Jedna z gwiazd Igloopolu Dębica, który na początku lat dziewięćdziesiątych zawitał do pierwszej ligi. Czołowy ligowiec tamtych lat w barwach “Morsów”, a później także ŁKS-u i Stali Mielec.
Janusz Kaczówka kibicom zapadł w pamięć ze znakomicie bitych stałych fragmentów gry. W Igloopolu grał wspólnie z Leszkiem Piszem, Jackiem Zielińskim czy Jerzym Podbrożnym, w ŁKS-ie wystąpił w kontrowersyjnym 7:1 z Olimpią Poznań. Piłkarz wybitnie długowieczny: w III lidze występował do 45 roku życia.
Pamięta skąd wzięło się powiedzenie “Organizacyjnie Stal Mielec”, gdy w Mielcu nie było sensu zamykać klubu, bo złodziej nie miałby co ukraść. Pamięta też przelot na mecz z Lechią, podczas którego na stu metrach otworzyły się drzwi w samolocie.
Skąd wzięły się złote lata piłki w Dębicy? Dlaczego są małe szanse, aby wróciły? Zapraszamy.
***
Do juniorów grającej w okręgówce Dąbrovii Dąbrowa Tarnowska zapisałem się w wieku czternastu lat. Pierwszy nabór: wcześniej grałem tylko z kolegami na podwórku. Pamiętam jak dostałem piłkę-biedronkę od brata. Przez miesiąc graliśmy na trawie, służyła wspaniale. Ale potem, gdy zabrałem ją kilka razy na boisko asfaltowe, zdarła się i został sam balon. Buty też potrafiłem w miesiąc zedrzeć. Dopiero później, gdy miałem Copa Mundiale albo czarne skórzane World Cupy, wytrzymywały dłużej.
Z Dąbrovią zdobyliśmy mistrzostwo województwa. To był szok, bo przecież gdzie my, z małej miejscowości i małego klubu, który wcześniej w ogóle nie szkolił juniorów? Ale zebrał się akurat taki skład, że nie było na nas mocnych. Niestety nikt z chłopaków poza mną nie poszedł w piłkę. Jak pochodziłeś z takiej małej miejscowości, to w sumie nie wierzyłeś, że możesz zostać zawodowcem. Jeździło się na Stal Mielec oglądać pierwszoligowe mecze, ale nie myślało, że da radę kiedyś znaleźć się po drugiej stronie.
W jakim wieku zadebiutował pan w seniorskiej Dąbrovii?
W wieku szesnastu lat. Pamiętam, że potrzebowali mnie zarówno w seniorach jak i juniorach, więc czasem grałem połówkę tu, połówkę tam. Łapałem się też do kadry województwa, którą prowadził trener Błaszkiewicz. Graliśmy w Pucharze Michałowicza, nawet całkiem nieźle, dopóki nie dostaliśmy w dupę od GKS-u z Warzychą w składzie.
Jak się pan odnalazł jako szesnastolatek w wymagających fizycznie niższych ligach?
Na pewno do największych nie należałem, mierzę 168 cm wzrostu. Jak szedłem do Igloopolu ważyłem 55 kilo. Przyszedł Leszek Pisz, razem ważyliśmy tyle, ile inny jeden zawodnik.
Pamięta się to, czego nie da się zapomnieć; mecz z Błękitnymi Tarnów. Myślę, że ten człowiek powinien dostać dożywotni zakaz gry w piłkę: do dzisiaj mam szramy na prawej goleni, dziwię się, że nie złamał mi wtedy nogi w sześciu miejscach. Bywało, że rywale urządzali na mnie polowanie, bo grałem bez kompleksów, dużo biegałem, kiwałem, nigdy się nie zatrzymywałem. Wystraszony nigdy nie byłem, a już wtedy, w Dąbrovii, miałem gdzie uczyć się sprytu i cwaniactwa. Nie ukrywam, potem takich rzeźników potrafiłem przerobić i, nazwijmy to, umiejętnie się przewrócić, tak by sędzia nie miał wątpliwości, że powinien odgwizdać faul.
