Troszkę bezczelny jest jednak ten nasz Leo Beenhakker. – Jestem jedynym trenerem z Euro, który nie jest teraz na urlopie, tylko w pracy – mówił po wyjściu ze spotkania z działaczami PZPN. Strasznie ciężka ta praca – przyleciał na jeden dzień i trzy godziny posiedział w Sheratonie. Jak na kogoś, kto zarobił w rok pięć milionów złotych i przerżnął najważniejsze mecze koncertowo, to naprawdę ma tupet. Nie zmienia to oczywiście naszego podejścia do kwestii samego przesłuchania – ci, którzy go przesłuchiwali, sami powinni zostać przesłuchani za to, jak nieudolnie działają od wielu, wielu lat…
“Mister Tralala” oczywiście uratował skórę, co było z góry wiadome. Zramolali rycerze polskiej myśli szkoleniowej okazali się rycerzykami z drewniamymi szabelkami, bo niestety by wejść w ostry dialog z Leo zabrakło im podstaw języka angielskiego. Generalnie więc bito pianę, gadano głupoty i niczego sensownego nie uchwalono.
Plan był taki, aby chociaż zmusić Beenhakkera do rezygnacji z holenderskich przybocznych, ale i to się nie udało – odstrzeleni zostali Polacy, a Frans Hoek ocalił posadę. Co dalej z Janem de Zeeuwem jeszcze nie wiemy. Ale… – Liczą się umiejętności, a nie paszport – pouczył wszystkim Leo.
Wciąż aktualny pozostaje nasz “nocny” wpis…
Jak pewnie doskonale wiecie – Weszło! ma do Leo Beenhakkera stosunek krytyczny. To znaczy staramy się go rozliczać za to co robi, bądź czego nie robi, ale nie padamy na kolana i nie całujemy go po rękach jak Bobo Kaczmarek. Przyznajemy bez bicia – momentami jesteśmy bezczelni i zero w nas szacunku dla siwych włosów. Ale, ale! Jak trzeba umiemy też wziąć stronę umiłowanego dziadka IV RP. I chyba właśnie teraz trzeba…
Dzisiaj “Mister Tralala” stanie przed szacownym gremium, by wytłumaczyć się z kompromitacji na Euro – mianowicie przed zramolałymi rycerzami polskiego futbolu Antonim Piechniczkiem, Andrzejem Strejlauem, Henrykiem Apostelem, Władysławem Stachurskim i Jerzy Engelem. Gdyby to była zwykła rozmowa szefa z podwładnym (bo w tym kontekście Leo to podwładny) nie mielibyśmy nic przeciwko – zawsze szef ma prawo spytać swojego pracownika czemu coś spieprzył. Połajankę urządzić mu może nawet wówczas, gdy kompletnie nie ma pojęcia, na czym praca podwładnego polega – wynajął fachowca i oczekuje odpowiedzi, co było nie tak.
Jednak skład ekipy przesłuchujących każe nam podejrzewać, że oto pięciu mędrców będzie z wyższością patrzeć na Beenhakkera i z przekonaniem, że sami zrobiliby wszystko lepiej zaczną się nad nim pastwić. Zamiast konstruktywnej rozmowy, będziemy mieli festiwal żółci. Antoni Piechniczek, nasz “ulubiony” mądrala już stwierdził, że “karty trzyma pod stołem”. Ale jakie karty? To nie ma być żadna gra, w której Holendra trzeba ogolić i puścić w skarpetkach, tylko rzeczowa rozmowa co dalej…
W gronie pięciu mędrców mamy więc przemądrzałego i zakompleksionego, wiecznie niedocenionego Piechniczka, spróchniałego i zapomnianego Stachurskiego (kiedyś prowadził kadrę – cztery mecze, zero zwycięstw, w tym 0:5 z Japonią), śliskiego i cynicznego Engela, pechowca Strejlaua i lenia patentowanego Apostela. Jeśli kogoś potraktowaliśmy w tym wyliczeniu zbyt łagodnie to przepraszamy. Swoją drogą, Apostel już raz nadzorował przygotowania kadry – w Korei. Czyli czasy się zmieniają, a on ciągle w komisjach.
