Taktyka wyjątkowo głupia, więc jak ulał do selekcjonera pasuje. Olejkowska wolała w mailu napisać, że chodzi o piłkarzy, bo w sumie nie wiadomo, o których, więc odpowiedzialność się jakoś rozmyje. Zapomniała jednak, że i tak jej nikt nie wierzy.
No więc Smuda uznał, że „Fakt” na mecz nie wejdzie. Każdy inteligentny człowiek decydując się na jakiś ruch, powinien przeanalizować ewentualne zyski i straty. Jakie zyski osiągnął poprzez cenzurę prewencyjną „Franz”? Takie, że dziennikarz nie wejdzie na mecz. Problem w tym, że dziennikarz tabloidu wcale nie musi wchodzić na mecz, by go opisać i naprawdę nie robi mu żadnej różnicy, w jakich okolicznościach przyrody jego tekst powstanie. Jakie natomiast są straty? Po pierwsze – Smuda ma dziś dwie strony w „Fakcie” o tym, że jest niedojdą, która zamyka innym usta. Nie byłoby pewnie w czwartkowym wydaniu nic pikantnego o kadrze, a tak jest. Po drugie – będzie miał przesrane w najbliższej przyszłości, bo jego krytycy z tej akurat gazety zrobią się jeszcze bardziej zajadli. Po trzecie – na rok przed Euro ma wroga, który specjalizuje się w sterowaniu nastrojami części społeczeństwa.
Tak, to musiała być autorska taktyka Frania. Na hurra do przodu (czyli tak do linii środkowej) i na 0:6 w finalnym rozliczeniu.
W normalnym związku, przy normalnym rzeczniku, a nie dziewczynce bez pojęcia, ktoś by powiedział: – Sorry, zamiast zabierać im akredytację, zaprośmy ich na obiad i udobruchajmy. Niech sądzą, że się nie obraziliśmy i że nawet ich lubimy.
Mistrzem był w tym Michał Listkiewicz, któremu kiedyś „Fakt” nie dawał żyć. „Listek”, wtedy prezes PZPN, przyszedł do redakcji z torbą pełną gadżetów – a dziennikarze na gadżety zawsze lecą – i jeszcze z uśmiechem dziękował, że liczne, kompromitujące zdjęcia oduczyły go dłubania w nosie. – I teraz już zawsze zbieram kupy po moim psie – zaznaczał z dumą. A potem wręczał wizytówki, z nowym numerem, dzwońcie w każdej sprawie. Efekt? – W zasadzie to równy z niego gość – mówili ci sami ludzie, którzy kilka dni wcześniej z niepozbieranych kup po listkiewiczowym psie robili rozkładówkę.
Albo inna historia. Ukazał się kiedyś wywiad z Tomaszem Kotem, tym aktorem, w którym Kot opowiadał o podróży lotniskowym autobusem w towarzystwie nawalonych działaczy PZPN. Dla niego była to tylko zgraja anonimowych meneli, ale jedną osobę z całego towarzystwa poznał: Listkiewicza. Wywiad już w kioskach, dzwoni „Listek”.
– Witam, Michał Listkiewicz.
– Witam.
– Dzwonię w sprawie wywiadu, który pan zrobił z Tomaszem Kotem.
– Tak… (a w głowie – o Jezu, będzie dupę zawracał i domagał się jakichś sprostowań)
– Bo wie pan… To wszystko, co pan napisał…
– …
– To prawda!
– …?!
– Mam do pana wielką prośbę. Czy mógłby pan do pana Kota zadzwonić i go bardzo przeprosić w w moim imieniu. Ja byłem wtedy trzeźwy i pamiętam to zdarzenie, powinienem wówczas zapanować nad niektórymi osobami, które zachowywały się niegodnie. Jest mi bardzo wstyd, że pan Kot musiał być świadkiem takiej sceny.
Tak PR buduje osoba, która ma coś w głowie.
