Reklama

Liverpool jest jak Klopp – kończy mu się energia

Patryk Fabisiak

Autor:Patryk Fabisiak

19 kwietnia 2024, 19:16 • 11 min czytania 1 komentarz

Kończy mi się energia. Czuję się dobrze, ale wiem, że nie mogę tego kontynuować – w ten sposób Juergen Klopp tłumaczył w styczniu swoją decyzję o odejściu z Liverpoolu po zakończeniu sezonu. Informacja ta zszokowała świat, bo nic jej nie zwiastowało. Od razu zaczęły się spekulacje na temat tego, jak to wpłynie na drużynę, która dopiero co przeszła udaną przebudowę i wróciła na dobre tory. Opcje były dwie – albo zawodnicy się załamią i ich entuzjazm opadnie, albo wręcz przeciwnie. Początkowo wszystko wskazywało na to, że wizja pożegnania z Niemcem podziałała na zespół motywująco. Jednak kiedy tylko pojawiły się pierwsze potknięcia, sytuacja zmieniła się diametralnie.

Liverpool jest jak Klopp – kończy mu się energia

Dziś Liverpool ma twarz Juergena Kloppa z tego słynnego już nagrania, na którym ogłasza kibicom swoją decyzję o odejściu z klubu. Niemiec wygląda na zupełnie wyczerpanego, nieco nadszarpniętego zębem czasu, ale też emocjami, które towarzyszyły mu przez ostatnie osiem lat pracy na Anfield. Jego wizerunek sprawia, że wszyscy wierzą w jego słowa. Oto siedzi przed nami człowiek, który naprawdę opadł z sił i zbyt wiele nie jest już w stanie z siebie wykrzesać.

Słomiany zapał

Niestety trzeba powiedzieć sobie szczerze, że niespełna trzy miesiące później dokładnie tak samo wygląda prowadzona przez niego drużyna. Od momentu ogłoszenia decyzji przez Kloppa, czyli 26 stycznia, wydarzyło się sporo. „The Reds” przeszli bardzo krętą i wyboistą drogę, mierząc się po drodze z wieloma przeciwnościami losu, ale zawsze udawało im się jakoś wychodzić z opresji obronną ręką. W końcu jednak przyszedł moment zderzenia ze ścianą i obecnie trudno przewidzieć, czy Liverpool będzie jeszcze w stanie się podnieść i ominąć kolejną przeszkodę.

Reklama

Jeszcze miesiąc temu ekipa prowadzona przez Juergena Kloppa była w grze o cztery trofea, a raczej o trzy, bo jedno już miała. Pod koniec lutego „The Reds” zdołali po raz kolejny pokonać Chelsea w finale Pucharu Ligi Angielskiej i to grając w pewnym momencie w większości zawodnikami, którzy do niedawna stanowili o sile, ale klubowej akademii. Mimo wszystko determinacja i wiara we własne możliwości sprawiła, że Caiomin Kelleher zdołał powstrzymać przeciwników fantastycznymi interwencjami, a kapitan, Virgil van Dijk, zdołał strzelić decydującą bramkę w dogrywce.

Z tamtego entuzjazmu zostało niewiele, żeby nie powiedzieć, że absolutnie nic. I to pomimo tego, że plejada gwiazd, których brakowało choćby we wspomnianym starciu z Chelsea, czyli Mohamed Salah, Trent Alexander-Arnold, Dominik Szaboszlai czy Alisson wróciła do zdrowia.

Punkt zwrotny

Wszystko co złe zaczęło się dziać dokładnie w niedzielę 17 marca. Liverpool, pomimo świetnej postawy, szczególnie w ofensywie i dwukrotnego prowadzenia, przegrał z Manchesterem United w ćwierćfinale Pucharu Anglii 3:4 po dogrywce. Ten mecz był jednym z wielu w tym sezonie, kiedy „The Reds” jako pierwsi stracili bramkę.

Są absolutnymi rekordzistami, jeżeli chodzi o uciekanie spod topora. W tym sezonie Premier League zdobyli aż 27 punktów w spotkaniach, w których przegrywali. W tamtym pucharowym na Old Trafford również udało im się odwrócić losy meczu, jeszcze w pierwszej połowie. Pomimo małych problemów na starcie, Liverpool zrobił dokładnie to samo, co robił już wielokrotnie. W dodatku bramka Salaha strzelona w doliczonym czasie gry pierwszej połowy na tyle załamała przeciwników, że druga odsłona była już absolutnym koncertem „The Reds”. Problem w tym, że nie potrafili tego wykorzystać. W przeciwieństwie do Antony’ego, który zdobył bramkę wyrównującą w 87. minucie i doprowadził do dogrywki.

Reklama

I to był chyba moment zwrotny tego sezonu „The Reds”. Pierwsze bicie głową w mur, które skończyło się niczym. W dogrywce wyglądali na absolutnie załamanych, w przeciwieństwie do United. Mimo wszystko zdołali zdobyć bramkę na 3:2 i tym razem wydawało się, że już po zawodach.

Nic bardziej mylnego.

Do dziś trudno zrozumieć, jak to się stało, ale Liverpool jeszcze w drugiej połowie dogrywki stracił dwie bramki i odpadł z rozgrywek. Szok to mało powiedziane.

Przeklęte Old Trafford

I właśnie w taki sposób „The Reds” przerżnęli szansę na jedno z czterech trofeów, które mieli do podniesienia. Sam ten fakt nie powinien podziałać jakoś specjalnie negatywnie na podopiecznych Kloppa, ale sposób, w jaki do tego doszło, już tak. Było sporo obaw, że zbliżające się mecze ligowe mogą się zakończyć wpadkami. I rzeczywiście, było blisko.

Z Brighton udało się jakoś wyciągnąć 2:1, choć Danny Welbeck zdobył bramkę już w 2. minucie meczu. Z Sheffield potrzebny był przebłysk geniuszu Alexisa Mac Allistera, który strzelił bramkę sprzed pola karnego à la Steven Gerrard. Psychika „The Reds” wydawała się być wciąż mocna, pomimo niewytłumaczalnego potknięcia z United. Wciąż były problemy w defensywie, ale udało się je przykryć determinacją i jakością w ataku. Problem w tym, że Liverpool czekało kolejne starcie z Czerwonymi Diabłami i w dodatku kolejne na Old Trafford.

Legendarny stadion w Manchesterze wyrasta na przeklęte miejsce, które może przekreślić plany Kloppa na piękne pożegnanie. Liverpool w meczu ligowym znów przeważał, wyjątkowo zdobył bramkę jako pierwszy, oddał łącznie 28 strzałów przy zaledwie ośmiu United. I co z tego? Udało się wywieźć zaledwie remis i to dość szczęśliwie, bo dzięki dość naciąganemu karnemu wykorzystanemu w końcówce przez Salaha.

W ten sposób rozpoczął się być może najgorszy tydzień w całej przygodzie Kloppa na Anfield. Tym drugim meczem na Old Trafford jego drużyna roztrwoniła całą przewagę, jaką udało się wypracować nad Arsenalem i Manchesterem City, dzięki remisowi w ich bezpośrednim starciu. To jednak wciąż nie był powód do bicia na alarm. Wiadomo było, że wszyscy się w końcu potkną.

Przeszkoda nie do przejścia

Niestety dla Kloppa i wszystkich fanów Liverpoolu, zespół ewidentnie miał problem z podniesieniem się po kolejnym niemal identycznym meczu z United na wyjeździe. Niewątpliwie w jakiś sposób zachwiało to pewnością siebie zawodników, którzy przestali już wierzyć, że zawsze jakoś spod tego topora uciekną. A jakby tego było mało, zaraz po tym przyszło im się jeszcze zmierzyć z machiną Gian Piero Gasperiniego w ćwierćfinale Ligi Europy, który obnażył wszelkie słabości „The Reds”. I to na Anfield.

Liverpool został zmasakrowany przez Atalantę, nie ma się co oszukiwać. Był to niewątpliwie jeden z najsłabszych meczów w całej kadencji Kloppa. „The Reds” nie potrafili zrobić absolutnie nic, zareagować w jakikolwiek sposób na wydarzenia boiskowe. Krycie indywidualne Włochów sprawiało, że gospodarze nie byli nawet w stanie swobodnie wymienić kilku podań. Byli pod ciągłym naciskiem, a w dodatku znacznie odstawali od rywali pod względem fizycznym. Skończyło się katastrofą – porażką 0:3 i w zasadzie pożegnaniem z szansami na kolejne trofeum.

Ten mecz obnażył Liverpool całkowicie. Do tej pory zwykle bywało tak, że „The Reds” jeśli już przegrywali, to byli stroną przeważającą, oddawali multum strzałów i kreowali sobie dogodne okazje. Tu nic takiego nie miało miejsca. W dodatku podopieczni Kloppa jakby na jeden wieczór zatracili całkowicie umiejętność pressowania, czyli coś, czym się przecież charakteryzują. Nie mogli odebrać rywalom piłki, a sami tracili ją na potęgę, popełniali głupie błędy, także te niewymuszone.

Właśnie na pressing Klopp zwracał największą uwagę po meczu. Mówił, że jego zawodnicy nie byli wystarczająco zdeterminowani w tym elemencie. Mówił, że robili to na 80%, a jeśli mają to robić na 80%, to lepiej, żeby tego nie robili wcale. Niemiec nie wyglądał jednak na załamanego, podkreślał, że najważniejsze będzie teraz odpowiednia reakcja w kolejnym meczu – ligowym z Crystal Palace.

Pokaz bezradności

Tej reakcji jednak nie było. Liverpool przerżnął zasłużenie 0:1, drugi raz z rzędu na Anfield, co nie zdarzyło się od 2017 roku. W dodatku nie zdobywając nawet bramki. „The Reds” znów razili nieskutecznością, ale mieli też po raz kolejny problem z poradzeniem sobie z pressingiem rywala. Bramka Michaela Olise to sytuacja, która mogłaby się śnić Kloppowi w najgorszych koszmarach. Przeciwnik wymienił w niej 21 podań, ostatnie trafiło do Anglika, który miał w polu karnym tyle miejsca, że mógł swobodnie zrobić cokolwiek tylko chciał, bez żadnej presji.

W ten sposób Liverpool w ciągu tygodnia być może przegrał walkę o dwa kolejne trofea. O jedno na pewno, bo wiemy już, że dalszej walki w Lidze Europy nie będzie, pomimo czwartkowego zwycięstwa 1:0 w rewanżowym starciu z Atalantą. O tym meczu trudno jednak powiedzieć cokolwiek. Poza tym, że Klopp wyglądał w jego trakcie dokładnie tak samo, a może nawet gorzej, niż na tamtym nagraniu, kiedy mówił o kończącej się energii. Niemiec w pewnym momencie usiadł z naprawdę nietęgą miną, jakby nie potrafił uwierzyć w to, co widzi. A nie zapominajmy, że był to jego pożegnalny mecz w europejskich pucharach w roli trenera Liverpoolu.

Nie ma co się dziwić, bo pomimo tego, że mecz w Bergamo ułożył się dla jego zespołu niemal idealnie, to zawodnicy bardzo szybko całkowicie stracili wiarę w odrobienie strat. Tej wiary i determinacji starczyło im na zaledwie kwadrans. W 7. minucie Salah wykorzystał rzut karny, podyktowany za zagranie ręką Ruggeriego, ale to by było na tyle. „The Reds” nie poszli za ciosem, a w zasadzie raczej znów nie byli w stanie tego zrobić. W dodatku skrzydła podciął ten, który wcześniej wykorzystał karnego, bo niedługo później zmarnował doskonałą okazję, nieumiejętnie lobując Juana Musso.

Tym samym Liverpool wciąż nie zdobył bramki z gry. Po raz ostatni dokonał tego Cody Gakpo, strzelając na 3:1 w starciu z Sheffield. Było to 4 kwietnia, od tamtej pory „The Reds” rozegrali już cztery spotkania…

Piłkarze Atalanty, w przeciwieństwie do przeciwników, nie stracili kontroli nawet na moment i wyłączyli wszelkie atuty zawodników Liverpoolu. Można nawet powiedzieć, że w drugiej połowie to oni przejęli inicjatywę, byli znacznie konkretniejsi – oddali pięć strzałów, przy zaledwie dwóch „The Reds”, a to przecież ci drudzy musieli odrabiać straty. Stać ich było jedynie na bezproduktywne rozgrywanie piłki na własnej połowie i kolejne lagi posyłane w ręce Musso przez Alissona…

(Nie) może być gorzej

Liverpool jest więc obecnie w fatalnym położeniu. Puchar Anglii przerżnięty, Liga Europy przerżnięta, a w Premier League sytuacja co najmniej niekomfortowa. I to wszystko w ciągu miesiąca. Cała motywacja i chęć godnego pożegnania Kloppa prysnęła błyskawicznie. Do niedawna była euforia i poczucie naprawdę niemal nieśmiertelności, a teraz wśród kibiców pojawiają się nawet nieco absurdalne obawy o to, czy „The Reds” przypadkiem nie wypadną jeszcze poza Top 4…

Jest to oczywiście wciąż możliwe, przynajmniej matematycznie, ale bez przesady. Sytuacja jest trudna, ale nie beznadziejna. Liverpool z pewnością jest jedną z tych drużyn, które raczej wolą gonić, niż być gonione. Problem w tym, że Manchester City ma zupełnie odwrotnie, a to właśnie ta drużyna przewodzi tabeli Premier League z dwupunktową przewagą nad Arsenalem i właśnie „The Reds”.

Na sam koniec przyjdzie więc Kloppowi stanąć być może przed najtrudniejszym zadaniem, a więc zmotywowaniem zespołu na końcówkę sezonu po tak fatalnym okresie, samemu będąc w dołku psychicznym. Opcje znów są dwie, podobnie jak po ogłoszeniu jego decyzji o odejściu – albo Liverpool całkowicie się rozleci, albo wizja tego, że to ostatnia szansa na nie skończenie po raz kolejny tylko z Pucharem Ligi Angielskiej podziała motywująco. Do stracenia nie ma w zasadzie nic, bo naprawdę trudno podejrzewać, żeby Tottenham był w stanie jeszcze powalczyć o Top 4, a już szczególnie kosztem „The Reds”. Tym bardziej, że ekipa Ange’a Postecoglou ma jeszcze przed sobą starcia z całą trójką drużyn walczących o mistrzostwo.

Wynik ponad stan

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Liverpool jest w stanie się teraz podźwignąć i dać całą naprzód, nie będąc rozproszonym graniem w innych rozgrywkach. Trzeba jednak powiedzieć sobie szczerze, że szanse na to, że „The Reds” nie potkną się już do końca sezonu są mniejsze, niż na to, że Manchester City potknie się w którymś meczu. A nie zapominajmy o „Kanonierach”, którzy mają znacznie lepszy bilans bramkowy niż LFC, bo przede wszystkim znacznie lepiej bronią.

Jedno jest pewne – nawet jeżeli Liverpool nie zgarnie mistrzostwa, trudno będzie powiedzieć, że ostatni sezon Kloppa na Anfield był porażką. Oczekiwania wygórowała chęć godnego pożegnania Niemca, a przecież wcześniej mało kto się spodziewał, że w połowie kwietnia „The Reds” będą dwa punkty za liderem Premier League. Przecież po tym, co prezentowali w poprzednim sezonie, kibice postrzegali za podstawowy cel przeprowadzenie udanej przebudowy drużyny i powrót do Ligi Mistrzów.

Klopp niewątpliwie będzie musiał się pogodzić z myślą, że w starciu z Guardiolą poniósł klęskę, szczególnie jeżeli Hiszpan jeszcze powiększy swój dorobek o kolejne mistrzostwo. Ale bez względu na to wszystko Niemiec udowodnił właśnie, że potrafi ulepić coś z niczego. Jak na kogoś, kto stracił energię, odbudował zespół po fatalnym sezonie i co by nie mówić, wrócił z nim do ścisłej ligowej czołówki.

Nawet jeśli Liverpool teraz się posypie, Klopp wcale nie zostawi po sobie zgliszczy, w które wpakuje się jego następca. Budować dalej będzie na czym i to powinno być w tej chwili najważniejsze. A impuls w postaci nowego trenera może tutaj tylko pomóc.

Czytaj więcej na Weszło:

Fot. Newspix

Urodzony w 1998 roku. Warszawiak z wyboru i zamiłowania, kaliszanin z urodzenia. Wierny kibic potężnego KKS-u Kalisz, który w niedalekiej przyszłości zagra w Ekstraklasie. Brytyjska dusza i fanatyk wyspiarskiego futbolu na każdym poziomie. Nieśmiało spogląda w kierunku polskiej piłki, ale to jednak nie to samo, co chłodny, deszczowy wieczór w Stoke. Nie ogranicza się jednak tylko do futbolu. Charakteryzuje go nieograniczona miłość do boksu i żużla. Sporo podróżuje, a przynajmniej bardzo by chciał. Poza sportem interesuje się w zasadzie wszystkim. Polityka go irytuje, ale i tak wciąż się jej przygląda. Fascynuje go… Polska. Kocha polskie kino, polską literaturę i polską muzykę. Kiedyś napisze powieść – długą, ale nie nudną. I oczywiście z fabułą osadzoną w polskich realiach.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Sztuka grania na nosie elicie. Triumfatorzy Pucharu Polski spoza Ekstraklasy

redakcja
0
Sztuka grania na nosie elicie. Triumfatorzy Pucharu Polski spoza Ekstraklasy

Anglia

Piłka nożna

Sztuka grania na nosie elicie. Triumfatorzy Pucharu Polski spoza Ekstraklasy

redakcja
0
Sztuka grania na nosie elicie. Triumfatorzy Pucharu Polski spoza Ekstraklasy

Komentarze

1 komentarz

Loading...