O czym więc ci panowie będą rozmawiać? Fajnie jest przesiąść się na fotel jury i oceniać, ale co z tej rozmowy ma wyniknąć? Ł»e nasze kochane dinozaury powiedzą Beenhakkerowi, co ma zmienić, żeby drużyna zaczęła wygrywać? Ha!
Gdyby rad miał udzielać na przykład Strejlau, to następny mecz wygralibyśmy za lat szesnaście (albo wcale, bo pan Andrzej i na starość nie przestał przynosić pecha). Gdyby miał to robić Engel – boimy się, że Leoś musiałby udać się do fryzjera (w celu poprawy fryzury oczywiście…) albo założyć szczęśliwy płaszcz, ewentualnie nosić słonika na szczęście. Jeśli Apostel – wszyscy by poszli spać i głośno zachrapali. A jeśli Piechniczek – należałoby powoływać więcej piłkarzy ze Śląska i zgrupowania przeprowadzać w Wiśle. Na Stachurskiego nic nie mamy, bo wciąż nie możemy otrząsnąć się z szoku, że on w tym pokoju się znajdzie. Brakuje chyba już tylko dwóch osób – gdzie są “Edek z fabryki kredek”, czyli Lorens oraz Mietek “Kaszana” Broniszewski?!
Oczywiście, należy przepytać Beenhakkera co zrobił źle, wymagać od niego by przygotował raport (wydatki, sztab, założenia, plany odbudowy – juniorzy, dzieci, szkolenie innych trenerów), ale wszystko to z myślą by w przyszłości już nie popełnić tych samych błędów. Niech Leo wskaże, co jego zdaniem trzeba zrobić i co on sam zrobi, by na tej ziemi cokolwiek wyrosło – za rok, czy za pięć lat. Natomiast jak na razie wychodzi na to, że Holender w Polsce spowiadał się przed dwoma niechętnymi mu komisjami – raz w sejmie, raz w PZPN. Ta druga nie chce się niczego dowiedzieć, tylko udowodnić swoją wyższość i podreperować własne ego.
Gdybyśmy mieli coś doradzać, cała szóstka mogłaby już iść bawić wnuki, ale jeśli mamy opowiedzieć się po jednej ze stron, to wolimy nabzdyczonego Leo niż tę polską zgraję, pamiętającą czasy, jak mecze kupowało się za kilka flaszek…
Ah, i jeszcze wybraliśmy mały cytacik z książki naszego blogera, Wojtka Kowalczyka. Cytat dotyczy oczywiście Piechniczka:
“Już wtedy dziwnie swoją aktywność zwiększył Antoni Piechniczek. Gdy przyjechałem na mecz z Białorusią, to niby coś tam podpowiadał. Ale to chyba Białorusinom. W kochanym PZPN trwały aktywne próby ulokowania pana Antosia gdziekolwiek. Nie wiem z jakiego powodu, może kasa mu się już kończyła. W efekcie u Stachurskiego zagrałem tylko raz, zupełny mecz bez historii. Przywieźli mnie, ubrali, wystawili, zapakowali z powrotem i odesłali. Strzeliłem gola, zremisowaliśmy 1:1. Jak na Białoruś, nie był to wynik dobry, ale bez przesady – żeby po towarzyskim meczu, jednym z pierwszych, zmieniać trenera? Byłem strasznie wkurzony, nawet miałem lekkie wyrzuty sumienia, że przecież mogłem strzelić jeszcze jedną bramkę i kto wie, może Stachurski by został. A miałem sytuacje, nawet oprócz tej, kiedy trafiłem w poprzeczkę. Oczywiście nie przeczuwałem jeszcze wtedy, że moja współpraca z Piechniczkiem będzie taka nieudana. Chociaż już wtedy zastanawiało mnie, ile miał do powiedza w tej dymisji swojego poprzednika. Oho, gość z układami. Dopasowany nie tylko wiekiem do misiów z centrali. Na pewno nie przemawiała za nim znajomość polskiej piłki, bo dopiero co wrócił z laby w ciepłych krajach.