A debil buduje PR metodą zakazów. Taka metoda – rodem z PRL-u – skutkuje, gdy zakaz dotyczy osoby podległej. Na taką można krzyczeć: – Tego nie zrobisz, tu nie wejdziesz, tego ci nie dam, jak to napiszesz, to cię zwolnię z pracy! Ale czy dziennikarze podlegają selekcjonerowi? Nie, generalnie mają go w głębokim poważaniu. Choroba jest to jednak stara jak świat: zawsze przychodzi moment, gdy trener reprezentacji zaczyna dzielić dziennikarzy na tych dobrych i tych złych, z czasem wręcz uważa się za ich szefa. Jerzy Engel domagał się kiedyś zwolnienia z „Przeglądu Sportowego” dziennikarzy, którzy niezbyt należycie go chwalili, pod groźbą braku rozmów z kadrowiczami przed mistrzostwami świata. Oczywiście został poinformowany, że może pocałować się w pompkę i przez jakiś czas wojenka trwała, stracił na niej Engel i nikt poza nim. Sam Smuda też znany jest z tego, że momentami czuje się jak nad-redaktor i potrafi zadzwonić do jednego czy drugiego wysoko postawionego dziennikarza, by poprosić: – Tego reportera już nie przysyłajcie!
„Faktowi” Smuda zrobił przysługę, bo dla tabloidu największą bolączką jest brak tematów. Teraz temat urodził się sam – cenzura! Nie trzeba pisać, że „w środę odbył się jeden trening”, można pisać, że mamy selekcjonera, który się boi krytyki. Samograj. Tego typu gazeta karmi się konfliktem, dla niej konflikt to energia, paliwo. Chciał „Franz” zaszkodzić, ale niechcący pomógł. On oczywiście sądzi, że działa to inaczej. Wydaje mu się, że „nie wejdą na mecz, to się opamiętają” i nie dociera do niego, że mecz obejrzany przez telewizorem – po tysiącu meczów obejrzanych na stadionach, po setkach rozmów o niczym z piłkarzami, którzy powtarzają oklepane regułki – to prezent, a nie kara.
Na pozornie mało interesujące zdarzenie warto spojrzeć z jeszcze innej perspektywy – zobaczcie, jakimi problemami żyje selekcjoner na rok przed Euro. On nie zastanawia się, jak ugasić krytykę w sposób sportowy (za co pobiera pieniądze), tylko wymyśla koncepcje uciszenia prasy inaczej (co już powinno być działką osób mądrzejszych od niego). Strach, co będzie dalej. Przecież teraz tak naprawdę krytyki „Franz” jeszcze nie odczuł. OK, u nas na portalu rozjeżdżany jest od dawna, ale „Fakt” to w zasadzie się z nim pieścił. Nie dorabiał mu jeszcze nikt świńskiego ryja, jak kiedyś Listkiewiczowi, nie nazywał go nikt „kapuścianym łbem” (z odpowiednim fotomontażem), jak kiedyś jedna z angielskich gazet potraktowała selekcjonera, nikt nie tropił losów jego zaginionej matury, nikt nie robił z niego idioty, co nie byłoby trudne. Napisano tylko – kiepsko grają! Wielkie halo – kiepsko grają!
Krytyka się dopiero zacznie, Franiu. Pamiętaj, że życie jest przewrotne. Za trzy czy cztery lata do tych samych dziennikarzy będziesz dzwonił, żeby wpadli na mecz twojej drużyny, jeśli akurat będą w Gdyni, Szczecinie, Łodzi, Zabrzu, czy gdzie tam wtedy będziesz pracował… Zaprosisz na obiad, na kolację. W starym stylu. Znów będziecie – jak to określasz – „przyjacioły”.
* * *
Sprzedaż gazet w kwietniu 2011:
1. Fakt – 400 118
2. Gazeta Wyborcza – 282 732
3. Super Express – 181 886
4. Rzeczpospolita – 105 461
5. Dziennik Gazeta Prawna – 76 737
Ciekawe, czy Agnieszka Olejkowska zna te dane. Specjalnie dla niej tłumaczymy, że cyferki podane po nazwie gazety to nie numer telefonu do redakcji, tylko liczba sprzedawanych egzemplarzy (dziennie).