Na mecz Legii z Wisłą zjechali się menedżerowie z całej Europy. I choć musieli być zadowoleni z zawodników, dla których przyjechali do Warszawy, to na pewno wpadł im w oko ktoś jeszcze – bramkarz Jan Mucha. Nikt nie powinien być specjalnie zdziwiony, jeśli Słowak dołączy do długiej listy bramkarzy, na których w ciągu ostatnich ośmiu lat Legia zarobiła naprawdę duże pieniądze. Na razie zgarnęła łącznie około 32 miliony złotych! Mucha może ten bilans jeszcze poprawić – jest w dobrym wieku, że przejść do silniejszej ligi (26 lat), dostaje powołania do reprezentacji kraju…
Patrząc na to, jakie dochody Legia notuje dzięki trenerowi od bramkarzy Krzysztofowi Dowhaniowi, można dojść do wniosku, że ten człowiek powinien na Legii dostać gwiazdorski kontrakt i być opłacany na poziomie Rogera czy Edsona. On po prostu rok w rok przynosi na Łazienkowską walizkę pełną pieniędzy.
32 miliony złotych zarobione na bramkarzach w ciągu ośmiu lat – to naprawdę robi wrażenie. Zaczęło się od Grzegorza Szamotulskiego sprzedanego w 2000 roku do PAOK Saloniki za 2 miliony marek. Potem pojawiali się kolejni zawodnicy, a ceny płacone za piłkarzy w Europie systematycznie rosły – był Wojciech Kowalewski (choć on i Szamotulski byli w Legii jeszcze przed erą Dowhania), Radostin Stanew, Artur Boruc, wreszcie Łukasz Fabiański. Ci dwaj ostatni przynieśli zysk rzędu 20 milionów złotych.
Ile jest teraz warty Mucha? Pewnie w granicach 1,5 miliona euro – jest trochę za stary, żeby ceną mógł dorównać na przykład Fabiańskiemu (sprzedanemu za ponad 3 miliony euro). Z kolei za mniej Legia niekoniecznie będzie chciała się go pozbywać. Ale tak czy siak, na pewno na nim zarobi, bo przecież w 2005 roku Mucha przyszedł na Łazienkowską na zasadzie wolnego transferu.
Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że jeden mecz z Wisłą o niczym nie świadczy. Ale faktem jest, że Mucha od dłuższego czasu gra bardzo dobrze i bardzo rzadko zdarzają mu się jakiekolwiek wpadki, a takich kompromitujących nie zalicza w zasadzie w ogóle. Dziś chyba należy uznać, że w polskiej lidze jest numerem jeden.
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT