Ruszył sezon NBA. Najwyższa zatem pora, by zastanowić się nad tym, co nas czeka w trakcie kolejnej wielomiesięcznej podróży z najlepszą koszykarską ligą świata. Z grubsza wiadomo, czego na pewno nie zabraknie – emocji, momentów magii i dramatu, sensacyjnych triumfów i dotkliwych klęsk. Będzie wielkie show, jak co roku. Postanowiliśmy jednak poszukać odpowiedzi na konkretne, najbardziej frapujące pytania, które nasuwają się na starcie bieżących rozgrywek.
I szukaliśmy tych odpowiedzi, korzystając ze wsparcia niebagatelnych ekspertów: Łukasza Szwondera (Keepthebeat), Karola Śliwy (blog „Karol mówi…”), Bartosza Bieleckiego (korespondent ESPN TrueHoop’s), Bartka Tomczaka (Radio Wrocław; podcast Przerwa na Żądanie EXTRA) i Piotra Sitarza (współpracownik portalu Szósty Gracz).
***
PYTANIE #1: Czy możemy przyznać mistrzowskie pierścienie zawodnikom Golden State Warriors jeszcze przed rozpoczęciem sezonu?
Umówmy się – Warriors byli przepotężną ekipą jeszcze zanim dołączył do nich Kevin Durant. Jego przenosiny do Oakland zostały przez wielu obserwatorów NBA potraktowane jako pójście na łatwiznę, jako przekroczenie pewnej niewidzialnej granicy przyzwoitości przy tworzeniu super-drużyny. I co? I nic, Warriors wygrywają, Durant zagarnia kolejne nagrody dla najbardziej wartościowego zawodnika finałów. Sielanka.
Czy oznacza to dla Kevina spełnienie tego samego kalibru, jakim byłby triumf odniesiony w koszulce Oklahoma City Thunder? Nie sposób zajrzeć „Durantuli” do duszy, ale pewnie nie. Jednak mistrzostwo to wciąż mistrzostwo, nie da się go zdeprecjonować.
Teraz do tej niewyobrażalnej bandy ma jeszcze dołączyć DeMarcus Cousins. Na chwilę, na minutkę, tylko po to żeby odbudować się po ciężkiej kontuzji, wsunąć mistrzowski pierścień na palec, odmeldować się i pójść w swoją stronę. Co nie zmienia faktu, że wizja piątki: Curry – Thompson – Durant – Green – Cousins jest po prostu przerażająca.
– Najważniejsze to cieszyć się grą, bo wiemy, że nic nie trwa wiecznie. Za rok kilku zawodnikom skończą się kontrakty, ale mam nadzieję, że ten sezon nie będzie naszym ostatnim słowem – przyznał Steve Kerr, trener Wojowników. Były obrońca Chicago Bulls przeczuwa pismo nosem – wie, że tak nieprzyzwoicie nafaszerowana talentem ekipa musi w końcu eksplodować. Jednak na razie trzeba postawić kropkę nad „i”. Zawiązać prawdziwą dynastię.
Tak jak Los Angeles Lakers (2000-2002), Chicago Bulls (1996-1998, 1991-1993), Boston Celtics (1959-1966) i Minneapolis Lakers (1952-1954). Zacne towarzystwo. Zresztą sam Kerr doskonale zna smak dominacji, wszak triumfował u boku Michaela Jordana w drugiej połowie lat 90-tych. Swoja drogą, zdumiewające historie potrafi pisać sport. Skromny, biały, wyciszony, niezbyt atletyczny chłopaczyna z Bejrutu jest na najlepszej drodze do dziewiątego mistrzostwa NBA.
Niewykluczone, że to najpotężniejsza ekipa w dziejach NBA.
I kto im podskoczy, skoro w Warriors nawet młodzież wchodząca z ławki prezentuje się co najmniej bardzo dobrze? Wojowników można nie lubić – hegemonia w sporcie często wzbudza niechęć, neutralni kibice odruchowo zaczynają sympatyzować ze słabszymi, z uciśnionymi. Jednak sposób, w jaki ekipa Golden State jest zarządzana po prostu wypada docenić.
*
Stawiam wszystkie pieniądze na Golden State Warriors
Łukasz Szwonder: Jestem wielkim fanem Warriors. Bardzo mi się podoba sposób, w jaki ta drużyna została zbudowana na przestrzeni ostatnich lat. W pełni zasłużyli na tytuły, które zdobyli w poprzednich sezonach. W tym sezonie na wielką rywalizację o mistrzostwo się natomiast nie zapowiada. Wszystko tak naprawdę rozstrzygnie się dopiero za rok – być może odejdzie z drużyny Kevin Durant, być może odejdzie DeMarcus Cousins. Kończy się również kontrakt Klaya Thompsona. Ale to dalsza przyszłość. Teraz specjalnej konkurencji dla Golden State nie widzę.
Oczywiście mogą mieć swoje kłopoty. Czytałem kiedyś książkę o mistrzowskich Chicago Bulls, z Michaelem Jordanem w składzie. Wniosek płynął z niej prosty – łatwo zdobyć pierwszy pierścień, ale droga po każdy kolejny to już jest katorga. Wszyscy przeciwnicy chcą ze zdwojoną siłą udowodnić, że potrafią cię pokonać. Wzrasta presja. Jednak mimo wszystko drużyna Warriors jest tak potężna, że gdybym miał postawić wszystkie swoje pieniądze, to wyłącznie na nich.
Zdaję sobie sprawę, że powstawanie aż tak mocnych super-teamów wielu fanom koszykówki się nie podoba. Zwłaszcza tym, którzy zatrzymali się w latach 90-tych, gdy liga była dużo bardziej zrównoważona. Ale nie możemy przecież negować dobrych ruchów kadrowych w Warriors. Curry, Thompson czy Green to trzon drużyny i ten trzon został zbudowany na drafcie. Dopiero później dołączył do tej ekipy Durant. Choć ja sam też nie ukrywam, że moim zdaniem Cousins w poszukiwaniu mistrzostwa poszedł trochę na łatwiznę.
Cousins powinien pasować do Warriors jak ulał
Bartosz Bielecki: Golden State to zdecydowany faworyt. Zagrozić im mogą tylko Houston Rockets, ale oni chyba nie będą już tak mocni jak w poprzednim sezonie. Natomiast Warriors powinni być nawet trochę lepsi niż dotychczas, jeżeli DeMarcus Cousins po kontuzji okaże się realnym wzmocnieniem. Oczywiście jest pewne ryzyko związane z tym zawodnikiem, nie jest on najłatwiejszy w prowadzeniu. Ale to jest jednocześnie tak wielki talent i na tyle wszechstronny gracz, że powinien do drużyny Warriors idealnie pasować.
DeMarcus „Boogie” Cousins w styczniu nabawił się poważnej kontuzji lewego Achillesa. Wróci na parkiety NBA dopiero w przyszłym roku. Mimo to, jego przenosiny do Golden State Warriors wzbudzają sensację. Ostatecznie to center, którego już dwukrotnie wybierano do All-NBA Second Team.
Może i dobrze się stało, że ma tę kontuzję i będzie wdrażany do zespołu pomału. Zdąży się nauczyć koszykówki granej przez Golden State obserwując ją z boku. To jest duża gwiazda, ma swój charakterek. Tkwi w nim jakieś potencjalne zagrożenie, ale nie na tyle duże, żeby mogło cokolwiek zaburzyć. Ewentualnie Cousins może się okazać mniejszym wzmocnieniem niż przypuszczano. Chyba jeszcze się nie zdarzyło, żeby cała wyjściowa piątka drużyny była skomponowana z zawodników kalibru All-Star Game. To potencjalnie może być nawet najmocniejsza piątka w historii NBA.
Strach pomyśleć co będzie, jak Cousins się perfekcyjnie wkomponuje do drużyny
Bartek Tomczak: Jeżeli nie będzie w Golden State Warriors kontuzji, to absolutnie nie widzę kogokolwiek zdolnego, by z nimi wygrać. Oczywiście Houston Rockets mogą podjąć rękawicę – byli o jednego zdrowego Chrisa Paula od wielkiego finału NBA w zeszłym sezonie. Nie mam jednak poczucia, żeby wzmocnili swój skład. Dlatego wydaje mi się, że Warriors przejadą się po rywalach z konferencji zachodniej, a na wschodzie nawet Boston Celtics – ze swoją świetną pierwszą piątką – nie wyglądają na wystarczająco mocnych, by osiągnąć coś więcej niż porażka w siedmiu meczach.
Jeśli DeMarcus Cousins się nie wpasuje w drużynę, to po prostu nie będzie grał. Nie było go tam przecież w zeszłym sezonie, a Steve Kerr ma do dyspozycji kilku młodych wilczków pod koszem. Nie mówię, żeby oni mieli robić na parkiecie różnicę. Natomiast w Warriors zawsze potrafią wyciągnąć paru zawodników z kapelusza. Graczy wybranych nisko w drafcie, którzy mogą coś ciekawego wnieść przez pięć, dziesięć minut każdego meczu. Ja bardziej się obawiam co będzie, jeżeli „Boogie” okaże się realnym wzmocnieniem dla Golden State. I faktycznie będzie gościem, który wpasuje się tam perfekcyjnie. Wtedy przejadą się po całej lidze jak walec.
Te odpały Cousinsa, takie jak faule techniczne – to wszystko powinno się skończyć. Warriors są zbyt poważną drużyną, żeby to tolerować.
Wyłącznie kontuzje są w stanie pokonać Warriors
Piotr Sitarz: Gdybyśmy ograniczyli dyskusję tylko do parkietu – wątpię, by ktoś Warriors zagroził. Jednak dochodzą też pozaboiskowe problemy. Kontuzje, zmęczenie materiału. Oni walczą o piąte finały NBA z rzędu. W ostatnich latach dokonał tego tylko LeBron James, a wcześniej… Nie chcę się pomylić, ale chyba trzeba by było sięgnąć aż do tej legendarnej drużyny Boston Celtics z lat 60-tych. Dawne czasy.
Tak to się skończyło w ubiegłym sezonie.
Jeśli się nic nieprzewidzianego nie wydarzy, to finały mogą być oczywiście ciekawe, mogą być pełne zwrotów akcji, lecz poważnego zagrożenia dla ekipy Golden State w tej chwili nie ma. W wymiarze koszykarskim. Bo trzeba pamiętać, że jeden niefortunny upadek, jedna kontuzja i rozmawiamy o zupełnie innym układzie sił.
Spodziewam się, że celem Warriors tym razem będzie zapewnienie sobie pierwszego miejsca w konferencji zachodniej. Jeśli zobaczą, że ktoś im odjeżdża – tak jak Rockets w poprzednim sezonie – albo ktoś im depcze po piętach, to po prostu wrzucą wyższy bieg i zadbają, by wygrać swoją konferencję. A poza tym zejdą na luz i w najbardziej zaciętych spotkaniach nie będą się żyłować. Na to przyjdzie czas w play-offach. Mam w ogóle takie wrażenie, że mnóstwo zespołów już teraz przygotowuje formę na kwiecień. Sezon regularny może się nam strasznie dłużyć.
PYTANIE #2: Kto przejmie na wschodzie pałeczkę od Cleveland Cavaliers?
Cokolwiek o Kawalerzystach powiedzieć, w finałach zagrali cztery razy z rzędu. Wdzierali się do nich niekiedy w stylu gorzej niż okropnym, czasem LeBron w pojedynkę ciągnął ich po grudzie. To jednak wciąż cztery sezony, gdy na wschodzie nie znalazł się na nich mocny. Dwanaście serii, ani jednego kozaka. Tym większe są wśród pretendentów apetyty, żeby zagospodarować opuszczony przez „Króla” Jamesa tron.
Głównych kandydatów jest trzech. Naturalnie od razu na myśl nasuwają się Boston Celtics, którzy już w poprzednim sezonie – zdewastowani kontuzjami – zawędrowali aż do finałów konferencji i postawili przed Cavs, jeszcze z LeBronem w składzie, naprawdę trudne warunki. Celtics to drużyna tak bardzo kompletna, że aż do przesady – wrócił do zdrowia Gordon Hayward, któremu cała poprzednia kampania przepadła z powodu poważnego urazu, wiatr w żagle zaczyna łapać Kyrie Irving.
Sęk w tym, że za plecami dwóch gwiazdorów czają się już młodzi-gniewni (choć z Irvinga i Haywarda również żadni weterani), którym całkiem się spodobało występowanie w pierwszej piątce i pełnienie ważnej roli w zespole pod nieobecność poturbowanych liderów. Takim potencjałem kadrowym trzeba naprawdę umieć zarządzać, żeby bzyczenie much w nosach naburmuszonych rezerwowych nie zagłuszyło myśli o końcowym triumfie. Tylko kto sobie ma z takim kłopotem bogactwa poradzić, jeśli nie Brad Stevens? Nie bez kozery uznaje się go dzisiaj za najlepszego szkoleniowca w całej lidze i wybitnego specjalistę od umiejętnego rotowania składem.
Brad Stevens w swoim żywiole. Nie ma dziś w lidze bardziej rzutkiego, błyskotliwego szkoleniowca.
Toronto Raptors i Philadelphia 76ers czają się rzecz jasna za plecami faworytów z Bostonu i nie zamierzają im odpuścić. Ale – mimo wszystko – potencjał kadrowy obu ekip zdaje się być minimalnie mniejszy niż w przypadku nafaszerowanych talentem Celtów. Choć rywalizacja w konferencji wschodniej zapowiada się jednak kapkę ciekawiej niż w czasach, gdy LeBron uczynił sobie z niej prywatny folwark.
*
Boston Celtics to ekipa kompletna
Łukasz Szwonder: Zdecydowanie przychylam się do opinii, że największe szanse na zwycięstwo w konferencji wschodniej ma Boston. Wystarczy zobaczyć, co osiągnęli w ubiegłym sezonie, nie mając w play-offach do dyspozycji ani Kyriego Irvinga, ani Gordona Haywarda. O tym drugim trudno nawet mówić, że był ich zawodnikiem, bo połamał się w pierwszym meczu minionych rozgrywek. Jeżeli w tym roku nie będzie w Bostonie tak dramatycznych sytuacji i nie będzie żadnych konfliktów z Terrym Rozierem – który nie przedłużył umowy z klubem, bo już wie na co go stać i poszuka sobie większych pieniędzy – to wydaje się, że finał konferencji jest dla Celtics planem minimum.
Są kompletną ekipą i nawet w pierwszym meczu tego sezonu przeciwko Philadelphia 76ers pokazali, na co ich będzie stać. W ataku piłka wręcz płynęła, w obronie były odpowiednie rotacje. Brad Stevens doskonale to wszystko ogarnia. Jeżeli oni od początku rozgrywek są tak skupieni, no to po prostu tym lepiej im to wróży na przyszłość.
Celtics nie mają godnego rywala na wschodzie
Bartosz Bielecki: Jeżeli chodzi o Boston, wszystko inne niż finały NBA będzie postrzegane jako rozczarowanie. Mają najlepszego trenera w lidze. Mocną i fajnie poukładaną ekipę. Ale brakuje tam takich gwiazd, jakimi dysponuje Steve Kerr w Golden State. Oczywiście w Celtics jest Kyrie Irving, lecz to jedyny ich zawodnik takiego formatu jak Stephen Curry. Choć może nawet i jemu do tego poziomu trochę brakuje. Jednak nie sądzę, żeby na wschodzie Celtics znaleźli godnego siebie rywala. Aczkolwiek to wciąż nie jest ani poziom Warriors, ani nawet Houston Rockets.
Szlagierowe starcie między potęgami ze wschodu miało uświetnić początek sezonu 2018/19, a jednak trochę rozczarowało. Celtics mieli spore kłopoty ze skutecznością, lecz zatriumfowali dość pewnie.
Za plecami Celtics wyżej stawiam w konferencji wschodniej Toronto Raptors. 76ers fajnie sobie radzą, cały czas robią kolejne kroki do przodu. Dysponują składem, z którym mogą walczyć o najwyższe cele, ale to Raptors wzmocnieni Leonardem są w mojej ocenie mocniejszą ekipą. Mają o wiele więcej doświadczenia, nawet biorąc poprawkę na to, że zmienił się tam trener. Jednakże Toronto nie jest drużyną, w którą ja kiedykolwiek tak w pełni uwierzę. Mają tendencję do załamywania się w końcówkach, w najważniejszych momentach sezonu potrafią wypuścić z rąk kluczowe zwycięstwa. Nie radzą sobie z presją.
Myślę, że jeżeli zwolnienie Dwane’a Caseya i wymiana DeMara DeRozana na Kawhia Leonarda nie popchnie Toronto w górę, to już nic nie pomoże tej drużynie i czeka ją gruntowna przebudowa. Niemalże taka jak w Filadelfii, choć tam doszło do przegrupowania w wersji ekstremalnej. Przekonaliśmy się, że duet DeRozan – Lowry to było za mało na play-offy. Rewolucja w Raptors niesie za sobą ogromne ryzyko, ale to było ryzyko, które czasem trzeba podjąć. Z Caseyem i DeRozanem osiągnęli oni już w zeszłym sezonie szczyt możliwości i to było po prostu za mało.
Zarząd Raptors postawili wszystko na jedną kartę, jest tam sporo znaków zapytania. Jak Leonard będzie wyglądał po kontuzji, czy będzie w ogóle chciał grać w Toronto? Wsłuchując się w różne jego wypowiedzi, można wywnioskować, że odnajdzie się w Kanadzie. W pierwszych meczach tego sezonu zasygnalizował również powrót do dawnej formy sportowej.
Celtics to dobre charaktery
Bartek Tomczak: Jeżeli chodzi o szeroką kadrę Celtics, to myślę, że da się to wszystko pogodzić. Gordon Hayward wraca po długiej kontuzji. Na razie ma narzucone ograniczenia minutowe. Sądzę, że w trakcie sezonu Brad Stevens zacznie trochę mieszać w składzie. Ja jestem absolutnie zauroczony Jasonem Tatumem, który spokojnie może sprawić, że Hayward niektóre mecze będzie zaczynam z ławki. To samo dzieje się, gdy niedomaga Kyrie Irving. Wówczas Terry Rozier robi fajne rzeczy. Stevens umiejętnie tymi minutami zarządza i nie słychać na razie głosów niezadowolenia. Boston to nie tylko dobry zespół, bardzo dobry trener, ale też dobre charaktery.
Kadra Celtics jest wprost oszałamiająco mocna. Aż trudno uwierzyć, że taki grajek jak Terry Rozier – jeden z głównych bohaterów ostatnich play-offów – musi się tam martwić o liczbę minut spędzonych na parkiecie.
Jeżeli chodzi o 76ers – wszyscy się zastanawiamy, kim będzie Markelle Fultz, jedynka w drafcie z 2017 roku. Zawsze może się okazać, że jednak wystrzeli, ale chyba jest już przesądzone, że nie zostanie gwiazdą NBA. Jednak jeżeli będzie w stanie wejść ze swoją dyspozycją i ze swoim barkiem, który w ubiegłym sezonie nie działał, na odpowiedni poziom, to może się okazać, że Philadelphia ma już większość klocków do swojej układanki skompletowanych. Takiego duetu jak Simmons i Embiid naprawdę ze świecą szukać.
Potrzeba im tylko doświadczenia – w poprzednich play-offach popełniali naprawdę banalne błędy. Do tej ekipy można już chyba tylko dokładać zadaniowców. To gotowy produkt, który musi się jeszcze ograć na najwyższym poziomie.
Michael Jordan musi przestać się wygłupiać
Karol Śliwa: Boston, Toronto, Philadephia – w ten sposób widzę kolejność na wschodzie. Dalej to już loteria. Mamy Milwaukee z nowym trenerem, po których wszyscy spodziewają się progresu, a oni pewnie go zrobią. Jest Indiana, są Washington Wizards. Patrząc na sam talent, patrząc na sam skład – drużyna z Waszyngtonu jak najbardziej jest na poziomie play-offów, ale mamy tam trochę niebezpieczną konstrukcję zespołu. Znalazł się w nim Dwight Howard, który w ostatnich latach rozbijał od środka drużyny, w których występował.
Dwight Howard notował przyzwoite cyferki podczas swojego pobytu w Charlotte. 16.6 punktu, 12.5 zbiórki i 1.6 bloku wstydu na pewno nie przynosi. Ale to już nie jest ta defensywna bestia co przed laty, a jego wpływ na szatnię Hornets również bywał często krytykowany. Skoro nawet tak pogodny facet jak Marcin Gortat popadł w konflikt z Johnem Wallem, to współpraca tego drugiego z krnąbrnym i gwiazdorzącym Howardem zapowiada się naprawdę intrygująco.
Są też Detroit Pistons, którym do sukcesu brakuje już tylko zdrowia, innych wymówek w tym sezonie już nie powinni mieć. Ciekawi są Charlotte Hornets z nowym trenerem. James Borrego wyrasta z pnia Gregga Popovicha, zabrał ze sobą do Charlotte Tony’ego Parkera. Francuz nie jest już wyróżniającą się postacią w lidze, ale pozostaje wartościowym weteranem. Jego doświadczenie na pewno przyda się Kembie Walkerowi. Mimo że wschód jest znacznie słabszy niż zachód, to walka o miejsca od piątego do ósmego będzie naprawdę ciekawa.
Ten sezon i następny wreszcie nam powiedzą, czy Michael Jordan nauczył się w Charlotte zarządzania klubem. Do tej pory mieliśmy do czynienia z dwiema postaciami. Jordan-zawodnik, najwybitniejszy koszykarz w historii. I Jordan-właściciel, który był po prostu fatalny. Nie bójmy się użyć tego słowa. Jego wybory w draftach, transfery… Nie rzuca to cienia na jego karierę, to dwie różne działalności w koszykówce. Jednak wielokrotnie ocierał się po prostu o śmieszność.
PYTANIE #3: Kawhi Leonard powróci do świata żywych?
To na pewno jedna z najbardziej zadziwiających historii ostatnich lat. Została już zasygnalizowana powyżej, lecz wypada, by poświęcić jej osobny rozdział opowieści. Mamy San Antonio Spurs, jedną z najspokojniejszych organizacji nie tylko w NBA, ale w ogóle w amerykańskim sporcie. Budowaną rozważnie, długofalowo, w myśl szachowej zasady, by każdy kolejny ruch planować z wyprzedzeniem. Jej twarzą przez prawie 20 lat był Tim Duncan, bodaj najnudniejsza sportowa super-gwiazda w Stanach. I właśnie ci Spurs zostali nagle dotkliwie potargani pozaboiskową aferą. Zakończoną tym, że ich najważniejszy zawodnik, typowany do roli lidera zespołu na następną dekadę, nie wyszedł na boisko przez prawie cały sezon z powodu enigmatycznej kontuzji.
Po czym wymusił odejście. Cóż – jeżeli Gregg Popovich sądził, że wymiana pokoleniowa w Spurs przebiegnie bezboleśnie, to się grubo pomylił. Nie ma już w San Antonio całej kultowej trójcy: wspomnianego Duncana, Manu Ginobilego, Tony’ego Parkera. To normalne, wypłukała ich wszystkich fala upływającego czasu. Ale utrata Leonarda na pewno nie była wkalkulowany w żadną długofalową wizję Popa. To szok, żeby nie powiedzieć – nóż w plecy.
Dlaczego duet Popovich – Leonard na dłuższą metę nie zafunkcjonował i nie udało się uniknąć skandalu związanego z rozstaniem? Dowiemy się zapewne dopiero wtedy, gdy jeden z panów napisze szczerą autobiografię.
Dzisiaj Leonard jest w Toronto. Trudno stwierdzić, czy zagościł tam ledwie na chwilkę ulotną jak ulotka. Żeby czmychnąć, kiedy tylko wyniucha – wraz ze swoim sztabem menedżerskim, który bez wątpienia macza paluchy w przedziwnych posunięciach zawodnika – jakiś ciekawszy kierunek transferowy. A może tak mu zasmakuje syrop klonowy, że zagości w Kanadzie najdłużej? Raptors to organizacja nowoczesna, mają doskonałą bazę treningową i mistrzowskie aspiracje. Słowem – wszystkie argumenty, żeby zatrzymać u siebie gwiazdora.
Z tym że to samo możemy powiedzieć o Spurs. A jednak Kawhi poszukuje czegoś innego.
*
Być może Leonard nie jest zbyt inteligentny
Bartek Tomczak: Absolutnie nie jestem w stanie zrozumieć, w którym momencie na linii Kawhi Leonard – San Antonio Spurs pojawiały się tarcia. Wydawało się, że jest to idealnie dobrana para. Jeszcze kilka lat temu akurat ten facet byłby ostatnim zawodnikiem typowanym do tego, że zmieni otoczenie. Nie trafia do mnie argument, że w San Antonio nie mógł grać o mistrzostwo, bo Golden State Warriors blokowali mu drogę na zachodzie, zaś w Raptors ma już na to większe szanse. Wydaje mi się, że z tylnego siedzenia może tam sporo mieszać jego agent, który jest jednocześnie jego wujkiem. Albo to po prostu klasyczna sytuacja. Czyli – bardzo dobry koszykarz nie jest zbyt inteligentnym gościem, a do tego otacza się niewłaściwymi ludźmi.
Wymiana DeRozana na Leonarda z perspektywy Toronto to raczej nie był rozsądny ruch, prędzej zagrywka va banque. Zwolnienie Dwane’a Caseya jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ale odejście DeMara przyjmowałem już z bólem serca. Choć generalnie w zeszłym sezonie sam się zastanawiałem, czy nie nadeszła właściwa pora, by rozbić tandem DeRozan – Lowry, który nie dał nigdy finału NBA. Ostatnio obaj panowie zupełnie się posrali na widok Cleveland. Ale teraz mieliby akurat ten pierwszy sezon, kiedy z konferencji wschodniej odszedł LeBron James. Otwarta droga do wszystkiego. I nagle pojawiła się zmiana.
– Chciałem spędzić w Toronto całą swoją karierę – przyznał DeMar DeRozan, nie do końca uczciwie potraktowany przez zarząd swojego ukochanego zespołu.
Na pewno Raptors się w ten sposób nie osłabili. Jeżeli Leonard będzie grał i wróci do wielkiej formy, to jest lepszym zawodnikiem od DeRozana. Ale chłodnego, zdrowego rozsądku tutaj nie ma. Zagrywka w stylu hazardzisty, albo się uda, albo się nie uda. Jeśli to drugie, to wkrótce cała ta drużyna w obecnym kształcie przestanie istnieć, bo pozbędą się tam również Lowry’ego i upchną gdzieś Jonasa Valanciunasa. Trzeba mieć na pewno duże jaja, żeby tak postąpić.
Kawhi nie był kontuzjowany, jest przewlekle chory
Karol Śliwa: Wokół Leonarda jest mnóstwo znaków zapytania, zwłaszcza w temacie tajemniczej kontuzji jego prawego uda. Bardzo interesowałem się tym tematem. Wprawdzie nie mam wykształcenia medycznego, ale z tego co udało mi się doczytać i usłyszeć, w jego przypadku, możemy mówić nie o zwyczajnej kontuzji, a o chorobie, która z różnych przyczyn może nawracać. W sposób niekontrolowany, niespodziewany. Jeśli się uprawia sport wyczynowy, to ryzyko nawrotu jest oczywiście większe. Warto pamiętać, że on borykał się z kłopotami związanymi z prawym udem nie tylko w zeszłym sezonie, ale też na przestrzeni kilku ostatnich lat. Choć wcześniej nie było to nic specjalnie uciążliwego, jednak zdarzało mu się już opuszczać mecze z powodu problemów właśnie z tą częścią ciała.
Moim zdaniem zdrowy Leonard może być w czołowej trójce najlepszych zawodników ligi, tylko za Durantem i LeBronem. Świetnie broni, przez lata stawał się coraz lepszy w ofensywie. Myślę, że nawet w San Antonio nie spodziewali się po nim aż takiego rozwoju. Teraz ma za sobą sezon usiany dramatami, kontuzjami, niesnaskami. Odrzucił propozycję olbrzymiego kontraktu ze Spurs. I w bieżących rozgrywkach będzie grał o odbudowanie swojej reputacji. O podpisanie nowej, potężnej umowy. Musi z powrotem wejść na półkę najlepszych zawodników w NBA.
Osobiście nie byłem wielkim fanem tego wielkiego transferu w Raptors. LeBron opuścił wschód, dlatego chciałem zobaczyć ten projekt w Toronto, w jego dotychczasowym kształcie jeszcze przez rok. Pamiętamy przede wszystkim to, jak ekipa z Toronto odpadła w kompromitującym stylu z poprzednich play-offów, gdy James bawił się z nimi jak z dziećmi i wysłał ich na wakacje po czterech meczach. Ale Raptors nie byli tak słabi jak ich seria z Cleveland Cavaliers. Dwane Casey umiejętnie korzystał z szerokiej, niekiedy nawet 11-osobowej rotacji. To była naprawdę mocna, dobrze broniąca ekipa. Choć trzeba też pamiętać, że DeMar DeRozan często w kluczowych momentach znikał. Podobnie Kyle Lowry.
Dwane Casey został w zeszłym sezonie wybrany najlepszym trenerem w lidze. Toronto Raptors pod jego wodzą wykręcili bilans 59-23, najlepszy w historii zespołu. Zwolnić coacha w takim momencie… W zależności od skutków tej decyzji, ocenimy ją skrajnie. Albo jako genialną, albo jako niewdzięczną i głupią.
Gdyby to wszystko miało nie wypalić w Toronto, to tam kontrakty są skonstruowane w taki sposób, że rozpoczęcie kolejnego rozdziału w historii klubu powinno przejść dość płynne. Ale nie dziwię się, że Masai Ujiri podjął ryzyko. Jeśli masz możliwość zmiany DeRozana czyli gracza zaliczanego maksymalnie do TOP15 ligi, na Leonarda, czyli teoretycznie zawodnika nawet z TOP3, chyba po prostu to robisz. Jednak wymaga sporej odwagi, żeby pociągnąć za spust dealu, który nie cieszył się popularnością i cały czas wpisane jest w to wszystko dodatkowe ryzyko. Bo Leonard może latem po prostu odejść.
PYTANIE #4: Które nazwisko spośród tegorocznych debiutantów jest najgorętsze?
Teoretycznie odpowiedź powinna być prosta jak budowa cepa – numer jeden w czerwcowym drafcie, Deandre Ayton. Urodzony na Bahamach podkoszowy, który zebrał u skautów fenomenalne noty za swoje uniwersyteckie popisy w barwach Arizona Wildcats i teraz ma stanowić filar mozolnie odbudowujących swoją pozycję Phoenix Suns.
Pierwsza dziesiątka tegorocznego draftu.
Nie można wszakże zapominać o trzecim numerze w drafcie. Luka Doncić, z europejskiego punktu widzenia chyba jednak najciekawsza historia, jeżeli chodzi o debiutantów. Wciąż nastolatek, który zdążył już w barwach Realu Madryt podbić Stary Kontynent, bo był największą gwiazdą ostatniej edycji Euroligi. Jeżeli dodać do tego fakt, że Doncić pierwsze kroki w NBA będzie stawiał w Dallas, pod czujnym okiem Dirka Nowitzkiego, to mamy chyba faworyta. Może nie faworyta do tytułu debiutanta roku, bo wspomniany Ayton, podobnie jak Trae Young z Atlanta Hawks, tanio skóry nie sprzedadzą. Ale na pewno do miana najbardziej intrygującego z pierwszoroczniaków.
*
W NBA porządnie nakarmią Doncicia
Łukasz Szwonder: Ja jestem przeogromnym fanbojem Luki Doncicia. Uwielbiam patrzeć jak ten chłopak gra, jaki ma przegląd pola, jaki ma przeogromny talent do koszykówki. Moja opinia na jego temat będzie w stu procentach nieobiektywna. On ma w sobie po prostu miłość do tego sportu. W Europie osiągnął już wszystko, nie mając nawet dwudziestu lat na karku. Choć na pewno w NBA zderzy się w pewnym momencie ze ścianą. Z tymi wszystkimi pół-bogami koszykówki. Ale wystarczy spojrzeć na sylwetkę Laurego Markkanena w tym roku i porównać z tym, jak wyglądał będąc wybieranym w drafcie. W NBA po prostu Lukę dobrze nakarmią, zrobią z niego atletę. Co, w połączeniu z jego talentem, może nam dać jednego z najlepszych zawodników przyszłego dziesięciolecia. Wierzę, że mu się w tej lidze uda.
Trae Young to też będzie ciekawa postać – daję 50% szans, że zostanie wybitnym strzelcem, a 50%, że kompletnym niewypałem. Historia Michaela Portera Jr. również zapowiada się interesująco – został wybrany przez Denver Nuggets z bardzo odległym, czternastym numerem. Jest to spowodowane jego sytuacją zdrowotną, ale okazuje się, że nie jest tam wcale z tym zdrowiem tak źle. Ten wybór może się okazać strzałem w dziesiątkę.
Doncić nie osiągnie statystyk na poziomie Trae Younga
Bartek Tomczak: Z nagrodą Rookie of the Year widzę Trae Younga. Ja generalnie wolę graczy niższych, bo zawsze bliżej mi jest do rozgrywającego. Sam grając na szkolnym poziomie w koszykówkę rozgrywałem, a nie się masowałem pod koszem. Younga typuję do nagrody z prostych powodów. Przede wszystkim, gra w najsłabszym zespole, Atlancie Hawks. Będzie oddawał tam mnóstwo rzutów i przy wręczaniu nagrody nikt nie spojrzy na jego skuteczność, jeśli tylko będzie wykręci średnią dwudziestu punktów na mecz. Doncić takiego poziomu nie osiągnie.
Trener Rick Carlisle z dumą prezentuje swój narybek. Obok byłej gwiazdy Realu Madryt poczciwy Jalen Brunson – wielki czempion rozgrywek uniwersyteckich, na którego jednakowoż niewielu zwraca uwagę w związku z całym hałasem wokół Słoweńca.
Rozmawiałem ostatnio z Radkiem Hyżym. On słusznie zauważył, że Słoweniec to zawodnik dla koneserów. Będzie miał przepiękne podania, wizję gry. Jednak tych punktów nie uzbiera aż tak dużo. Natomiast Young jest graczem skrojonym pod amerykańskiego widza. Będzie sprzedawał swoją postawą bilety na mecze Hawks. Jestem zresztą trochę rozczarowany tym, jak Luka Doncić w tej chwili wygląda, bo przypomina pączka i coś by wypadało z tym zrobić. Może to jest po prostu kontrast między zawodnikami z Europy a tymi z NBA, ale z tego co obserwowałem na sesjach zdjęciowych i w meczach przedsezonowych, to tych kilogramów jest w jego przypadku trochę za dużo.
Taką cichą postacią, o której się później zacznie mówić, będzie moim zdaniem Kevin Knox z Nowego Jorku. Bardzo atletyczny, na pewno będzie notował wszystkie statystyki, jakie są tylko dostępne w notatniku statystyka. Myślę, że zrobi fajną robotę.
Rookie of the Year niekoniecznie dla Doncicia
Piotr Sitarz: Ja również się najbardziej w tym sezonie nakręcam na oglądanie Luki Doncicia. Jeśli chłopak ma wszystko poukładane w głowie, jeśli w jego otoczeniu nie ma ludzi, którzy zaczną mu w tej głowie mącić, to powinien się świetnie w Dallas Mavericks rozwijać. To mój ulubiony koszykarz z tej klasy draftu, jestem jego fanem odkąd jego nazwisko zaczęło się przewijać w koszykarskim mainstreamie. Jednak patrząc na kryteria, wedle których przyznaje się nagrodę dla najlepszego debiutanta sezonu, Słoweniec może mieć problemy. Po pierwsze – mecze. Będzie mu trudno przekroczyć nawet sześćdziesiąt spotkań w sezonie. I tutaj pojawia się nam Deandre Ayton z Phoenix Suns, który będzie zapewne lepszym zawodnikiem pod względem statystyk i zwyczajnie zanotuje więcej gier.
PYTANIE #5: Zmiany w regułach odbiją się na dynamice rozgrywki?
Pod koniec września nowe przepisy zostały oficjalnie klepnięte. Od tego sezonu, jeżeli dojdzie do zbiórki ofensywnej, zegar nie wraca do podstawowych 24 sekund na rozegranie akcji. Drużyna zbierająca piłkę w ataku odzyska tych sekund zaledwie czternaście. Co najprawdopodobniej wymusi na zawodnikach jeszcze więcej prób rzutu za trzy punkty i – przynajmniej w założeniu – dodatkowo zdynamizuje rozgrywkę.
Ten przepis był długo testowany w rozgrywkach G-League, stanowiących poligon doświadczalny dla NBA. Co ciekawe, został zaczerpnięty wprost ze Starego Kontynentu. Zazwyczaj to europejska koszykówka tu i tam upodabnia się do amerykańskiej, tymczasem komisarz Adam Silver wykonał krok w odwrotnym kierunku.
*
Trzeba skrócić mecze
Bartosz Bielecki: Nie powiedziałbym, że te zmiany w przepisach to krok w stronę europeizacji NBA, choć faktycznie są one zaczerpnięte z rozgrywek FIBA. Myślę, że chodzi przede wszystkim o skrócenie czasu gry, skrócenie całego widowiska. Mecze – przy optymistycznym założeniu – trwają dwie i pół godziny, niektóre nawet trzy i pół, jeśli dodamy do tego dogrywki. Szczerze mówiąc, mnie to momentami odpycha od oglądania NBA na żywo. Zajmuje to mnóstwo czasu, jest mnóstwo przerw. Zobaczymy, jakie jeszcze pomysły będzie miał Adam Silver na przyspieszenie tego wszystkiego. Na razie mówimy tylko o zwiększeniu tempa gry, to nam meczu jako takiego nie skróci, ale to są takie zmiany, które mają zdynamizować całe to doświadczenie, jakim jest mecz NBA.
Zawodnicy zaczną inaczej myśleć
Piotr Sitarz: Wskutek tej reformy zmieni się efektywność ofensywna zespołów. Dotychczas było tak, jeśli mówimy o dalekiej zbiórce w ataku, poprzedzonej rzutem za trzy punkty, że piłka zwykle wracała na dystans. Teraz proces myślowy graczy i trenerów się zmieni. Nie będą kalkulowali, żeby rozegrać pełne posiadanie od początku, korzystając z wypracowanej zagrywki. Raczej będą poszukiwać szybkiej akcji, albo automatycznego rzutu. Musimy się przyzwyczaić, że decyzje niektórych koszykarzy, żeby od razu po zbiórce w ataku oddać rzut, staną się często dobrymi decyzjami, a dotychczas uznawaliśmy je za idiotyczne.
Adam Silver kombinuje jak może, żeby przyciągnąć kolejnych kibiców do NBA.
NBA chce być ligą przyjazną dla kibica, łatwą w oglądaniu, miłą dla oka. Z tego punktu widzenia, zmiana na pewno wyjdzie na plus. Pytanie tylko, jak to będzie wyglądało w play-offach? Czy trenerzy pozwolą graczom działać swobodnie i po swojemu? Będą mieli mało czasu do namysłu, żeby ewentualnie zatrzymać grę albo coś konkretnego podpowiedzieć. W sezonie zasadniczym aż tak bardzo tej zmiany się nie odczuje.
PYTANIE #6: Lakers z LeBronem w składzie od razu wywrócą ligę do góry nogami?
Zdecydowanie najgłośniejsze wydarzenie NBA. W ostatnich miesiącach, latach. Dołączenie takiego hegemona koszykarskich parkietów jak LeBron James do drużyny o tak potężnej, globalnej marce jak Los Angeles Lakers musiało wywołać gigantyczne tąpnięcie. Marketingowo – wygląda to na mariaż doskonały. Sportowo? Magic Johnson, dowodzący posunięciami złocisto-purpurowych na rynku transferowym, musi się jeszcze sporo nagimnastykować, żeby stworzyć LBJ-owi drużynę na miarę jego mistrzowskich ambicji.
Na razie powstała w L.A. mieszanka wybuchowa. Z jednej strony LeBron, czyli absolutny dominator. Z drugiej utalentowana młodzież, która niekoniecznie chce oddać Jamesowi pełną kontrolę nad wydarzeniami na parkiecie. Z trzeciej strony cała zgraja zawodników po przejściach, którzy u boku „Króla” poszukają ukojenia i spróbują narodzić się na nowo.
Cokolwiek powiedzieć – historyczny mecz, historyczna chwila.
Zaczęło się od porażki z Portland Trail Blazers. James wpakował 26 punktów, dorzucił 12 zbiórek, kilka asyst i parę naprawdę sensacyjnych wsadów. Jednak przegrał. To zaledwie pierwszy akapit niesamowitej opowieści, lecz bez wątpienia – jako świadkowie tego spektaklu – mieliśmy prawo oczekiwać czegoś bardziej epickiego.
*
LeBron może wymiatać jeszcze przez pięć lat
Łukasz Szwonder: Jeszcze na początku tego roku liczyłem, że LeBron wybierze jednak inną ścieżkę i trafi do Filadelfii. Jednak postawił na Los Angeles. Pewnie nie tylko ze względów sportowych, również rodzinnych i biznesowych. Miał mnóstwo powodów, żeby dołączyć do świata L.A. No i potem wszystko się potoczyło momentalnie – LBJ wybrał Lakers i od razu dołączyli do zespołu McGee, Stephenson, również Rajon Rondo, którego bym nigdy nie podejrzewał, że założy żółtą koszulkę. To będzie zupełnie inna ekipa niż w zeszłym roku. Są w stanie wygrywać, ale wyższej lokaty niż czwarte miejsce na zachodzie im nie wróżę.
Lakers to dzisiaj LeBron i długo, długo nic? Takie stwierdzenie byłoby przesadą. Jednak oprócz Jamesa nie ma tam pełnoprawnej, wielkiej gwiazdy NBA. „Król” dawno nie funkcjonował w otoczeniu tak ubogich dworzan.
To jest straszne, kiedy się wypowie na głos, ale LeBron – gdyby tak na niego spojrzeć – może chyba jeszcze przez pięć lat grać na najwyższym poziomie. Z roku na rok wszyscy sugerują, że on się już starzeje, tymczasem na koniec się okazuje, że dalej jest najlepszym graczem w lidze. Nie wiem ile lat musiałby spędzić w Lakers, żeby traktowano go na równi z największymi w historii tego zespołu. Magic Johnson, Kobe Bryant, Kareem Abdul-Jabbar spędzili tam naprawdę wiele sezonów. Ale wśród nich wymienia się również Shaquille’a O’Neala, który wbrew pozorom aż tak długo w Los Angeles nie grał. Jeżeli James pogra w Lakers trzy, cztery lata, ale coś dla nich wygra, to już będzie znaczące osiągnięcie.
„Zespół memów” może się sprawdzić
Bartosz Bielecki: Widzę Lakers w play-offach. Stawiam, że dostaną się do nich z ósmego, siódmego, najwyżej szóstego miejsca na zachodzie. LeBron James to jest za mocny zawodnik, żeby jego zespół nie znalazł się w ósemce. On do play-offów… Ba, do finałów wprowadzał przecież naprawdę bardzo słabe Cleveland, jeszcze na początku swojej kariery. W Los Angeles jest zresztą sporo talentu. Myślę, że Brandon Ingram będzie zawodnikiem, który uczyni największy postęp spośród wszystkich graczy w NBA. Lonzo Ball też ma wielkie możliwości, a Rajon Rondo zna już smak mistrzostwa.
Magic Johnson w latach 80-tych dowodził poczynaniami Lakers na parkiecie, teraz z podobnym rozmachem stara się zarządzać całą strategią klubu. Ściągnięcie LeBrona to wciąż tylko krok w kierunku odbudowy dawnej potęgi. – Denver Nuggets, Oklahoma City Thunder i San Antonio Spurs skończą sezon z lepszym bilansem niż Lakers – pieklił się ostatnio Charles Barkley, analityk stacji TNT. I wielu podziela jego pogląd.
Oczywiście zgromadzenie w jednym zespole wspomnianego Rondo, Lance’a Stephensona, Michaela Beasleya i JaVale’a McGee czyni z Lakers „zespół memów”. Sporo GIF-ów z obozu Los Angeles Lakers pojawi się w Internecie, to na pewno. Ci zawodnicy byli dotychczas znani z nonszalancji i trudnego charakteru, ale może w tym szaleństwie jest metoda? Uważam, że to jedna z najciekawszych historii w tym sezonie. Jeżeli ta grupa gdziekolwiek miałaby odpalić, to właśnie przy LeBronie Jamesie, który jest prawdziwym boiskowym liderem. Teraz ci zawodnicy, wiecznie niedoceniani, mogą u jego boku naprawdę daleko zajść. Zresztą JaVale McGee udowodnił w zeszłym sezonie, na jak wiele go stać w odpowiednim towarzystwie i atmosferze. Rondo to jeszcze inna bajka, bo on potrafi być prawdziwym boiskowym generałem. Wierzę, że ta czwórka problematycznych zawodników może się pokazać z dobrej strony.