Jak pan trafił do Igloopolu?
Trzy razy po mnie przyjeżdżali, wszystko nakręcał pan Błaszkiewicz. Ale ja się rozmyślałem. Kończyłem zawodówkę, nie byłem pewien czy piłka da chleb. Poza tym ja byłem za cichy, takie cielę spokojne. Nie jest w futbolu ważne tylko to, co umiesz, ale jeszcze żeby umieć te umiejętności sprzedać poza boiskiem. Opowiem anegdotę. Leszek Pisz uderzał kiedyś z rzutu wolnego. Celował na krótki słupek, ale piłka odbiła się od muru i trafiła w okienko po rykoszecie. Po meczu podchodzi dziennikarz.
– Panie Leszku, piękna bramka, trochę szczęśliwa.
– Nie, tak chciałem uderzyć.
Mówił to z przekąsem, ale i swadą. Mnie tego zawsze brakowało.
Za trzecim razem przyjechała z Dębicy brygada RR, kierownik, dyrektor. Powiedzieli, że otrzymali zakaz wracania do Dębicy beze mnie. Zajechali, dogadali się z rodzicami, ale mnie nie zastali. W domu raczej nie przesiadywałem. Nie żebym był jakiś wybijokno, ale zawsze coś ciekawszego się znalazło. W końcu mnie znaleźli na mieście. Nie był mi po drodze wyjazd, byłem już zadurzony w mojej obecnej żonie, powiedziałem więc, że idę tylko po torby i jak poszedłem, tak nie wróciłem. Kolejne godziny szukali mnie po Dąbrowie, a jak już znaleźli to uległem.
Czyli uciekał pan nie tylko obrońcom.
To było sprytne posunięcie przyszłego środkowego pomocnika. Zameldowali mnie w hotelu przy Jana Pawła razem z Wieśkiem Dziubą i Zdziśkiem Miętką, którzy przyszli z Garbarni.
Postawił na mnie trener Złomańczuk. Na początku się śmiano, że tylko biegam i nic z tego nie wynika. Ale to był przeskok z piątej do drugiej ligi, nie byle co. Potem jedna bramka, druga, trzecia. Na wiosnę stałem się podstawowym zawodnikiem. Piłkarz musi mieć też szczęście, bo co by się stało, gdyby trafił się kto inny, a nie trener Złomańczuk? Może zaraz wróciłbym do Dąbrowy. Mnie śmieszy, jak ktoś wystawia recenzje po jednym sparingu. Młody piłkarz potrzebuje czasu żeby wejść w nowe otoczenie.
W Igloopolu byłem dziewięć lat, o sześć za dużo. Przychodząc miałem osiemnaście lat. Podpisałem kontrakt na pięć lat za śmieszne pieniądze, pół stypendium i etat na kombinacie. Po dwóch latach podpisałem nowy kontrakt, po awansie skończył mi się ten drugi. Mało tego: w pierwszej lidze rok grałem bez kontraktu, tylko za premie. Za awans dostałem cztery i pół miliona złotych, tylko co ja mogłem z tymi pieniędzmi zrobić? Chyba ściany wykleić. To było mniej niż dziś rzucić komuś piątkę do kapelusza. Więcej wart był medal otrzymany od Ludowych Związków Sportowych. Trzeba było się starać o talony, na samochód, na opony – ja w życiu w Igloopolu talonu nie zobaczyłem.
Ci, co byli w Dębicy dłużej, na Igloopolu się nigdy nie dorobili, ani ja, ani Krzysiek Nalepka czy Józek Stefanik. Lepiej mieli ci, co przychodzili z zewnątrz. Ruch w szatni był taki, że wieszaków brakowało, po trzydziestu potrafiło nas być. Mieszkanie dostałem i to tyle.
Nie chcę się podpierać Leszkiem, ale on od początku wiedział czego chce. Poszedł do Legii, bo też sam do tego dążył. Mną były zainteresowane kluby, ale nie potrafiłem tego wprawić w ruch. Cztery kolejne lata dostawałem powołania do wojska. Wiadomo z czym to się wtedy wiązało. Jadę któregoś razu znowu na WKU, w środku dwóch żołnierzy.