Gdyby patrzono na niego tak samo jak na Stachurskiego, to też momentalnie powinien polecieć. Bo wszystkie mecze towarzyskie – w ryj! Zanim ja u niego zagrałem, zdążył dostać w czapę kilka razy. I opowiadał tylko, że to ciężkie boje były. A co mnie obchodzą ciężkie boje? W ryj, w ryj, w ryj i do widzenia! W ogóle był to pierwszy w moim życiu trener, który na okrągło chwalił się porażkami. Siedzieliśmy na jakimś zgrupowaniu, a on zaczął nam dostojnie opowiadać o meczu na Wembley. Ł»e oto on, oto jego kadra, po wielu, wielu latach strzeliła bramkę na Wemblet. No, kurwa, duża klasa! W ryj dwa jeden. A on dumny jak paw. Później, jak przegraliśmy z Brazylią 2:4 – tylko dlatego, że Paweł Skrzypek, którego pewnie Piechniczek nawet z twarzy nie znał, oszałał i zrobił dwa gole – rozmyślał, jakiemu to wielkiemu trenerskiemu magowi udało się wcześniej strzelić dwa gole Brazylii? Patrzyliśmy się po sobie i widzieliśmy, że trafił nam się niecodzienny szkoleniowy okaz – panowie, z daleka!
Właśnie za Piechniczka odbyło się – bo nie można użyć słowa “zorganizowano” – najbardziej skandaliczne zgrupowanie w historii reprezentacji Polski. Wyjazd do Moskwy. Kto był, niech żałuje! Popełniłem wtedy jeden z największych błędów w swojej karierze – nie zrezygnowałem, podobnie jak Andrzej Juskowiak i Tomek Iwan, z występów w kadrze Piechniczka. Oszczędziłbym sobie nerwów, późniejszych kłótni, wyzwisk. W reprezentacji pana Antoniego nic nie było takie, jak być powinno. Nawet treningi średniowieczne. Ł»eby oddać strzał na treningu, musiałem przebieć sto metrów na gazie. Miałem siłę, mogłem biegać, ale jaki w tym sens? Nigdy w karierze nie zdarzyło mi się przebieć sprintem stu metrów, aby oddać strzał. W meczach uderza się sytuacyjnie i to trzeba ćwiczyć. Jak się robi gierkę, to na skróconym, zawężonym boisku, aby był ciągły pressing, walka i podania z klepki. A nie na wielkim placu, gdzie do najbliższego rywala ma się dwadzieścia metrów i każdy trzyma piłkę tak długo, że w meczu zdążyliby mu nogi urwać. Przypomina mi się zgrupowanie przed meczami z Włochami. Taki Citko – patrzyłem, ten słynny Citko!!! – bierze piłkę i jeździ z nią w kółko. Jak chce, to niech jeździ. Nikt mu nie będzie przeszkadzał. I tak stoi dwudziestu ludzi i patrzy, jak się Citko kiwa sam ze sobą. Duża klasa, Piechniczek wniebowzięty zaciera ręce – cóż za technika! A tak na serio podszedłby “Świerszczu”, puknął barkiem i by był koniec jazdy. Wysiadka!
Piechniczek żył w swoim świecie i jego wiedza na temat nowoczesnej piłki ograniczała się do tego, co mu powiedział wice-selekcjoner Andrzej Zydorowicz. Co dwie głowy to nie jedna? Nie tym razem.
Beenhakker ma tę przewagę nad Piechniczkiem, że się chociaż z niego piłkarze nie śmieją…
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT