Reklama

Kontrakty po polsku – tylko na dobre czasy

redakcja

Autor:redakcja

25 maja 2010, 23:19 • 3 min czytania 0 komentarzy

No to mamy kolejny tekst o tym, jak w Polsce przestrzega się podpisanych kontraktów – tym razem w ŁKS. Nowy właściciel klubu, Filip Kenig, na łamach “Gazety Wyborczej” mówi: – Na początku sezonu trener zarabiał kwotę x, która jesienią została podwojona, a przed przejęciem przez nas spółki dziwnym trafem nawet potrojona. Kontrakt obowiązuje do czerwca 2011 roku, jest chroniony przez PZPN, dlatego nie mamy żadnej możliwości prawnej jego rozwiązania. Identycznie jak niektórych umów z zawodnikami. Dlatego nie możemy dokonać radykalnych cięć, bo tymi kominowymi umowami jesteśmy totalnie zablokowani. Nie stać nas na wypłacanie odpraw. Pan Wesołowski zażyczył sobie kilkaset tysięcy złotych zadośćuczynienia, z czego duża część ma zostać wypłacona w momencie podpisania konkretnego dokumentu. Nie dysponujemy takimi pieniędzmi, dlatego nie wiemy, jak mamy się z nim rozstać. Według mnie trener Wesołowski nie zrobił tego, co zadeklarował, czyli nie awansował do ekstraklasy. Dlatego powinien podać się do dymisji i odejść sam.
Jakie to proste – nie awansował, więc niech odchodzi. No dobrze, ale po co w takim razie kontrakty? Na dwa lata, na trzy, na cztery? A w tym wypadku jeszcze na rok? Dla picu? Rozumiemy, że gdyby Wesołowski odniósł sukces, to wówczas kontrakt byłby ważny. Ale w momencie gdy sukcesu brak – umowa pisemna przestaje mieć znaczenie, zaczyna liczyć się honor? W skrócie – płacimy, jak jesteśmy zadowoleni, a jak coś pójdzie nie po naszej myśli to powołujemy się na wyższe wartości?

Pora by niektórzy zapamiętali sobie jedną, życiową mądrość – UMOWY PODPISUJE SIĘ NA ZŁE CZASY. Jak wszystko idzie wspaniale, to nikt się o nic nie będzie kłócił. Dopiero gdy te kłótnie się zaczynają, gdy wszystko się sypie, wówczas trzeba sięgnąć z powrotem po kontrakt i zobaczyć, co jedna i druga strona ma gwarantowane… Z reguły dłuższym kontraktem klub się zabezpiecza, żeby trener mu nie spieprzył do konkurencji, a trener zabezpiecza się, że ktoś mu będzie cały czas płacił. Proste.

Wesołowski z zawodu jest trenerem. Skoro ma kilkuletni kontrakt, to znaczy – tak z grubsza – że albo ma przez ten czas pracować, albo należy mu całość wypłacić. To nie umowa o pracę, gdzie obowiązuje okres wypowiedzenia. Zapewne Wesołowski poszedłby na jakiś kompromis (50 czy 60 procent kwoty do końca kontraktu, za to płatnej w jednej racie – żeby potem nie prosić się o swoje), ale to musiałby być kompromis na poważnych warunkach. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie rezygnował z tego, co mu się należy. I nie przesadzajmy, że ten szkoleniowiec zarabia kokosy – pracuje w klubie od lat i dopiero niedawno dostał podwyżkę gwarantującą 18 tysięcy złotych. Tyle się w futbolu zarabia. To nie są płacowe kominy. To nawet nie są kominki.

Kenig mówi też: – Piłkarze i trener Grzegorz Wesołowski zapewniali mnie, że są w stanie zagwarantować, iż w przyszłym sezonie będziemy występować w ekstraklasie. Szkoda, że tego nie dopilnowaliśmy. Okazało się, że to deklaracje bez pokrycia.

Czego nie dopilnowaliście? Jak moglibyście tego dopilnować? To jest sport, niczego nie da się przewidzieć na sto procent. Liverpool miał walczyć o mistrzostwo, a skończył na siódmym miejscu. Real Madryt miał zgarnąć wszystkie możliwe trofea, a nie zgarnął żadnego. Jeśli jedna nieudana runda sprawia, że cały biznes-plan firmy Tilia wisi na włosku, to znaczy, że ktoś tu się porwał z motyką na słońce. Zamiast płakać w wywiadach, że to nie tak miało być, radzimy przyswoić sobie stare powiedzonko: kto nie ma miedzi, ten w domu siedzi.

Reklama

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...