Gdyby zapytać dziś setkę przechodniów, z czym kojarzy im się nazwisko Marx, czterdziestu zaczęłoby pewnie opowiadać o ruchu robotniczym. Trzydziestu kolejnym przypomniałaby się sieć handlowa Marks&Spencer, a reszta po prostu bezradnie pokręciłaby głową. Mało kto pamięta jeszcze o Joachimie Marxie. Reprezentancie Polski i złotym medaliście olimpijskim z Monachium. Dwukrotnym mistrzu kraju z Ruchem Chorzów, który od 36 lat na stałe mieszka we Francji… Wspomina się go jako silnego fizycznie napastnika o znakomitym uderzeniu z prawej nogi. Właśnie w Ruchu przeżywał najlepsze lata kariery. 23 mecze i 10 goli w kadrze. Świetnie zorientowany w realiach francuskiego, ale i polskiego futbolu. W ojczyźnie nieco zapomniany. W cieniu pseudo-działaczy i „futbolowych uzdrowicieli”. Na Zachodzie nie próżnował – zna ludzi, a oni znają jego. Przez piętnaście lat pracował dla francuskiej federacji. Dyrektorował szkółce piłkarskiej w Lievin, a dziś jest skautem RC Lens, z którym zdobywał niegdyś wicemistrzostwo kraju. Rozmawialiśmy z nim w przeddzień meczu z „Trójkolorowymi”.
Na wstępie ustalmy – czy Polak mieszkający od 36 lat we Francji może szczerze przyznać, że w czwartek będzie kibicował tylko jednej drużynie?
Słyszałem właśnie wywiad z Obraniakiem, który stwierdził, że skoro gra dla Polski, to w czwartek nie będzie czuł się ani trochę Francuzem. Ale ja mu tak do końca nie wierzę, więc sam powiem, że w tym meczu przegrać nie mogę. Albo wygrają ci, albo tamci. W każdej sytuacji znajdę jakieś plusy. Francuzi są faworytami, ale już z nimi wygrywaliśmy. Nawet w Paryżu i to w momencie, gdy mieli bardzo dobrą drużynę.
Kłótnie, skandale, awans po golu strzelonym ręką, spektakularne klęski na dużych turniejach… Francuska piłka jest dziś pełna bałaganu. Nadal należy się jej taki szacunek?
Wydaje mi się, że już nie tak wielki. Po Mistrzostwach Światach w RPA coś się załamało. Coś nie idzie tak, jak kiedyś. Dawniej Francuzi nieraz mogli być słabi, ale mecze i tak wygrywali. Dziś, choć poszczególni zawodnicy cały czas występują w wielkich klubach, drużyna jakoś nie może się zgrać i dogadać. Brakuje też klasowego napastnika. Może poza Benzemą, ale selekcjoner i tak jest zdania, że skoro nie gra w klubie, to i w kadrze nie może być liderem.
Spodziewa się pan, że w czwartek Laurent Blanc znów zamiesza w składzie?
Powołał 26 zawodników i podkreśla, że nie zaprosił ich na wakacje. Meczem o punkty z Białorusią wszyscy byli rozczarowani. Pierwsza połowa z Ukrainą też wyglądała fatalnie. Sam Blanc stwierdził, że spodziewał się po zawodnikach dużo więcej. Ale oni, jak to Francuzi… Są zawsze zmęczeni. Tłumaczą się, że już po sezonie, że nie ma świeżości. Zapominają, że Anglicy czy Niemcy też mają swoje ligi, a jednak dają radę.
Myślałem, że to właśnie Polacy są wiecznie zmęczeni…
W takim razie przynajmniej wiemy, że obie drużyny są na tym samym poziomie zmęczenia (śmiech). Ale mówiąc serio – wydaje mi się, że Francuzi bardziej poważają Polaków od Ukraińców i tym razem wystawią mocny skład. W poniedziałek Blanc chciał się trochę pokazać, że ma silne rezerwy i szeroką ławkę, co nie do końca mu się udało.
Dziennikarze ciągle dopominają się o Ribery’ego.
Mecz mu nie wyszedł, ale kilka akcji wysokiej klasy zaprezentował. Może być lekko wybity z rytmu, bo pauzował w ostatniej kolejce Bundesligi i od miesiąca nie grał oficjalnego meczu. Ale zdaniem selekcjonera na treningach jest w najlepszej formie ze wszystkich zawodników. Zobaczymy w czwartek… Być może jeszcze psychicznie jest słaby, chce pokazać coś na siłę.
Przerwa między Euro 2012 a ostatnim mundialem nie jest dla Francuzów zbyt krótka, by odbudować to, co zostało zepsute?
Francuzom zbyt szybko wydało się, że kryzys minął i wszystko wychodzi na prostą. Drużyna wprawdzie dalej jest na pierwszym miejscu w grupie, ale niektórzy fachowcy uważają, że jest ona tak słaba, że nie wyjść z niej byłoby narodową klęską. Z tym że ciężkie chwile mogą jeszcze nadejść. Z własnego doświadczenia wiem, że nawet w lekceważonej Albanii nie jest tak łatwo wygrać, jak każdy myśli.