– Kaczówka, my przez ciebie mamy same problemy. Pójdziesz wreszcie do wojska?
Wyszedłem, dostałem bilet. Prezes Igloopolu dzwoni, żebym zaraz wracał do Dębicy, coś się wymyśli. Ja zachodzę do siostry, która mieszkała 500 metrów od WKU w Tarnowie.
– Daj mi mapę.
– A co się stało?
– Powołanie do wojska dostałem.
Szukam miejscowości “Czerwony Dwór”, gdzie mnie skierowano, ale nie było jej na mapie. Ostatecznie znowu się udało coś załatwić, wpisano mi, że jestem operatorem tokarek na zakładzie i dostałem odroczenie. A przecież poszedłbym na tydzień do tego Czerwonego Dworu, a potem kto wie gdzie. Trzeba było spróbować. W najgorszym wypadku wróciłbym do Igloopolu.
Drużyna była w Dębicy mocna, przewinęło się sporo ciekawych nazwisk.
Alek Kłak, którego spotkałem w busie z Tarnowa. Nie wiem skąd, ale pojawiła mi się intuicja podejść i zapytać:
– Ty na Igloopol?
Widać wyglądał na pierwszorzędnego sportowca. Tytan pracy, chłopak z charakterem. Szkoda, że przydarzyła mu się kontuzja baku, mógł zrobić znacznie większą karierę. Brakło mu szczęścia.
Pierwszy raz Leszka Pisza spotkałem na turnieju halowym, na który przyjechałem jeszcze z Dąbrovią. Niesamowicie grał już wtedy. Trenerzy czasem aż nas temperowali, że bardzo się szukamy na boisku.
Był Tomek Cebula, przesympatyczny człowiek, dobry piłkarz, parę razy mu dograłem niezłe piłki. Był Jacek Zieliński, który jako siedemnastolatek przyszedł, a już w takim wieku był twardy i charakterny. Zdzichu Strojek był lokalną gwiazdą, gdy miał tu wrócić z Wisły szykowano mu… moje mieszkanie. Poszedł jednak ostatecznie do Katowic. Był Janusz “Dino” Świerad, dusza towarzystwa. Ryszard Polak – przyszedł do Igloopolu z Lechii po jej meczach z Juve – zabiłby się jakby mu pan kazał zrobić przewrót w przód, a potem na meczu rewelacyjna gibkość i koordynacja nie wiadomo skąd. Z Józkiem Stefanikiem przeżyliśmy wiele piłkarskich i pozapiłkarskich uniesień. O Jerzego Podbrożnego klub wygrał trudną walkę. Jurek po latach gdzieś opowiadał, że został przez nas źle przyjęty, ale ja nic takiego nie pamiętam. Fajną bramkę strzelił na Siarce, rozkręcił się – dobry zawodnik z aspiracjami.
Marek Bajor trafił do nas z Kolbuszowej i bardzo dobrze się wkomponował. Potrafił przerwać akcję, pokryć rywala. Cichy, skromny człowiek. Jak lecieliśmy z Mielca do Gdańska na mecz dwoma samolotami, starymi “Antkami”, to wyglądał jakby go wstawili do muzeum figur woskowych. Wsiadł, zamknął oczy, jedyna reakcja, to że robił się mokry. To były takie graty, że na stu metrach otworzyły się drzwi w samolocie. Alek Kłak spał na torbach dwa metry od tych drzwi. Wyszedł drugi pilot czy jakiś tam mechanik, spokojnie podszedł i trzasnął drzwiami. Naszą podróż przebijała chyba tylko podróż Zagłębia Lubin do Milanu, gdzie szwagier opowiadał, że ludzie pytali co na płycie lotniska robi taki zabytek.
Sezon 84/85, pierwszy raz byliście blisko awansu. Drugie miejsce w II lidze, tylko za Stalą.
Mimo to sukces, zważywszy na to, że po jesieni mieliśmy dwanaście punktów. Byliśmy beniaminkiem z aspiracjami, organizacyjnie Igloopol stał dobrze. Nie było problemów, mieliśmy dobry sprzęt, przejazd, bazę treningową, bo jeździliśmy pod Straszęcin na zgrupowania, także w trakcie sezonu.
Ale w Igloopolu, poza panem Edwardem Brzostowskim, za bardzo chcieli rządzić ludzie nie znający się na piłce. Przychodzi dyrektor z zakładu, kierownik budowlanki, i chce decydować o transferach i o tym jak kto grał. Z kolei prezes Brzostowski to jest ostoja. Potrafił i pogłaskać i kopnąć tak, żeby wstrząsnąć. Na starym stadionie, gdzie zagrałem słaby mecz na śniegu, krzyknął mi:
– Kaczówka, jak będziesz tak grał to cię do Dąbrowa odeślę!
Przemiły człowiek, któremu trzeba oddać hołd. Jak poszedł w politykę to go tu nie było i rządzili inni, nie zawsze dobrze dla klubu. Za Brzostowskiego rozbudowywał się stadion, także z naszą pomocą, bo mieliśmy karną kompanię jak nam nie szło w II lidze, każdy do łopaty. Powstał hotel, basen, dwa boiska treningowe. Niestety dziś obiekt to ruina. Nawet zegar, który działał raz na pół roku, został rozebrany, bo zagrożenie tworzył. Ale w tamtych czasach potrafiło przyjść na stadion nawet osiem tysięcy ludzi.
Przed debiutem Igloopolu w pierwszej lidze zagraliście… z reprezentacją Polski.
Wróciliśmy z obozu, śmiertelnie zmęczeni, bo wiadomo jakie były wtedy obozy. Czasem mówiłem chłopakom, których trenowałem: jakbym ja wam zrobił taki obóz, bieganie po górach, w zaspach, z kolegą na plecach, to więcej byście na trening nie przyszli. I my wtedy prosto po takim obozie wyszliśmy na reprezentantów. Jarek Bako bronił, przegraliśmy 1:4, ale po niezłym meczu; ja wszedłem w drugiej połowie. Wtedy trochę rozgrywano takich dziwnych spotkań, przykładowo z ŁKS-em zagrałem w Meksyku z tamtejszą drugą reprezentacją. Sam do kadry nigdy się nie dostałem, choć w czasach ŁKS-u mówiło się, że warto byłoby mnie sprawdzić. Konkurencja na mojej pozycji była jednak duża, ja miałem dwadzieścia siedem lat, koneksji też nigdy nie miałem.
W ligowym debiucie nie trafił pan karnego dla Igloopolu.
Miał strzelać Józek Stefanik, ale na nim był faul, więc zrezygnował. Ja podszedłem, Bako w lewo swoje, ja w lewo swoje, ale słupek. 0:0.
Mimo to początek mieliście fantastyczny, po dziewięciu kolejkach czwarte miejsce.
Można było wtedy w Dębicy coś fajnego zbudować. Proszę spojrzeć na nazwiska jakie się przewinęły przez klub. Przychodzili utalentowani ludzie, pograli trochę i odchodzili wysoko. Dzisiaj taki schemat stawia się jako modelowy. Czterech od nas potrafiło jeździć na młodzieżówkę. Ale my w pierwszej lidze jechaliśmy tylko na euforii, a potem przytkał nas jeden mecz, drugi, a potem nie wiadomo co się zdarzyło, bo to szkoda opowiadać. Po latach dopiero wyszło. Czasem czytam wypowiedzi tych, którzy chcą cokolwiek powiedzieć, żeby zaistnieć – to już lepiej nic nie mówić.
Później pieniędzy nie było na nic.
Degrengolada. Pegrotour obiecywał europuchary, a nie miał złotówki na pensje. Żeby dostać część zaległości, otrzymywaliśmy towary ze sklepu firmowego, jakieś koce czy co tam się akurat trafiło. Zaczęły się dramatyczne problemy. Żyło się zaoszczędzonych pieniędzy, ale przecież tych nie było dużo, bo pensje mieliśmy małe. To nie takie czasy jak teraz, że się PZPN zaraz wstawił, względnie kontrakt rozwiązany. Miasto też nigdy się nie interesowało Igloopolem i to zostało to dzisiaj. Wieczny problem, że są dwa kluby, a jeden miałby łatwiej. To niech pan zrezygnuje z Wisłoki, która ma sto lat? Albo z Igloopolu, który ma czterdzieści i pierwszą ligę na koncie? Nie ma tam kogoś takiego, żeby wstrząsnąć.
Pan poszedł do ŁKS-u.
W ŁKS-ie nie miałem swojego numeru. Brałem pierwszy, który pozostawał wolny. Taki właśnie byłem, jakoś nie walczyłem o swoje, wychodziłem i grałem, to mnie interesowało. Wkomponowałem się jednak idealnie, choć to był wtedy bardzo mocny zespół. Razem ze mną przyszedł wtedy akurat Tomek Iwan. Trzymaliśmy się razem, poznałem jego brata, rodziców, razem pojechaliśmy na wczasy. Przez rok nie udało mu się przebić do składu. Nie dlatego, że był słaby, tylko że ŁKS był wtedy taki mocny. Tomek miał odejście, bajerę w nodze, wyjechał do Holandii, potem grał nawet w Lidze Mistrzów. Nie przebił się też wtedy u nas Igor Sypniewski, przesympatyczny chłopak z wielkim talentem. Graliśmy w środku pomocy choćby z Wieszczem – co za piłkarz, strzelał, podawał, umiał wszystko.
W ŁKS-ie graliśmy z Legią, strzeliłem na 1:1, choć przegrywaliśmy. Mieliśmy też pechowy mecz na Olimpii, gdzie nie mieliśmy prawa przegrać, a przegraliśmy. Tych punktów brakło i przyszła ostatnia kolejka. Strzeliliśmy jeden, dwa, trzy, a z trybun zaczęły się chichy. Ja byłem zdania, żeby się nie wygłupiać. Przyjechała osłabiona Olimpia, sędziował pan Michał Listkiewicz. Ja cały czas twierdzę, że zdobyłem to wicemistrzostwo, bo największy szwindel to robić z tego meczu jeden jedyny przekręcony. Poza tym sami święci? Śmiać mi się chce. Jak chcieliby być sprawiedliwi, musieliby ukarać całą ligę. Zagłębie gdy przyjechało do nas na pierwszy mecz, robiło wszystko, żeby nie przegrać, a rozwijał nie będę.
Po ŁKS-ie mogłem iść do GKS-u Katowice albo wyjechać do Szwecji. Uznałem, że na Szwecję jeszcze mam czas, wybrałem Mielec, któremu kibicowałem za dzieciaka, a miałem też blisko domu. Córka szła do pierwszej klasy, chciałem być blisko rodziny. Z perspektywy włos mi się nie jeży, bo tych włosów nie mam za wiele, ale w Katowicach miałbym 200 km dalej od domu i dużo mocniejszy klub. Szwecja? Zarobiłby coś człowiek w poważniejszej walucie. Idąc do Mielca myślałem, że pogram rok, dwa i wyjadę. Ale w Mielcu po pół roku zakręcono kran i cuda się zaczęły dziać.
Jak się trenowało u Smudy?
Na tamte czasy prekursor. Miał zupełnie inny warsztat. My byliśmy przyzwyczajeni do ciężkich fizycznych zajęć, a u niego było dużo piłki. Pamiętam, największy kryminał u Smudy to zrobić wślizg.
– Gdzie na alibi grasz! Zapierdzielaj a nie wślizg, zanim wstaniesz już będzie bramka!
W Stali problem polegał na tym, że nie mieliśmy kolektywu. Drużyna fajna, ale wewnętrzne animozje były zauważalne. Kilka lat później, już w Staszowie, rozmawialiśmy przy piwku z Jackiem Matyją. Nie był w Stali, rozmowa dotyczyła ogólnie pieniędzy w piłce.
– Mnie nie interesuje ile ty zarabiasz, ile kto inny zarabia. Ale jest problem, jeśli ktoś dostaje pensje na cztery miesiące z góry, a ja nie dostałem od dawna nic.
Bogusław Cygan został w pierwszym sezonie królem strzelców.
Majak miał chyba piętnaście, Boguś szesnaście. Ostatni mecz graliśmy z Pniewami. Powiem tak: spotkanie dość towarzyskie, o nic. On chciał jednak koniecznie nastrzelać bramek. Wytłumaczyłem mu, żeby się nie czepiał, bo remis daje nam spokój i im spokój, ale on się uparł. Strzelił gola i jak najbardziej zasłużenie został królem strzelców. Uczciwie, bo jak sobie przypominam ŁKS i tamto strzelanie to zostaje zadra.
W drugim podobno bieda była taka, że graliście w powyciąganych koszulkach z krzywo naklejonymi numerami.
Przechodzi do lamusa powiedzenie organizacyjnie Stal Mielec, ale wtedy powstało. Drzwi nie było po co zamykać, bo w klubie nic nie było. Te stroje akurat były niezłe, z pierwszego sezonu, robiły nawet wrażenie. Problem w tym, że później cały czas pozostały tylko one. Na mecze jeździliśmy obklejoną furą z Norymbergi, doczepiano tablice “Stal Mielec”. Zaległości ogromne, sto milionów starych pieniędzy straciłem idąc do Stali.
Po Stali Mielec trochę pan zaginął.
Trafiłem do Stali Rzeszów, trzecia liga, dobry rok, sporo bramek, ale nie awansowaliśmy. Byłem drogim zawodnikiem, tylko wypożyczonym z Igloopolu. Cały czas, i w ŁKS-ie i w Stali Mielec, byłem tylko wypożyczony z Igloopolu, który kosił na mnie dobre pieniądze, nawet jak już go rozwiązano i miał tylko juniorów przy klubie Podkarpacie Pustynia. Trafiłem w końcu do Radomska na dziewięć meczów.
Jak pan wspomina Tadeusza Dąbrowskiego?
Super facet. Raz, że piłkarsko dobrze wyglądał, bo choć już nie grał w drużynie, to widziałem jego mecz w oldbojach. Drugie, że bardzo słowny. Dostałem ofertę z Konina, chciałem tam iść. Przyjechałem do prezesa Tadeusza, szuflada się wysunęła w meblościance i co miałem dostać to dostałem. Klasa. Takich ludzi trzeba szanować; mógł dać mniej, powiedzieć, że zagrałem tylko kilka razy, a zachował się elegancko.
W Aluminium były aspiracje, żeby awansować, poważne. Skład bardzo mocny, ale miałem wrażenie, że sprowadzonym do klubu z zewnątrz bardziej zależy na awansie niż tym, którzy już w Koninie byli. Awansował Radzionków, choć robiliśmy co się dało, żeby zrobić pierwszą ligę. Potem finał Pucharu Polski z Amiką, sędzia bardzo dobrze gwizdał, dyrektor szkoły chyba i pozamiatane.
W 2000 wrócił pan jeszcze do II ligi, trafiając do Świtu Nowy Dwór. Gdy kończył pan przygodę ze Świtem miał 37 lat, a jednak wciąż grał regularnie.
Trenerem był Janusz Krupa, który mnie sprowadził. Narzucał niesamowicie ciężkie treningi, ale jakoś wytrzymywałem. Sytuacja nie była rewelacyjna, byliśmy w strefie spadkowej, musieliśmy zapieprzać. Zrobiliśmy wynik, ale strasznie dostaliśmy w dupę. Pamiętam, na badaniach zdrowotnych lekarze chcieli, żebyśmy wszyscy zostali w szpitalu. Nikt tego nie kontrolował w tamtych czasach. Jeszcze z Dębicy kiedyś pojechałem do doktora Wielkoszyńskiego, zrobił mi profesjonalne badania, w tym echo serca, na którym coś mi wykazało. I nic, grałem dalej. Innym razem lekarz pyta:
– Co się panu stało w rękę?
– W którą?
– W lewą.
– Nic.
– Jak to nic? Ma pan krzywą.
– To nic, naprawdę.
Nie mam przeprostu, nie otworzę lewego łokcia do końca, taka prozaiczna rzecz.
W drugim sezonie prowadził nas Jerzy Masztalerz, później Marek Woziński. Charyzmatyczne postacie, solidna analiza, wszystko rozrysowane. Złego słowa nie powiem. Ale treningi też bardzo wymagające. Jak miałeś kontuzję, ale mogłeś chodzić, to chodziłeś z gazetą dookoła boiska. Rezerwowi też nie tak, że na meczu siedzą na ławie i jedzą słonecznik. Jak chciałeś odpocząć, musiałeś się podczas meczu za banner schować, tak to cały czas w ruchu. To był naprawdę dobry czas, choć szedłem tam przecież po kilku urazach. Tym bardziej się cieszyłem, że daję radę na równi z młodymi. Klubem rządził prezes Szymański, pasjonat futbolu, barwna postać. Pamiętam, że w poniedziałki nie płacił. Przyszedł raz z workiem pieniędzy, pokazał nam, ale mówi, że dzisiaj nie da, bo z dziada pradziada Szymańscy nie wydają pieniędzy w poniedziałek.
Zasłynął pan z pięknych trafień. Który gol ceni pan najbardziej?
Myślę, że z Lubinem. Trzydziesty metr, rzut wolny, piłka nad murem, potem odbija się od poprzeczki, wpada, uderza o ziemię i do siatki. Tamtego dnia strzeliłem oba gole, drugi z akcji: zaciąłem z prawej na lewo, nawróciłem bramkarza, walnąłem po krótkim. Kiedyś w Lubinie, jeszcze za czasów Igloopolu, prasa po golu pomyliła mnie z zawodnikiem, który miał 190 cm wzrostu. Ja nie miałem ochoty tego prostować, powiedziałem, że w Lubinie trybuny są wysoko, mogli nie dostrzec. Nieźle też strzelało mi się na Polonii Bytom: raz strzeliłem dwa czy trzy gole z rzutów wolnych i mieli dość. Miałem też super rok w Siarce, gdzie na dziesięć wolnych wpadało dziewięć i pół. Chłopaki już się śmiali.
Ma pan jakiś sekret strzelania rzutów wolnych?
Nie ma sekretu. Trzeba mieć ten dar, ale potem go szlifować. Wszystko się zapomina jeśli nie jest trenowane. Ja zostawałem po treningu i wykonywałem sto rzutów rożnych. Jak noga mnie bolała, to uderzałem z rogu szesnastki, bo chodziło o punkt, w który miałem trafić. W Koninie potrafiliśmy zostać z Piotrkiem Czachowskim, Arturami Bugajem i Kościukiem plus bramkarze do dwóch godzin po treningu. Szły rzuty wolne i zakłady: kto stawia obiad, kto co innego.
W 2004 trafił pan do Wisłoki Dębica. Ciekaw jestem jak był pan odbierany za miedzą.
Relacje między Igloopolem i Wisłoką nie są dziś za ciekawe, ale wtedy nie było problemu. Wiadomo, że nigdy nie będę miał tam dobrych notowań, ale strzelałem bramki, większość z rzutów wolnych, a jak trafiasz do siatki to z kibicami nie masz problemów. Na różnych stadionach ze mną jechano, czy na Widzewie czy gdzieś, ale to naturalne dla piłkarzy. Radziłem sobie jakoś. Jedyne co mnie zabolało, to gdy wróciłem pod koniec kariery do Igloopolu. Pomogli mi załatwić pracę, zostałem konserwatorem w szkole publicznej mieszczącej się przy stadionie. Chwalę sobie tą robotę, a w szkole tysiąc dzieci, więc jest co robić. Moim hobby są zielone obiekty, więc koszę, strzygę. Ta praca zaczęła się wtedy, ale pisano w internecie, że nie wiadomo co z Igloopolem robiłem przed laty, gdzie nic takiego nie miało miejsca. Traktowano mnie w klubie… Ja nie jestem jakąś gwiazdą, nigdy nie byłem, zawsze zachowywałem się skromnie, ale nie będę też robił za popychadło, a prezes wysyłał mnie pod Dębicę żebym sprawdził czy śnieg jest na boisku.
Dziś bywa pan na Igloopolu?
Raczej nie. Nie poznałbym nikogo ze składu. Prowadziłem swego czasu dwa lata juniorów, ale to się rozeszło. Nie chcę się narzucać, mają trenerów, ja prowadzę dwa roczniki w Brzostku, takie kochane bajtle. Ciesze sie, ze do dziś moge im pokazać to i owo, ze zdrowiem jest OK.
Ciekawą przygodę przeżył pan jeszcze w Staszowie.
Spędziłem tam trzy lata przed powrotem do Igloopolu. Narobiły się przez ten czas spore zaległości finansowe, miałem nawet rozprawę w OZPN-ie. Inne czasy, inne realia, to się rozmyło, klub został wycofany. Potem powstała nowa Pogoń Staszów.
Nie miał pan problemu iść do klubu, który dopiero co pana oszukał?
Nawet rządzili ci sami ludzie! Pojechałem, porozmawialiśmy, o zaległościach też, ale rozeszło się po kościach. Tam była A-klasa. Do dzisiaj ludzie mówią:
– Janusz, pokopałbyś w A-Klasie, stanąłbyś na środku i rzucał piłki.
A ja wiem, że to bzdura, jak masz lata musisz wyjść i zapierdzielać tak samo, jeszcze pokazać młodym jak się biega, jak się gra. W Staszowie nie odpuszczałem, zrobiliśmy awans do okręgówki, potem IV ligi i III.
Miał pan 45 lat, a grał w III lidze. Duży wyczyn.
Znowu się zaległości pojawiły. Uznałem, że to bez sensu dłużej ciągnąć, choć mógłbym jeszcze grać. Ale miałem do Staszowa sto kilometrów. Za trenera Batugowskiego byłem w klubie trzydzieści razy przez trzydzieści dni, aż mu było głupio, że mnie tak ciągał. Mało tego, nigdy się nie spóźniłem, choć spóźniali się miejscowi. Nie powiem, przefajne chłopaki, dobra drużyna, a ta III liga świętokrzyska była mocna. Graliśmy między innymi z Niecieczą. Sędzia doliczył pięć minut, graliśmy ostatecznie piętnaście, aż strzelili.
W Brzostowiance już nie korciło, żeby wejść na boisko?
Nie. Od tamtego czasu prowadzę innych. Miałem dwie A-klasowe drużyny, ale to jest męczące. Mam teraz dwie grupy w Brzostowiance i bardzo się tym cieszę. Do Brzostowianki szedłem, gdy prezesem był Andrzej Szybist, z którym grałem razem w Igloopolu.
Jest pan szczęśliwym człowiekiem?
Tak. Nigdy nie martwiłem się na zapas. Staram się być życzliwy, a życie – zobaczymy co przyniesie. Żeby tylko zdrowie było, swoje i bliskich.
Kibice pana pamiętają?
Wracałem do Dąbrowy, gdzieś w aptece ktoś gratulował bramki dla ŁKS-u. Przemiłe rzeczy. Nie było się jednak żadnym celebrytą, tylko skromnym człowiekiem, który przebrnął przez to wszystko. W Dębicy na pewno, zdarzają się sympatyczne sytuacje. Jako konserwator czasem robię zakupy, ostatnio kupowaliśmy chemiczne rzeczy. Siedziało dwóch starszych panów w sklepie i dwie panie kasjerki. Biorę fakturę, pytają kto odbiera.
– Janusz Kaczówka.
– Był kiedyś taki znany piłkarz w Dębicy.
– Dobrze pan mówi, był, ale to o mnie chodzi.
Rozmawiał Leszek Milewski