Myślałem o samobójstwie. Był rok 1997. Zacząłem chorować, żona odeszła. No i co? Człowiek sam, co miałem zrobić? Zaczęło stukać. Może to już? Może czas kończyć? Akurat mieszkałem w 11-piętrowym bloku. Zastanawiałem się, czy nie wejść na dach i nie skoczyć – mówi Krzysztof Baran, jeden z najlepszych polskich napastników lat 80. Mówi się, że nie można poznać człowieka, póki nie włoży się jego butów i nie pochodzi w nich trochę. Ł»eby zrozumieć ten dramat nie trzeba jednak takich poświęceń. Wystarczy słuchać. Strzelec gola na Santiago Bernabeu żyje dziś z czterystuzłotowego zasiłku i zamiata podłogi.
Typowe A-klasowe boisko, obok kupa żelastwa przypominająca warsztat samochodowy. Tutaj, w Rudzkim Klubie Sportowym spotykamy człowieka, którego historia może być przestrogą dla wszystkich młodych piłkarzy. Krzysztof Baran, 10-krotny reprezentant Polski, pamiętacie? Gwardia, ŁKS, Górnik. Nawet Bohdan Łazuka oklaskiwał go z trybun. A dziś? Cóż, dziś zapomnieli o nim wszyscy. Schorowany walczy o powrót do normalnego życia. Nie ma już ani Bernabeu, ani Francescoliego. Poza wyjątkami nie ma nawet przyjaciół, którzy podaliby mu pomocną dłoń. Gdy przychodzimy do RKS-u, akurat ma przerwę. Może rozmawiać. Lekko utykając prowadzi nas do nowowybudowanej hali i zaczyna opowiadać.
Ł»yciowy zakręt
– Zarabiałem dużo. Obrzydliwie dużo. Myślałem jednak, że zawszę zdążę odłożyć. Ł»e ta kariera będzie trwać. 30 tys. dolarów miałem, ale to kwestia roku, może trochę więcej. Tryb był taki, że póki mnie było stać, to wydawałem. Zaczęło topnieć, aż w końcu się skończyło. Za chwilę tej kasy nie było. Stopniała.
Teraz dostaję z opieki społecznej 444 zł. Wcześniej miałem 175. Ciężko było. Człowiek ciągle na jakiś długach jechał. W RKS-ie jestem od 2001 roku. Kręcę się tu trochę. Oglądam mecze, podpatruję treningi, sprzątam. To taka współpraca koleżeńska. Mam rentę socjalną, nie mogę z tego brać żadnych profitów. Ł»eby to była renta ZUS-owska, to mógłbym się starać o etat, a tak niestety – nie da rady. Jak byłem trenerem, to dostawałem jakieś 100 zł. Piłkarze się zrzucali.
Mieszkam z byłą żoną i córką. Córka urodziła wnuczka, ma cztery miesiące. Jest fantastyczny. Gaworzy, śmieje się. Jeśli chodzi o żonę, to tak fajnie już nie jest. Mieszkamy razem, ale tylko z jednego powodu – ona się nie wyprowadzi i ja się nie wyprowadzę. Ona ma swój pokój, ja ma też swój pokój. Na takich zasadach to funkcjonuje.
W pewnym momencie myślałem o powrocie do Warszawy. Rozmawiałem na Gwardii, zaraz po śmierci Banaszkiewicza. Mój szwagier tam mieszka, więc na krótki okres mógłbym wynająć pokój. Odzewu nie było. Tak jakoś przeszło. Nie mam osób, które mogłyby mi tam pomóc. Jedyny kontakt w stolicy to szwagier i teściowa, która bardziej chyba mnie lubiła niż swoją córkę. Ale – zmarła półtora roku temu i kontrakt z Warszawą zaczął się urywać. A przecież to moje rodzinne miasto, tu się urodziłem, tu się wszystko zaczęło.