Jak opinia publiczna ocenia pracę Blanca?
W większości pozytywnie. Niektórzy już zapomnieli, że ostatnie pół roku jego pracy w Bordeaux było prawdziwą katastrofą. Przed zimową przerwą miał 11 punktów przewagi, a na koniec sezonu nawet nie zakwalifikował się do pucharów. Trzeba zaakcentować, że to za jego czasów Bordeaux zaczęło grać naprawdę fatalnie. Po mundialu wszyscy oczekiwali, że Blanc przyniesie jakąś odnowę. Pojawiła się nowa generacja piłkarzy, niektórzy byli zawieszeni przez federację. Ministrowie wypowiadali się, żeby ich w ogóle nie powoływać, bo obrazili w zasadzie nie tylko francuską piłkę, ale cały kraj. Dlatego trzeba oddać Blancowi, że miał z czym walczyć i nie trafił na łatwy moment.
Jako ciekawostkę można podać, że asystuje mu Pierre Mankowski…
Asystował do niedawna, ale rzeczywiście, z pochodzenia jest to Polak. Jego brat mieszka tuż obok mnie i sam był masażystą reprezentacji. Mankowski pomagał wcześniej Domenechowi, dziś zajmuje się szkoleniem młodzieży.
Pan również przez lata pracował w francuskiej federacją, był dyrektorem szkółki piłkarskiej. Dziś nadal przyjeżdża pan jako skaut na mecze Ekstraklasy?
Od roku już nie. Pracuję dla Racing Club de Lens, który właśnie spadł z ligi, a przez ostatnie dwa lata miał nałożony zakaz transferowy. Dlatego ze względów finansowych jeździliśmy tam, gdzie było bliżej – do Holandii czy Szwajcarii. Wcześniej bywałem w Polsce średnio dwa, a nawet trzy razy w miesiącu. Ale niestety, wielkich zawodników w niej nie ma i te wyjazdy nie przynosiły szczególnych efektów.
Podobno polecał pan działaczom Roberta Lewandowskiego?
Opowiadałem o nim, gdy grał jeszcze w Zniczu Pruszków. Mówiłem, że jest w Polsce młody chłopak, król strzelców w III i II lidze, że warto w niego zainwestować. Rozmawiałem o nim także, jak już odszedł do Lecha, ale działacze nie chcieli podejmować ryzyka. Klub walczył o Champions League i szukał gotowych, sprawdzonych zawodników.
Ilu skautów zatrudnia Lens?
Pięć osób musi mieć na oku wszystkie ligi Europy. Ja najczęściej jeździłem do Polski, na Słowację i do Czech. W Teplicach wypatrzyłem nawet młodego Edina Dzeko. Ale działacze, jak przy Lewandowskim, powiedzieli: „poczekajmy, jest jeszcze młody”.
Lens ma silne polskie tradycje, jednak od czasów Jacka Bąka nie pojawił się w nim nikt nowy.
To prawda. Kiedyś to był właśnie taki polski klub. W 1975 roku trener Arnold Sowiński pokazał mi grupowe zdjęcie drużyny, na którym było dziesięciu Polaków. Jedenasty nazywał się Polonia, więc i tak wszyscy myśleli, że jest nasz. W regionie do dziś mieszka wielu rodaków, dlatego działacze wiele razy wysyłali mnie do kraju. To, co czułem, to im podpowiedziałem.
O kim na przykład?
Wspominałem o Sobiechu, wspominałem o Sadloku… Choć od razu zaznaczałem, że to młodzi zawodnicy, którym trzeba dać czas. Sadloka znałem jeszcze z gry w Dankowicach. Gdy przyjeżdżałem do Polski, spotykałem się z jego ojcem, chłopak przysyłał mi zdjęcia z dedykacjami. Gdy poszedł do Ruchu, zacząłem się mu intensywniej przyglądać. Miał pewne zalety, ale powiedziałem sobie, że to jeszcze za mało, by mu zawracać w głowie.
Ponoć trener Francis Gillot dzwonił zaniepokojony, że Smuda chce powołać Perquisa?
Dzwonił, dzwoniłâ€¦ Jestem z nim w stałym kontakcie. W końcu kiedyś był kapitanem mojej drużyny. Zresztą dodajmy, że w poniedziałek podpisał kontrakt z Girondins Bordeaux. Rzeczywiście dzwonił i pytał. Sam Perquis miał wątpliwości. Nie wiedział czy nie będzie pokrzywdzony, gdy wybierze Polskę, co na to wszystko trener…
Temat cały czas jest gorący. Smuda na niego liczy.
Co myśli sam Perquis, tego nie wiem. Ale mam wiadomości od trenera, że chłopak chce grać dla Polski, jest zdeterminowany. Był już w Warszawie, tylko zabrakło jakichś dokumentów. Zobaczymy, jak potoczą się te papierkowe sprawy.
Można przewidywać, że zakończy się sprawa z Perquisem, zacznie z Timothee Kołodziejczakiem. Co, jako były trener, może pan o nim powiedzieć?
Znam go od małego. Nawet jego mama była nauczycielką w szkole mojego syna. Gdy Timothee dostał pierwszy list z PZPN, jego ojciec przyszedł do mnie, żebym mu przetłumaczyć i poradził, co robić. Później prowadziłem go przez dwa lata w szkółce piłkarskiej i do dziś często się spotykamy. Wiem, że on też miałby chęci, na pewno by chciał dla Polski grać. Ale ma przede wszystkim bardzo dobrze poukładanie w głowie i wie, że najpierw musi załapać się na pewniaka w klubie.
Smuda coraz bardziej nerwowo rozgląda się, kogo można jeszcze naturalizować, kim wzmocnić kadrę. Podoba się panu ta droga?
Nie chcę wyjść na krytykanta z zagranicy, ale taka zbieranina nigdy nie jest najlepszym wyjściem. Choć, oczywiście, nie jest to tylko polski wymysł. Różne reprezentacje kupują sobie zawodników, biegaczy i tak dalej. Także to już taka ogólnoświatowa tendencja, ale na pewno niezbyt słuszna.
Jeździł pan jako skaut na mecze ligi słowackiej czy czeskiej. Jak – przyglądając się im z zewnątrz – wypadały w porównaniu z naszą Ekstraklasą?
Poziom jest zbliżony. Chociaż, jeśli chodzi o organizację gry, najlepiej prezentują się Czesi. To samo, jeśli mówimy o samej organizacji ligi czy stadionach. Całe szczęście, my też już niedługo nie będziemy się musieli za nie wstydzić.
Z drugiej strony – w Chorzowie od pana wyjazdu w 1975 roku chyba niewiele się zmieniło.
Nawet ławki są te same, a murawa jeszcze gorsza niż wtedy… Myślałem, że jak człowiek przyjedzie po kilku latach, to będzie widać jakiś progres, ale nic z tego. Niedawno pojechałem na ŁKS, a tam dalej na trybuny przechodzi się przez salkę gimnastyczną. Do tego dzień był deszczowy, więc co raz tylko wiadra zmieniali i pod kałuże podstawiali. Byłem zdziwiony i jednocześnie trochę zawiedziony.
W tym czasie Lens przebudowywało swój stadion kilkakrotnie.
Racing to atrakcja całej okolicy. Miasteczko ma 35 tysięcy mieszkańców, a na mecze przychodzi po 42 tysiące ludzi. Tylko w tym roku sprzedały się 24 tysiące karnetów. Dlatego jest dla kogo budować i utrzymywać taki stadion.
Problem w tym, że klub spadł właśnie z ligi. Co poszło nie tak?
Kluczowym wydarzeniem był spadek przed trzema laty. Drużyna była przygotowywana, by walczyć o Champions League, a trener Francis Gillot nawet nie zakwalifikował się do pucharów. Przegrał 0:3 w ostatnim, decydującym meczu. Zrobiła się z tego wielka tragedia, a już rok później Racing spadł do Ligue 2.
Zabrakło atmosfery czy pieniędzy?
Wielu zawodników zarabiało powyżej ligowej średniej. Prezesi wystawili ich na listę transferową, ale ani jednego nie mogli sprzedać. Do 31 sierpnia ośmiu piłkarzy trenowało osobno, na bocznym boisku. Nagle, jak okno się zamknęło, prezes kazał ich przywrócić do drużyny. Atmosfera była fatalna. Jedni naśmiewali się z drugich, bójki w szatni zdarzały się prawie co tydzień. A nawet na boisku w przerwie meczu kapitan pobił się z Serbem Kovaceviciem. Przed kamerami się walili po łbach… Nie wyglądało to dobrze, dlatego może lepiej, że Lens znów wyleciało z ligi i zacznie wszystko od nowa. We wtorek była już konferencja prasowa, przedstawiono nowego dyrektora sportowego, Jocelyna Blancharda, i być może coś z tego będzie. Czasem dla uzdrowienia sytuacji trzeba przeprowadzić operację.
Pan dalej zamierza jeździć po świecie w poszukiwaniu piłkarzy?
Czekamy jeszcze na decyzje, jak to ma wyglądać, ale jeździł będę na pewno. Chyba mam już to w żyłach. Poza tym dla mnie wyjazd do Polski, to nawet nie jest praca, tylko przyjemność.
Podobno nigdy nie miał pan konkretnych ofert z kraju. Ł»adnych propozycji współpracy ze strony PZPN?
Rozmawialiśmy wiele razy, ale tylko towarzysko. Kasperczak czy Lato to przecież moja generacja, razem graliśmy w reprezentacji. Do mojego ośrodka w Clairefontaine nieraz przyjeżdżała reprezentacja Polski kobiet. Antek Piechniczek przyjeżdżał na obozy. Rozmawiałem z Jerzym Engelem, ale na rozmowach zawsze się kończyło. Pewnie mógłbym w czymś pomóc, przynajmniej przekazać doświadczenie. No, ale skoro nie potrzebująâ€¦
ROZMAWIAŁ PAWEŁ MUZYKA