Kilka tygodni temu spotkaliśmy się z Pawłem Drumlakiem. Na początku roku prokuratura przedstawiała go jako głównego machera, człowieka, który ustawił mecz Cracovii z Zagłębiem Lubin. O ile zatrzymanie Drumlaka było głośne, o tyle jego wyjście na wolność już nie. Wypuszczono go po cichutku i nawet nie poinformowano mediów, że były reprezentant Polski nie przyznał się do żadnego zarzutu. Paweł chce walczyć o swoje dobre imię, ale do „normalnych” dziennikarzy nie ma zaufania. Dlatego spotkał się z nami. Spisaliśmy jego wspomnienia, efekt możecie ocenić sami. I sami możecie wyciągnąć wnioski.
* * *
Najpierw był telefon.
– Czy jest pan może w domu?
– Tak, ale wkrótce wychodzę.
– A możemy na chwilę przyjechać?
– A długo to potrwa?
– Chwilkę.
A potem usłyszałem: – To nie będzie taka chwilka, musimy pojechać do Wrocławia. Tak zaczęło się moje „spektakularne” zatrzymanie. Skutek – będąc niewinnym człowiekiem, następne sześć tygodni spędziłem w areszcie, w którym miałem dać się złamać. Ale wygrałem tę walkę – jako jedyna osoba ze środowiska piłkarskiego, wyszedłem z aresztu bez przyznania się do winy. Bo i nie miałem się do czego przyznawać. Mogłem przyznać się dla wygody i później odwołać – ale tego nie zrobiłem. Mogłem dać się podpuścić i nazmyślać na temat innych osób – pozostałem uczciwy.
We Wrocławiu na początek usłyszałem, mimo że to były jeszcze wczesne godziny, że niestety prokurator tego dnia nie będzie miał czasu się ze mną spotkać. Podobno tak to zawsze działa – pierwszego dnia prokurator nie ma czasu, za to kto inny ma czas, by cię przyjąć w celi. Od razu człowiek ma wiedzieć, kto tu rządzi. Winny czy niewinny – nocka w celi na dzień dobry jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
A potem się zaczyna.
– Co pan taki niewyspany? – kpiącym głosem zapytał prokurator, dobrze bawiący się moim kosztem.
– W Sheratonie nie spałem – odpowiedziałem wściekły.
I przeszliśmy do rzeczy. Dowiedziałem się, że rzekomo ustawiłem mecz Cracovii z Zagłębiem Lubin, co nie ukrywam mocno mnie wzburzyło. Niestety, nie miałem jeszcze wówczas wiedzy prawniczej i nie wiedziałem, że należy wypowiedzieć regułkę: „odmawiam składania zeznań”, co pozwoliłoby mnie i mojemu prawnikowi mieć wgląd w dokumenty w dalszym etapie postępowania. Zamiast „odmawiam składania zeznań” wystarczy powiedzieć „nic nie wiem” i już wpadasz w zasadzkę.
Co się okazało – o moim rzekomym udziale w ustawieniu tego meczu powiadomił prokuraturę kibic Cracovii, kręcący się od lat po klubie, taki trochę pomagier bliskiej osoby pewnego profesora . W każdym klubie są tacy ludzie – wszystko załatwi, wszystko zrobi, oczywiście bezinteresownie. Też go znałem. Od razu poinformowałem prokuraturę, że nie jest to osoba wiarygodna, ponieważ w przeszłości była skazywana za różne przestępstwa i dodatkowo od dłuższego czasu robi wszystko, by mi zaszkodzić. Była np. kiedyś śmieszna sprawa z Nikolą Mijailoviciem. Otóż ten kibic Cracovii przyjaźnił się też z Nikolą. Nikola chciał odejść z Wisły, ale nie miał pomysłu, jak to zrobić. W tamtym czasie prezesem tego klubu był znajomy mojej ówczesnej dziewczyny. Zostałem więc poproszony, by w sposób taki trochę mniej formalny obie strony ze sobą umówić. I to zrobiłem: – Spotkasz się? Mogę dać twój telefon?
I tyle.
Minęło jednak trochę czasu, w Cracovii atmosfera wokół mojej osoby łagodnie rzecz ujmując robiła się gęsta – do czego dojdziemy. I wtedy ten właśnie kibic złożył do prokuratury donos, że ja rzekomo przeprowadzałem operację „wyrwać Mijailovicia z Wisły”, za co wziąłem sowite wynagrodzenie. A że to była piramidalna bzdura, sprawę szybko umorzono. W każdym razie zaczęło się szukanie na mnie haków.