Szybki sprint po drabince
Mokotów. Bardzo fajna okolica. Blisko na Pola Mokotowskie. Trochę krzaków, drzewka, można było się poopalać. Dzieciństwo mile wspominam. Wychodziło mi wtedy wszystko. Ćwiczyłem gimnastykę, grałem w piłkę. Oczywiście trochę gorzej było w szkole. W podstawówce mieliśmy wysoki poziom. Matematyka czy język polski to była katorga. Wyszedłem z podstawówki z trójką, a w zawodówce miałem piątki i szóstki. To była masakra. Mówiłem potem, że tylko debil może nie skończyć takiej szkoły. No i sam nie skończyłem, choć debilem nie byłem. Powiedzieli mi – albo piłka albo szkoła. To co miałem wybrać? Przecież to jasne. Teraz wiem, że to był błąd. Mogłem rok się przemęczyć i mieć spokój. No, ale trudno. Samochodówka, na Alei Krakowskiej – jakieś wspomnienia zawsze zostaną.
Od początku wszystko stawiałem na piłkę. Zaczynałem jako ośmioletni chłopak w Gwardii. Trenowałem pół roku. Po porażce 0:11, to była drużyna spod Warszawy, zrezygnowałem z wielkimi łzami. Krzyknąłem, że nie będę grał, jeśli tak mam przegrywać. Potem panowie z Gwardii chcieli, żebym trenował gimnastykę. Dostaliśmy się tam w czterech. Trenowałem rok. Byłem bardzo sprawnym chłopakiem, wygimnastykowanym. Na koloniach, jako drużyna kolonijna zagraliśmy z… trampkarzami Gwardii. Zapytali mnie potem, skąd jestem. Z Warszawy – proste. Chcieli, żebym przyszedł. Poszliśmy w parę osób, znowu do tej Gwardii, od razu mnie poznano. – Nie no, ty to nie musisz się nawet przedstawiać – powiedzieli. Tak się zaczęło. Pamiętam nawet, że jakoś niebawem Teleranek robił reportaż, tam zawsze młodzi chłopcy z Gwardii występowali i pierwszy raz na żywo zobaczyłem swojego idola – Andrzeja Szarmacha. Byli też Tomaszewski, Lato. Kto by pomyślał, że spotkam ich za kilka lat na boisku.
Potem miałem 16 lat, druga liga, przegraliśmy chyba 0:1, ale przez przypadek załapałem się do reprezentacji juniorów. Byłem na treningu, nasza reprezentacja wyjeżdżała do NRD, zabrakło dwóch zawodników, to wzięli od nas. Mnie i Sławka Siutka. Byliśmy najbliżej. Chcieli skompletować szesnastkę.
Pojechaliśmy. Pierwszy mecz – ławka. Trener mówi: grzać się, grzejemy się. Dobra, zmiana. 75 minuta. Rzut wolny, podbiegłem do chłopaka, który ustawił piłkę, do Krzyśka Frankowskiego, powiedziałem: poczekaj. Ustawiłem się, uderzyłem i było 1:1. Debiut rewelacja. Pierwsze dotknięcie piłki. I tak się zaczęło. Juniorzy, juniorzy starsi itd. Potem szło już jak z płatka, choć kasa w Gwardii nie była tak duża. Najpierw trzeba było się przebić. Podpisywałem 600 zł, a brałem 200. A gdzie reszta? Tego nie wiem do dziś. Nie miałem nawet prawa się interesować. Na tyle to wszystko wyceniali, a ja miałem brać i nic nie mówić.
Milicyjna parapetówka
Zaczęły się pieniądze, zaczęła się zabawa. Często jeździliśmy do Stodoły. Alkohol nie był tak łatwo dostępny, ale my pod tym względem mieliśmy dobrze. Każdy brał swojego szampana i ruszał przed siebie. Ł»adnych kieliszków. Po meczach zakwasy puszczały, człowiek się rozluźniał. Było dobrze. Dużo osób mówiło: chodź, napijesz się z nami. Raczej nie odmawiałem. Dobrze, możemy się napić – mówiłem. I za chwilę szedłem, gdzie indziej, do swojego towarzystwa. Tak samo jak na weselach, wypijesz dwa z młodym i zmykasz.
Przewijał się alkohol, przewijali się i ludzie. Poznałem chociażby Lady Pank. Bardziej Panasewicza niż Borysewicza. Parę baletów było. Jak występowali w Warszawie, to wybieraliśmy Hybrydy i Park na Polach. Pamiętam, że siedzieliśmy też na Placu Konstytucji. Całą noc balowaliśmy, a oni na drugi dzień zagrali koncert w Pałacu Kultury. Byłem zaskoczony, że w ogóle tam poszli. No, ale to była młodość – wiadomo. Dobrze ich wspominam. Potem jak się przeprowadziłem tutaj, do Łodzi to też ich spotkałem. Spali w centrum, to ich odwiedziłem. Troszeczkę potańczyliśmy, jak to się mówi.