Dlaczego?
Tę historię trzeba opowiedzieć dość dokładnie. Jak pewnie wiele osób pamięta, Janusz Filipiak został swego czasu zatrzymany, a miało to związek z tym, że ktoś podrobił mój podpis na dokumencie, którym posługiwała się Cracovia. Moim zdaniem zatrzymanie Filipiaka w taki sposób i w takich okolicznościach było nadgorliwością władzy, chociaż po śledztwie w sprawie fałszowania dokumentów sporo sobie obiecywałem. Niestety, szybko podmieniono prokuratorów i ten nowy nie był już taki skory to badania sprawy. Mówiąc krótko – ukręcił jej łeb. Okazało się, że ktoś mój podpis podrobił, ale do końca nie wiadomo kto, więc tak naprawdę winnych nie ma, a ja mogę się pocałować. Wiadomo gdzie.
Filipiak jednak znienawidził mnie jak nikogo innego. Wielokrotnie w towarzystwie ludzi, o których nie wiedział, że są moimi znajomymi, mówił, że nie daruje mi do końca życia i będzie robił wszystko, by się zemścić. Za tamto zatrzymanie, właśnie.
No i zaczęły dziać się cuda. Sprawa Mijailovicia – to cud numer jeden. Cud drugi: postępowanie w PZPN, gdzie najpierw uznano, że mój kontrakt z Cracovią został zerwany z winy klubu i należy mi się odszkodowanie. Potem – co nie zdarzyło się w żadnym innym wypadku, że faktycznie wina klubu jest bezsporna, ale odszkodowania w tej szczególnej sprawie nie będzie. Byłem bardzo ciekaw, czy ma to związek z pewnymi powiązaniami człowieka wydającego decyzje w PZPN ze związkiem hokeja, który jest wspierany przez pewną firmę… W każdym razie pokazywałem uzasadnienie wyroku PZPN wielu prawnikom i wszyscy zgodnie przyznawali, że czegoś takiego to, jak żyją, nie widzieli. Wiem, że tę sprawę wygram przed sądem cywilnym, po prostu stracę trochę czasu i nerwów…
I wreszcie cud trzeci: to wspomniane na wstępie zatrzymanie, gdzie donos składa na mnie znowu wspomniany kibic. Donos nie trzyma się kupy, o czym ja dobrze wiem. Wymienia się miejsca, w jakich rzekomo byłem, chociaż ja dobrze wiem, że to nieprawda i mam nadzieję, że uda mi się to udowodnić. Dodatkowo z czasem zdobyto obciążające mnie zeznania Całującego Wszystkie Herby Piłkarza. I to jest bardzo ciekawa sprawa. Marcin, chociaż dla mnie to dziś jest szmaciarz, a nie żaden Marcin, opowiadał w mediach, że wcale nie został zatrzymany, podczas gdy do mojej celi trafił facet, który właśnie z nim siedział. Początkowo zeznania Marcina były całkowicie niespójne i nie dało się ich połączyć ze mną w odpowiedni sposób. Co się stało później – otóż po jakimś czasie Marcin przyjechał do prokuratury razem ze wspomnianym kibicem Cracovii (!!!) i skorygował zeznania w taki sposób, że nagle pamiętał każdy najmniejszy szczególik, każdą sekundę z 2006 roku. Musiał zostać dokładnie poinstruowany, co ma mówić. I tu hit – ja dałem mu dwie paczki pełne pieniędzy, a on nie wiedział, co z nimi zrobić, więc oddał je biednemu w Częstochowie! Dajecie wiarę? Sprzedał mecz, a potem dał kasę biednemu w Częstochowie. I to – zdaniem prokuratury – miały być wiarygodne zeznania. Wiarygodne, bo uderzały w Drumlaka. Tylko to się liczyło.
Nie wiem, jak Marcin może dziś patrzeć w lustro.
W areszcie zostałem rzekomo z powodu „możliwości mataczenia”. To piękne słowo – mataczenie. Bardzo pojemne. Kiedy Marcin przyjeżdża do prokuratury z kibicem, który złożył powiadomienie i zmienia zeznania według wzoru, to wtedy nie ma mowy o mataczeniu, ale ja dla przykładu mam gnić w celi. No to gniłem.
– Złamał się piłkarzyk? – takie pytania słyszałem. – Jeszcze nie? No to się złamie już wkrótce…
A ja się nie złamałem. Co ciekawe, czas mi nawet szybko leciał, bo trafiłem między ciekawych ludzi, mających wielkie kontakty biznesowe i mających tak jak ja poczucie, że ktoś próbuje ich wmanewrować. Myślę, że poszerzyłem horyzonty i z aresztu wyszedłem jako mądrzejszy człowiek.
Przejdźmy do sedna. Nie sprzedałem meczu Cracovia – Zagłębie. Z powodu korupcji chciałem z piłką kończyć w wieku 19 lat, kiedy jako piłkarz odebrałem telefon i usłyszałem:
– Słuchaj, wszystko jest załatwione, przegrywamy.
– Ale halo, Drumi z tej strony!
– Aaaa… Yyyyyy… Pawełku, żarty takie.
Poszedłem wtedy do trenera X i powiedziałem: – Nie gram. Nie gram, bo sprzedane! I w ogóle chciałem dać sobie spokój z futbolem. A on błagał, żebym robił swoje. Co miałem wtedy zrobić, będąc gówniarzem? Krzyczeć, że bramkarz miał łapać piłkę, a obrońca wybijać od bramki, a nie do niej?
Były mecze, kiedy działy się cuda. W Olsztynie, gdy wiedziałem, że część chłopaków od nas gra dla Stomilu, ale żaden nie chciał skręcić meczu ostentacyjnie i… po mojej akcji i bramce Chifona prowadziliśmy 1:0. Potem Stomil próbował odrobić, ale nie mógł trafić w bramkę. Tak było. Na boisku słyszałem od swojego kolegi z drużyny: – Co się cieszysz?! A ja mu na to: – Kurwa, gola strzeliliśmy! To był jeden z najfajniejszych momentów kariery – strzelić gola w sprzedanym meczu, pokrzyżować innym szyki.
Tak było. Pamiętam to wszystko. I nagle miałem na stare lata, jako piłkarz Cracovii, sprzedać mecz Zagłębiu? Nie sprzedałem.
Teraz wiem, że ten mecz był puszczony, ale wtedy nie miałem takiej pewności. Ktoś mówi – przecież to widać! Nie, nie widać. Jak grasz w piłkę przez tyle lat, to z czasem już nic nie widzisz, naprawdę. Jeden mecz podobny do drugiego. Gdybym miał wychodzić z założenia, że każde spotkanie, które wygląda jak Cracovia – Zagłębie z 2006 roku, było przehandlowane, to by się okazało, że co dwa tygodnie ktoś mnie robił w konia… Może tak było? Ale nie, nie wierzę. Po prostu czasami gra się beznadziejnie. Sam – co muszę przyznać – czasami grałem słabo. Tak, że gdybym patrzył na siebie z boku, to bym powiedział: – Ojebał to! A ja po prostu nie byłem dość dobry, dość silny, nie miałem stabilnej formy i dlatego nie zrobiłem kariery…
Co pamiętam z tamtego spotkania? Teraz przypominam sobie coraz więcej, ale ogólnie rzecz biorąc – pamiętam, że graliśmy słabo. I tyle. Czy widziałem coś niecodziennego w zachowaniu kolegów? Trudno to stwierdzić. Nie mieliśmy wtedy zgranej paczki. Np. Arek Baran to był piłkarz, który zawsze ci podał, jeśli byłeś dobrze ustawiony. Ale już Piotrek Giza potrafił bez ogródek powiedzieć: „jemu nie podaję, bo to chuj”. I nie podawał. Mogłeś wychodzić na pozycje, szukać gry – nie podawał. Nie dlatego, że sprzedał, tylko dlatego, że taki ma charakter. Z tego powodu niemożliwe było czasami stwierdzić, dlaczego ktoś na boisku zachował się tak, a nie inaczej.
Powiem tak – my ogólnie byliśmy nędzni, tak w meczu z Zagłębiem, jak i w innych. Bardziej bym się zdziwił, gdybyśmy zagrali dobrze.
Przed spotkaniem nie było w szatni rozmów, że mecz należy sprzedać, przynajmniej już nie ze mną. Jeśli już, to były jakieś luźne uwagi na zgrupowaniu, gdzie Pan Całujący Wszystkie Herby w Polsce rzucił temat meczu i zakładów bukmacherskich. Wspomniany kibic, ten od tych donosów, czasami mówił chłopakom, że ma możliwości bezpiecznego pomnożenia dużej kasy, gdyby mieli pewność, jaki padnie wynik.
Ale z tymi zakładami… To nie było tak, że ktoś powiedział: – Zbieramy po tyle i tyle, remisujemy, potem dzielimy kasę. Nie. Marcin rzucił ciekawostkę – jakie są kursy – tak ogólnie, w próżnię i badał zainteresowanie wszystkich zawodników. Kompletnie mnie to nie zainteresowało, ponieważ nigdy nie obstawiałem zakładów sportowych. Reakcja większości była podobna, więc w moim mniemaniu temat upadł i nie było do czego wracać.
Kiedy mój konflikt z Cracovią narastał, kiedy mnie po prostu szykanowano, kiedy gnojono, coraz intensywniej szukano na mnie haków. Mecz z Zagłębiem miał być następnym. Ktoś powie, że to teorie spiskowe, ale ja wiem, jak w pewnych strukturach poustawiani są pewni ludzie i ile mogą załatwić kilkoma telefonami… A nawet jednym. Jak w sprawie pewnego podpisu…
Wiem też, że Filipiak nigdy mi nie odpuści.
Dodam, że jestem osobą niewygodną dla wielu osób. Mocno angażuje się w Stowarzyszenie Profesjonalnych Piłkarzy i Amatorów i kiedyś zapowiedziałem, że wszystkimi sprawami przeciwko Cracovii będą zajmował się za darmo, dla satysfakcji. Stowarzyszenie ogólnie jest podmiotem, za którym się w polskim środowisku nie przepada. Walczymy o to, by piłkarze nie byli oszukiwani, by podpisywano z nimi profesjonalne, uczciwie umowy, oferujemy im pomoc prawną, ale nie tylko – w ogóle pomoc życiową, np. ubezpieczenia. To nie wszystkim pasuje. Prezesi wolą mieć w zespole durnia niż normalnego człowieka, który spyta: – A dlaczego w tym punkcie w kontrakcie jest tak, a nie tak? Kiedyś Antoni Ptak wydzwaniał po klubach ekstraklasy i mówił: – Nie bierzcie Drumlaka, on czyta kontrakty! To był zarzut – on czyta kontrakty! Tak, czytam, co podpisuję i chcę, by to samo robili wszyscy inni. Stowarzyszenie stara się też aktywnie walczyć w sprawie praw zawodników przy okazji przyznawania licencji. Na przykład dziś chore jest to, że klub może nie płacić piłkarzowi przez rok czy półtora, a mimo to we wniosku licencyjnym wykazać, że nie ma żadnych zaległości przekraczających trzy miesiące. Po prostu zamiast przyznać, że ma dług, stwierdza, że „pozostaje z piłkarzem w sporze”. A skoro spór, to niby nie wiadomo, czy w ogóle jest dług, bo nie wiadomo, kto ma rację… Absurd i stowarzyszenie chce takie absurdy piętnować.
Z tego powodu jestem niewygodny. Gdybym się przyznał do jakiegoś zarzutu, prezesi – zwłaszcza jeden – mieliby mnie z głowy. Ale ja się przyznać nie mogę, bo jestem niewinny.
Prokuratorzy mówili do mnie: – Powiedz coś na Smudę… Ł»e jak powiem, to szybciej wyjdę.
– Ale co mam powiedzieć? – pytałem.
I oni byli mi w stanie dokładnie wyrecytować, jakie zeznania by ich zadowalały. Tak idzie ten łańcuszek. X ma powiedzieć na Y. Ale co? To i to? I wtedy wyjdę? Tak. No to dobra. Potem Y ma powiedzieć na Z. Tworzy się ciąg zeznań pasujących do tezy, która wcale nie musi być prawdziwa.
Wiecie, że już kiedyś wcześniej byłem wezwany do prokuratury? Tak. W sprawie meczu Zagłębia Lubin z Polarem Wrocław. Przyjechałem do Wrocławia, pytam, o co chodzi. Prokurator mówi, że interesuje go ten właśnie mecz.
– Pan sobie żartuje? – pytam.
– Nie, dlaczego?
– Przecież ja jeszcze wtedy nie byłem piłkarzem Zagłębia. Niech pan sprawdzi w Internecie .
No i sprawdził.
– No to przepraszam, zaszła pomyłka.
Tak to działa. Mam nadzieję, że uda mi się obronić dobre imię. Całe życie pracowałem na to, by nikt mnie nie robił w konia. I teraz taki gruby numer nie może się moim przeciwnikom udać…