Dużo osób się przewijało. Osobiście nie poznałem Łazuki czy kogoś, ale wiem, że przychodził do nas na Gwardię na mecze. Byliśmy w Syrenie na spektaklu z jakąś kadrą, to też występowali, poszliśmy za kulisy, było przywitanie, po lampce szampana wypiliśmy. Wojtka Gąsowskiego może trochę więcej znałem.
Te nocne integracje pomagały nam na boisku. Druga liga i nasze sławetne trio – Baran, Banaszkiewicz, Dziekanowski. W drugiej lidze każdy z nas strzelił po 26 goli! Niesamowity był ten awans. A potem oczywiście bankiecik. To się wszystko ładnie łączyło…
Ł»ałuje, że to wszystko tak szybko się rozpadło. Rozpadło w dziwnych okolicznościach. W pewnym momencie nasi działacze przestraszyli się chyba, że za daleko dojdziemy czy co. Zaczęły się nagonki. Dostałem mieszkanie, to wiadomo, że zrobię parapetówkę. Oni rozstawiali dookoła wtedy policję. No i wiadomo – ktoś tam wszedł do samochodu, to zaraz był halt. Sprawdzanie, tu, tego, robienie afery z niczego. Bo to, że ktoś wszedł do samochodu, to nie znaczy, że rusza. No, ale oni wszystko założyli z góry. Zawsze jakąś aferę robili. Milicyjny klub takie rzeczy to raczej powinien tuszować. To nie było nic wielkiego.
Zaczęli się nas pozbywać. Marek poszedł do Wisły Kraków. Darek już szukał przejścia, to poszedł do Widzewa. Ja pograłem dwa miesiące w drugiej lidze i też przeszedłem do ŁKS-u. Mogłem iść do Legii, ale stwierdzili, że mnie nie puszczą. Lubili trzymać przy swoim. Zawsze powtarzali, że jak będzie coś nie tak, to trafię do jednostki i długo stamtąd nie wyjdę. Bardzo lubili straszyć. Chciałem jechać na wczasy, ale jak coś tam było nie tak, to już nie mogłem. Dzień minął, coś im przeszło, masz załatwione, jedź wypoczywaj. Wczasy w Polsce. Oni mieli swoje ośrodki. Nie było z tym problemu, ale lubili straszyć. Człowiek się bał. A nuż, zaraz wyląduje w wojsku. Milicja to była milicja. Zawsze coś mogli wymyślić.
Masz i mi nie przeszkadzaj
W 1983 roku zacząłem grać w ŁKS-ie. W Grand Hotelu mieszkałem ponad pół roku. Sala Malinowa – poznałem, trudno, żebym nie znał. Sporo tam się jadło i piło. Znajomości też dużo dawały. Potrafiło tak się załatwić, żeby to piwko do pokoju trafiło. Nikt mnie tam nie widział, kelner przynosił i zostawiał. To wtedy wciągnęło mnie cygańskie życie. Raz tu, raz tam. Ciągłe przeprowadzki. Człowiek nie ma swojego miejsca. Poznaje się ludzi, mija rok, potem człowiek nie pamięta, kogo znał.
Balowaliśmy przed meczami. Człowiek nie miał hamulca. Zakładaliśmy się, kto strzeli gola. I była motywacja: no tak, jak nie strzelę, to będę musiał wyciągnąć z kieszeni. No i strzelałem. A potem znów szedłem potańczyć. I dalej się piło. Zakład był np. o skrzynkę piwa, to już potem nie trzeba było kupować. Człowiek był młody, to inaczej organizm spalał. Były dni, że siedziało się do 3 rano, a na 9 szło się na trening. Albo dwa treningi. Wytrzymywało się. No i odwieczne pytanie – czy gdybym nie pił, to byłbym lepszy? Na tamte warunki byłem cały czas dobry.
Zarabiałem jeszcze więcej. Ł»onie dawałem co chwilę, żeby mi nie przeszkadzała. Pięć tysięcy to było dużo, jak na tamte czasy, ale ja wolałem powiedzieć „masz i mi nie przeszkadzaj”. Szła na zakupy i był spokój. Mogłem siedzieć dalej. Relacje zaczęły się psuć dopiero, jak skończyły się pieniądze. Nie wiem, czy była materialistką czy nie. Ale wygląda na to, że tak.
Podziwiałem w tamtym czasie np. Marka Chojnackiego. Umiał powiedzieć dość, bo miał wspaniałą żonę, Marysię. U mnie tego zabrało. Na pewno. Zawsze brakuje bata nad głową. Jak się go nie ma, to ja sam będę sobą rządził, a nie ktoś będzie rządził mną. Nie słuchałem się nikogo, ale nie powiem, że zgubiła mnie pycha. Nie, to nie to. Na boisku i poza nim. Wiadomo, że nigdy nie odstawiłem nogi. Nie byłem taki, że dałem się bić czy kopać. Potrafiłem komuś tam nadepnąć na palce, żeby poczuł jak to jest. Ale sam z siebie nikomu nie stawałem na drodze. I mówię – kiedy trzeba, lepiej powiedzieć przepraszam, schylić się.
Z czasów ŁKS-u, poza niezłymi meczami i schadzkami w „Grandce” utkwił mi w pamięci też meczu z Lechem Poznań w Pucharze Polski. Wkurwiłem się, za przeproszeniem. Sędziował go niejaki Labus i wykręcił nas niesamowicie. Najpierw gwizdnął karnego, choć faul był dobre dwa metry przed polem karnym, a potem jeszcze nie uznał bramki, którą głową zdobył bodajże Witek Bendkowski, twierdząc, że była ręka. Totalny absurd. Po meczu połowa chłopaków się popłakała. Pamiętam, że jak wracałem do domu ze Sławkiem Różyckim, to zatrzymała się przy nas dobra fura, chyba Merol, ktoś tam się wychylił i powiedział: „Cześć chłopaki. Głowa do góry. I tak nie mieliście prawa tego wygrać”. Było wiadomo o co chodzi. Zresztą, nie minęły dwa tygodnie, a Labusa zawiesili, bo tam jeszcze coś w drugiej lidze odwalił.
O co chodziło Piechnikowi?
Są jednak nazwiska, które dużo częściej chodziły po mojej głowie. Jedno z nich to Piechniczek. Nigdy mu nie zapomnę tego mundialu w Meksyku. Dlaczego tam nie pojechałem? Nie wiem… Układy. Brałem udział w okresie przygotowawczym w Urugwaju, strzeliłem dwa gole, wynik końcowy 2:2. Podobno Enzo Francescoli mówił o nas bardzo pozytywnie. Grałem przeciwko niemu też z River Plate. Ekstra mecz. Było chyba 7:6 albo coś takiego, a on przyjął piłkę przy rogu szesnastki, podbił ją klatą do góry i uderzył nożycami. Coś pięknego. Trochę słabszą miałem wiosnę, ale to wiadomo. W śniegu to zawsze jest kłopot. Potem końcówka była taka, że Furtok strzelił trzy gole i on dostał powołanie, a nie ja. Ale ja byłem pewny, że zimą dużo mu pokazałem. Nie tylko meczem z Urugwajem.
Jeśli chodzi o słynnych zawodników, to grałem też przeciwko Maradonie. To było nazwisko, które dopiero kiełkowało. Już wtedy było widać, że robił co chciał. Graliśmy wtedy na młodzieżowych mistrzostwach świata w Japonii. Zajęliśmy czwarte miejsce. Pamiętam, że do Azji wróciłem jeszcze rok później. Do późnych godzin oglądaliśmy telewizję, potem na trening. Na kadrze nie balowałem. Każdy wiedział, po co jest. Kadra to nie klub. To jest wyróżnienie. Wiadomo, że jeśli ktoś się napije piwa, to nie znaczy, że pije. Co innego jak go złapią, a on Johnny’ego przytula. Nieraz były konflikty, to trener mówił – dobra, pijcie piwko.
Ostatecznie do tego Meksyku pojechałem, ale na zaproszenie jakiejś firmy. Dwa tygodnie tam siedzieliśmy. Zawsze to jakieś pocieszenie, ale i tak długo nie mogłem się z tym pogodzić. Na treningach byłem lepszy. Wiedziałem, że jestem w formie. Piechniczek nigdy mi tego nie tłumaczył. Nigdy. Dlatego zdziwiłem się, gdy to dzięki niemu…
Ciąg dalszy w drugiej części…
PAWEŁ GRABOWSKI
JAKUB POLKOWSKI