Zespoły LeBrona potrzebują czasu na rozruch
Bartek Tomczak: Lakers absolutnie nie są w tym sezonie kandydatem do mistrzostwa, ale ja jestem przekonany, że znajdą się w play-offach. Część moich kolegów, z którymi sobie dyskutuję o koszykówce, sądzi przeciwnie. Zastanawiam się dlaczego LeBron, mając podobny skład co w Cleveland, miałby nie znaleźć się w ósemce? Oczywiście, gra teraz w znacznie mocniejszej konferencji zachodniej. Ale wydaje mi się, że jeżeli rozmawiamy o play-offach z udziałem LeBrona, to jest trochę jak z grą w kamień-papier-nożyce. Masz LeBrona, to masz lawę, która niszczy i papier, i kamień, i cokolwiek innego.
Przygoda w Lakers to zapewne ostatni, choć być może najważniejszy etap w karierze LeBrona.
Trzeba pamiętać, że te nowe zespoły Jamesa nie od razu działają. Tak było w Miami, tak było w Cleveland po jego powrocie. Może się okazać, że bilans Lakers po pierwszych piętnastu meczach będzie ujemny i to w stosunku, dajmy na to, pięciu zwycięstw przy dziesięciu porażkach. Na pewno ten pierwszy sezon będzie sezonem przejściowym. Najbardziej mnie ciekawi jak się pod okiem Jamesa będą rozwijać młodzi zawodnicy, głównie mam tutaj na myśli Lonzo Balla i Kyle’a Kuzmę. Ten pierwszy może się od LBJ-a naprawdę dużo nauczyć, talenty tego drugiego obecność LeBrona może jeszcze bardziej pootwierać. Choć niektórzy twierdzą, że Kuzma to bardzo jednowymiarowy zawodnik, ukierunkowany wyłącznie na ofensywę.
James chce narzucić mediom własną narrację
Karol Śliwa: Historia pokazuje, że drużyn z LeBronem Jamesem w składzie nie można nigdy skreślać. Patrząc na to globalnie i bez emocji – Lakersom będzie trudno powalczyć o mistrzostwo już w tym sezonie. Trzeba mieć na uwadze, że jest tam najlepszy koszykarz w NBA, ale gdybym miał stawiać pieniądze, to typowałbym, że tytuł do Los Angeles nie trafi. Są Golden State Warriors, dystansujący się od reszty stawki. Są Houston Rockets, którzy postarają się poprawić wynik z poprzednich rozgrywek.
Choć oczywiście przenosiny Jamesa do Los Angeles były ruchem głęboko przemyślanym. LBJ w oczach wielu jest najlepszym graczem wszech czasów, ale większość – i ja się do niej zaliczam – nadal ma na pierwszym miejscu Michaela Jordana. Dlatego LeBron może stworzyć narrację, w której nie musi wspinać się na szczyt góry o nazwie „Jordan”. Może wspiąć się na górę, na której nikogo do tej pory nie było i zatknąć na jej szczycie flagę z napisem „LeBron”. Ma szansę zostać MVP sezonu zasadniczego z trzema różnymi drużynami – tego nie dokonał dotychczas nikt. Może zdobyć mistrzostwo z trzema różnymi zespołami – nie udało się to nigdy zawodnikowi tego kalibru. Bo – żeby być ścisłym – w historii NBA jest już dwóch zawodników, którzy byli w trzech mistrzowskich składach, trzech różnych ekip. Byli to Robert Horry oraz John Salley.
Tylko Robert „Big Shot Bob” Horry (na zdjęciu) i John Salley wygrywali mistrzostwo w trzech różnych drużynach. Żaden z nich nie był wiodącą postacią swoich ekip, ale – co ciekawe – obaj triumfowali między innymi w złocisto-purpurowej koszulce Lakers.
LeBron jest wybitnym znawcą tego rodzaju narracji. Dobrze wie, w jaki sposób działają media, w jaki sposób kreują opinię. Zrobił to, co obiecał społeczności Cleveland i przenosiny do Lakers są dla niego w tym momencie ruchem w stu procentach logicznym. Przechodzi do klubu, który w tym momencie wciąż jest globalnie większą marką niż on sam. To jest coś, z czym on chce się zmierzyć.
Na pewno ważną rolę odegrała tutaj charyzma Magica Johnsona. We wcześniejszych latach James miał w zwyczaju zwlekać z decyzją, teraz klamka zapadła już w pierwszych dniach wolnej agentury. On był pierwszym klockiem domina, który uruchomił dalsze ruchy na rynku. Ale ciężko jest mimo wszystko pozytywnie ocenić lato w wykonaniu Lakers. Magic przyciągnął do siebie największego koszykarza w lidze, trzeba mu to oddać, jednak jego kolejne pomysły to nie były posunięcia, za które wystawiłbym mu piątkę. Czy nawet czwórkę. Znamienne jest to, że o Lakersach nie mówimy w kontekście walki o tytuł. To jest coś nowego dla LeBrona, którego ekipy w zasadzie od dekady były zawsze w gronie faworytów do tytułu. Ba, niektórzy nie widzą tej drużyny nawet w play-offach.
PYTANIE #7: Czy ktoś zdetronizuje „Króla” i pozbawi go miana najlepszego koszykarza na świecie?
Michaela Jordana niemalże przez aklamację uznano najlepszym zawodnikiem w dziejach NBA. Nie dlatego, że zdobył najwięcej pierścieni. Bo nie zdobył. Nie dlatego, że ma najwięcej nagród dla MVP sezonu zasadniczego. Bo nie ma. Nie dlatego, że rzucił sto punktów w jednym meczu, albo ogólnie ma na swoim koncie największą liczbę punktów w historii. Bo nie rzucił i nie ma. Po prostu – był najlepszy i instynktownie wyczuł to każdy, kto oglądał go w akcji.
Dzisiaj taką samą renomą cieszy się LeBron. Nawet gdy musi uznać wyższość Warriors, nawet gdy indywidualne laury zgarniają inni – mamy wszyscy tę świadomość, że rządzi „Król”.
Pytanie – jak długo jeszcze? Latka lecą nieubłaganie. Biologii nie oszuka nikt, o czym dotkliwie przekonują się kolejne aktorki, które raz po raz przegrywają bitwy z przemijającą urodą, choć po ich stronie wojowniczo wymachują skalpelem chirurdzy plastyczni. James również nie będzie wieczny. Ale czy już teraz jego dominacji zagraża jakiś krnąbrny pretendent? Giannis Antetokounmpo, Anthony Davis czy Kevin Durant są na pewno zdania, że tak.
*
„Król” jest coraz lepszy
Bartosz Bielecki: Nie tak prędko. Myślę, że LeBron będzie najlepszym zawodnikiem w NBA jeszcze co najmniej przez dwa sezony. On nie pokazuje żadnych oznak spowolnienia, cały czas jest w gazie. Można nawet powiedzieć, że jest coraz lepszy. W najbliższej przyszłości nie widzę nikogo, kto mógłby zrzucić go z pierwszej pozycji.
„Greek Freak” nowym dominatorem ze wschodu
Bartek Tomczak: Nie widzę kogokolwiek, kto byłby w stanie strącić LeBrona Jamesa z pozycji tego absolutnie najlepszego zawodnika na świecie. Ciekawszą historią jest to, kto wejdzie w jego buty we wschodniej konferencji. Taką postacią może być Giannis Antetokounmpo. To może być ten sezon, na który w jego przypadku czekamy – żeby wreszcie wskoczył na tę półeczkę wyżej, przybił swoją pieczątkę do TOP5 graczy w NBA. Jeżeli zagra sezon na poziomie MVP, może tego dokonać.
Czy to jest gość, którego wkrótce okrzykniemy największą gwiazdą wschodniej konferencji? 24-latek z Milwaukee Bucks ma na to spore szanse. Podobnie jak James, jest zupełnym atletycznym świrem. Aczkolwiek wciąż tkwią w jego grze olbrzymie rezerwy, przede wszystkim jeśli chodzi o akcje rzutowe.
Natomiast nie ma na ten moment takiego gracza, który mógłby zdetronizować Jamesa. To w tej chwili najbardziej kompletny, inteligentny zawodnik w lidze. Potrafi zrobić wszystko. Jak przychodzi co do czego, to on zawsze jest numerem jeden, a za nim jest Kevin Durant. I to nie podlega dyskusji.
Nie doceniamy Stephena Curry’ego
Piotr Sitarz: Tutaj nawet nie ma żadnej historii. Nie wiem, co miałby zrobić na przykład Kawhi Leonard, żebyśmy uznali go za zawodnika lepszego od LeBrona Jamesa. Nie wiem, co musiałby poprawić w swojej grze Kevin Durant, żebyśmy uznali, że przerósł LeBrona. Pod względem kontroli gry, kontroli wydarzeń na parkiecie, takiej dojrzałości koszykarskiej – żeby nie panikować, zawsze wybierać optymalne rozwiązania – nie widzę nikogo, kto jest blisko LBJ-a.
Jedynym zawodnikiem, który mógłby zostać na chwilkę uznany za większego od Jamesa jest Stephen Curry. Gdyby wrócił do formy z sezonu 2015/16, gdy wybrano go jednogłośnie MVP sezonu zasadniczego. A jednocześnie LeBron musiałby odpoczywać w skali naprawdę do tej pory niespotykanej. Jednak na tę chwilę takiej szansy nie widzę. Curry jest zawodnikiem numer dwa, ewentualnie trzy w lidze. I na pewno absolutnym liderem, jeżeli chodzi o najbardziej niedocenianych koszykarzy. Uważa się przecież, że jest najważniejszym graczem Golden State Warriors. Bo jest. Jednak nie wszyscy są ekspertami, nie wszyscy oglądają po dwa mecze dziennie. Większość patrzy na to, że to Kevin Durant ma dwie nagrody dla MVP finałów, podczas gdy Curry nie dostał ani jednej. Choć to być może drugie pod względem prestiżu wyróżnienie, zaraz po mistrzowskim pierścieniu.
Curry w poprzednim sezonie miał sporo kłopotów ze zdrowiem, również w play-offach. Poważniejsze problemy z kostkami mogłyby pokrzyżować dynastyczne plany Warriors, oparte w dużej mierze o sensacyjne wyczyny rozgrywającego. To Curry jest rdzeniem całego systemu gry Warriors, nie Durant, czy ktokolwiek inny.
Steph tak po prostu ustąpił miejsca Durantowi, odsunął się w cień. Światła jupiterów są skierowane na Kevina, Curry po prostu gra sobie w basket. I ludzie o nim mimowolnie zapominają. Choć jest to zawodnik, który zrewolucjonizował koszykówkę. Jeśli wymieniamy najważniejszych graczy dla NBA, całe towarzystwo, do którego należą Duncan, Bryant, James… Tutaj jest też Stephen Curry. Nie ma tam Duranta, niestety. On być może odmienił spojrzenie na koszykówkę dla ludzi, którzy mają siedem stóp wzrostu, są szczupli i pragną rzucać do kosza. Stephenem Currym może być każdy. Możliwe zresztą, że inspirowanie innych wystarcza mu jako satysfakcja.
Kevin Durant rzuca lepiej od Jamesa
Karol Śliwa: Mógłby LeBrona strącić z piedestału Kevin Durant, ale musiałby najpierw odejść z Golden State Warriors. Jeżeli grasz obok trzech, czterech graczy formatu All-Star, to jednak jest troszkę łatwiej, a na parkiecie robi się trochę więcej miejsca. Poza tym – te wszystkie indywidualne występy w ramach takiej super-drużyny trochę się rozmywają. Moim zdaniem słusznie. Jednak gdyby KD odszedł do zespołu, w którym musiałby budować wszystko od początku… Jeśli chodzi o czysty rzut, to Durant jest lepszy od LeBrona. James przez lata uczył się rzucać, ale tak na koniec dnia to jest rzut „tylko” wytrenowany. Kevin jest natomiast naturalnym strzelcem, kimś takim jak Ray Allen. Ma czucie do rzucania. No i trzeba podkreślić, że Durant wciąż broni. LeBron, od paru lat, jest „chowany” w obronie.
PYTANIE #8: No dobra, a kto zostanie MVP?
Niby nagroda przyznawana tylko za sezon zasadniczy, ale swój prestiż jednak wciąż ma. Ostatnio wyróżniony został – chciałoby się dodać, wreszcie – James Harden, zatem jurorzy prawdopodobnie w przyszłym roku spojrzą już na jego dokonania nieco mniej przychylnym okiem. Choć oczywiście „Brodę” jak najbardziej stać na to, żeby po raz kolejny zdominować ofensywne statystyki i odskoczyć konkurencji.
Niemniej – stawka jest piekielnie mocna, a statuetka tylko jedna.
*
Davis może wybuchnąć
Łukasz Szwonder: To jest w ogóle trochę zabawne w NBA. Gdyby były jakieś żelazne zasady przyznawania nagrody MVP, to doskonale wiadomo, że od kilku lat powinna ona wędrować do tej samej osoby. I dobrze wiemy, że mowa tutaj o LeBronie Jamesie. Ale takich zasad nie ma. Czasem nagrodę otrzymuje zawodnik, który po prostu wcześniej jej nigdy nie otrzymał. Teraz dostał ją właśnie Harden, który ma za sobą wybitny sezon, ale gdyby przeanalizować statystyki, to James deklasował go praktycznie w każdej tabelce.
Od czasu Dirka Nowitzkiego po nagrodę MVP sięgali obrońcy i niscy skrzydłowi. Być może Anthony Davis przełamie niemoc podkoszowych w tym względzie.
Wybuchem talentu może być w tym sezonie Anthony Davis. Zawsze był numerem jeden w zespole Pelicans, ale sądzę, że teraz – bez Cousinsa i Rondo – będzie miał jeszcze większy wpływ na grę niż dotychczas.
Kandydatów do nagrody jest pięciu
Bartosz Bielecki: Na pewno w czołówce będzie LeBron, jeżeli wciągnie Lakers do play-offów. Jeżeli natomiast spojrzymy na postaci, które do tej pory nie były w ścisłej czołówce dwóch, trzech głównych kandydatów, to najmocniejsi będą Anthony Davis i Giannis Antetokounmpo. Generalnie stawiam na kogoś z czwórki: Harden, James, Giannis i Davis. Ale zawsze można w tym gronie umieścić jeszcze Russella Westbrooka i wtedy dostaniemy już całą piątkę mocnych kandydatów do nagrody.
Harden pozostanie w grze
Piotr Sitarz: Myślę, że Harden znowu zagra bardzo dobry sezon i będzie jednym z pretendentów do nagrody. Jednak ludzie są już trochę znudzeni jego kandydaturą, która pojawiała w dyskusjach się od kilku lat. Został MVP w poprzednim sezonie, więc automatycznie uleciała ta presja, żeby całe trio z Oklahomy – Durant, Westbrook i właśnie Harden – zdobyło indywidualne laury. Teraz cała uwaga skierowana została na innego Jamesa. MVP w Los Angeles to marketingowe eldorado. Mamy jeszcze Giannisa, Embiida, Davisa… Bo dlaczego nie? Harden pozostanie nazwiskiem branym pod uwagę, lecz już nie w pierwszej kolejności.
LeBron murowanym faworytem do nagrody
Karol Śliwa: Żeby zostać MVP sezonu zasadniczego, musisz być jednym z najlepszych zawodników w lidze i grać w jednej z najlepszych drużyn. To taka ogólna definicja. Ale równie ważne jest to, żeby mieć odpowiednią narrację. Kiedyś była taka nagroda, przyznawana przez firmę IBM, którą wręczano na podstawie specjalnego algorytmu. W przypadku tytułu najbardziej wartościowego zawodnika, żadnego algorytmu nie ma.
Tak grał MVP poprzedniego sezonu. Można Hardena nie lubić za jego cudaczne stylówki i pozorowanie gry w defensywie, ale jego ofensywny warsztat jest niesamowity. System Mike’a D’Antoniego obudził w nim cały potencjał, podobnie jak przed laty stało się ze Stevem Nashem.
Ja mam paru kandydatów, którzy między sobą powalczą o to wyróżnienie. Pierwszym jest oczywiście LeBron. Będzie miał odpowiednią narrację – gra w Los Angeles, dziennikarze i kibice się na nim skoncentrują. Nie ma się też co martwić w jego przypadku o statystyki indywidualne. Skoro tak, to potrzebuje już wyłącznie wygranych meczów. Jeżeli Lakers przekroczą pułap 50 zwycięstw, to będzie niemal pewne, że James zostanie nagrodzony. Jeśli nie, będziemy musieli wziąć pod uwagę również inne kandydatury.
Pozostali chętni muszą zrobić coś naprawdę spektakularnego, żeby niejako zakrzyczeć tę lebronowską narrację. Na przykład Anthony Davis będzie musiał z Pelikanami wygrać jakieś dziesięć meczów więcej niż James. Dobrze to obrazuje przykład Russella Westbrooka, który został nagrodzony w 2017 roku, niedługo po rozstaniu z Durantem. To był szalony sezon, kiedy odmienialiśmy termin „triple-double” przez wszystkie przypadki. Ale gdzieś w cieniu Westbrooka był James Harden. Miał bardzo podobne statystyki, drużyna miała dużo więcej zwycięstw. On również miał tych triple-double mnóstwo. Jednak jego narracja się wtedy nie przebiła. Liga wysłała wówczas zły sygnał. Mając na uwadze tamten wybór – w tym sezonie murowanym faworytem musimy jednak uznać LeBrona.
PYTANIE #9: Houston Rockets znowu będą tak mocni jak w poprzedniej kampanii?
Skoro padło już parę słów a Hardenie, to warto pochylić się nad całą ekipą Rakiet. W zeszłym sezonie zawodnicy z Teksasu byli naprawdę cholernie blisko, żeby pokrzyżować plany Golden State Warriors i wedrzeć się do finałów NBA kosztem murowanych faworytów z Oakland. Jednak wszystkie marzenia o zwycięstwie w konferencji zachodniej szlag trafił, gdy kontuzji – jak zwykle w najbardziej newralgicznym momencie play-offów – nabawił się naczelny pechowiec ligi, Chris Paul.
Dziś Rockets nie mają między innymi Trevora Arizy, którego zastąpili Carmelo Anthonym. Jeszcze kilka sezonów temu zabrzmiałoby to jak bełkot szaleńca, ale wymiana Arizy na Melo jawi się w tej chwili raczej jako strata niż zysk dla drużyny. Nie z każdym sportowcem czas obchodzi się równie łagodnie co z LeBronem. Choć Melo i LBJ to przecież ten sam, pamiętny draft z 2003 roku.
Trudno w to uwierzyć, lecz Anthony swój największy drużynowy sukces odniósł niespełna dekadę temu, jeszcze w barwach Denver Nuggets. Były to finały konferencji zachodniej. Trochę mało jak na zawodnika, który łapie się już do TOP20 koszykarzy z największą liczbą punktów w dziejach NBA, a ostatniego słowa jeszcze nie powiedział.
Możliwe, że Rockets, przynajmniej w obecnym kształcie, swoją wielką szansę na triumf po prostu przegapili. Zakochany w cyferkach Daryl Morey, menedżer zespołu, jest w stanie wyliczyć prawie wszystko. Jednak wzoru na zdrowie Chrisa Paula w siódmym meczu finałów konferencji nie udało mu się wciąż opracować. Zresztą, poszukiwanie takowego byłoby zadaniem równie karkołomnym co dokopanie się do ostatniego miejsca po przecinku liczby π.
*
Houston oddaliło się od mistrzostwa
Łukasz Szwonder: Rockets już w zeszłym sezonie odkryli, jaką drużyną są i co im najlepiej wychodzi. Ich trener, Mike D’Antoni, ładnie zademonstrował siłę swojego zespołu. Tylko że – oprócz znakomitej ofensywy, napędzanej przez Hardena i Paula – tam działała również bardzo dobra obrona, o czym się rzadko wspomina. Clint Capela, Trevor Ariza – to były takie nazwiska, które potrafiły zadbać o drugą stronę parkietu. Dlatego wydaje mi się, że drużyna się generalnie osłabiła względem zeszłego sezonu. Zamienili dwóch świetnych defensorów na skrzydle – wspomnianego Arizę i Luca Mbah a Moutę – za Carmelo Anthony’ego. On wciąż ma przebłyski niesamowitego talentu strzeleckiego, ale w obronie jest dziurą. Dlatego sądzę, że Rockets oddalili się od występu w finałach względem zeszłego sezonu.
Czy jest to drużyna niespełnionych gwiazd? Chris Paul jest taką na pewno, choć to nie jego wina, że zawsze w najważniejszym momencie dopadają go kontuzje. Natomiast Anthony’ego nie uważam za zawodnika stworzonego do wygrywania. Było w historii mnóstwo takich graczy, indywidualnie wybitnych, którzy nigdy nic nie osiągnęli. Jeżeli jesteś liderem drużyny, musisz sprawić, by wszyscy twoi partnerzy grali lepiej. Melo czegoś takiego w sobie nie ma.
Rockets? Mam wątpliwości
Bartosz Bielecki: W Rockets może dojść do pewnego wypalenia ich systemu. Już play-offy przegrali w zaskakujący sposób, choć wydawało się, że mają wystarczający potencjał by zdetronizować Golden State Warriors. Teraz do Houston trafił Carmelo Anthony, który jest na papierze wciąż fajnym nazwiskiem, ale raczej działa na szkodę zespołów, w których występuje. Ciekaw jestem, czy jego efektywność gry wzrośnie, bo w ostatnich latach z tym był w jego przypadku olbrzymi problem. Jeżeli chce dostać od trenera sporo minut i istotną rolę w drużynie, musi zanotować znaczny progres w tym zakresie.
Nie ma już Ryana Andesona, nie ma Trevora Arizy i Luca Mbah a Moute. Są natomiast Anthony, Carter-Williams i Knight. Cyferki w „Moreyballu” pewnie się zgadzają. Pytanie, na ile znajdzie to odzwierciedlenie na parkiecie.
Pozostałe transfery też są zaskakujące. Michael Carter-Williams nie słynie z dużej intensywności w grze. Wydaje mi się, że generalnie Rockets wciąż stać, żeby wejść do play-offów z pierwszego miejsca w konferencji zachodniej, ale nie sądzę, aby mieli czego szukać w serii z Golden State Warriors. Zwłaszcza, kiedy ci zepną się na sto procent swoich możliwości.
W Houston mamy status quo
Bartek Tomczak: Nie mam wrażenia, że te przetasowania w Houston zmieniają siłę tego zespołu. Moim zdaniem to jest drużyna na bardzo podobnym poziomie co w zeszłym sezonie. Tak naprawdę wszystko pozostanie kwestią zdrowia Chrisa Paula w play-offach. Sezon zasadniczy nie ma znaczenia. Jeżeli Rockets będą mądrze składem rotować i CP3 będzie zdrowy w kluczowym momencie – co mu się nie zdarza nigdy – to może znów uda się zmusić Warriors do siódmego meczu, tak jak ostatnio w finałach konferencji. Jednak wydaje mi się, że dodanie Anthony’ego do składu to nie jest taki ruch, który pozwala im doskoczyć do Golden State i ścisnąć ich mocno za gardło. Zresztą zakładam, że przyłączenie Melo wyjdzie ostatecznie tak, jak wyszło w Oklahoma City Thunder. Koniec końców się okaże, że on nie pasuje do zespołu walczącego o tytuł.
Jeszcze nie wiem, jaką strategię na ten sezon obejmie trener Mike D’Antoni. Ale obawiam się, że jeśli jego pomysł będzie taki: „Carmelo, wpuszczamy cię z ławki”, to zaraz mogą się pojawić muchy w nosie wielkiego gwiazdora. Tymczasem kariera Anthony’ego generalnie dobiega końca. Wciąż będą takie mecze, gdy koledzy oddadzą mu piłkę w końcówce, a on zrobi robotę. Natomiast ostatecznie sądzę, że ten projekt jako całość nie wypali.
Nie popadajmy w pesymizm
Piotr Sitarz: Z Rockets odszedł koordynator defensywy, Jeff Bzdelik. To on czuwał nad obroną, która była o jeden mecz od pokonania Golden State Warriors. Stracili też Trevora Arizę, który miał dużo posiadań, gdzie dobrze krył Kevina Duranta. Kwestia jest taka, czy ustawienia z Carmelo Anthonym i Jamesem Hardenem będą potrafiły bronić efektywnie i na elementarnym poziomie zaangażowania. Bo ciężko jest się przestawić na play-offy, jeśli w sezonie regularnym obrona nie była priorytetem. W zeszłym sezonie Rockets wiele razy kładli akcent właśnie na defensywę. Zobaczymy, jak będzie teraz.
Nie był to wymarzony start sezonu dla Rakiet.
Nie popadajmy jednak w skrajny pesymizm, nawet biorąc pod uwagę 130 punktów straconych w meczu z Pelicans. W zeszłym sezonie ta obrona rosła z każdym miesiącem, aż doszła do tego punktu, że nie potrafiłem sobie wyobrazić, by Rockets odpuścili sobie w defensywie. Mają Chrisa Paula, który – nawet starszy i poobijany – zawsze będzie bronił. Mają PJ-a Tuckera, który jest świetnym obrońcą na graczy podkoszowych. Mają Clinta Capelę, który powinien być jeszcze lepszy w kryciu na obwodzie. Zobaczymy, na ile koncept gry w obronie się zmieni i na ile będą się w Houston oszczędzać, żeby później Paul jednak zagrał w każdym meczu play-offów, a nie znów opuścił te najważniejsze starcia.
PYTANIE #10: Anthony Davis traci czas w Nowym Orleanie?
Jest to jeden z tych zawodników, którzy trafiają do NBA naznaczeni. Ze smugą na czole, wykonaną przez jakiegoś koszykarskiego Rafikiego. Anthony Davis zdaje się mieć wszelkie atuty, żeby lada dzień porozstawiać całą ligę po kątach – jest tytanem ofensywy, bestią w obronie, blokuje, przechwytuje, asystuje. Pełen pakiet, stuprocentowy kozak.
A jednak wciąż nie mówimy o nim w kontekście mistrzowskich aspiracji. New Orleans Pelicans nie potrafią jak na razie zagwarantować swojej super-gwieździe odpowiedniego towarzystwa i wystawiają jej cierpliwość na kolejne próby. Fiaskiem zakończył się eksperyment z DeMarcusem Cousinsem, kolejnych pomysłów na razie nie widać na horyzoncie. „Brew” wkracza w swój prime-time i trochę głupio by było, gdyby przebimbał go w ekipie, którą stać najwyżej na drugą rundę play-offów.
*
Najważniejsza będzie lojalność
Bartosz Bielecki: Kwestia Davisa jest skomplikowana. Jeżeli chodzi o to, co on prezentuje na boisku – zwłaszcza w ataku – to jest coś, co pozwala Pelicans grać na naprawdę wysokim poziomie. Ostatecznie występują w konferencji zachodniej, gdzie jest o zwycięstwa dużo trudniej niż po drugiej stronie Ameryki. Dla niego nie jest żadnym problemem, żeby się kręcić wokół 40 punktów w meczu. Zresztą Pelicans udowodnili w poprzednich play-offach, że wcale nie są tacy słabi jako zespół. Mogą spokojnie zakończyć bieżące rozgrywki w okolicach czwartego miejsca w swojej konferencji.
Davis już wkrótce może stanowić najgorętszy towar na rynku wolnych agentów.
Sęk w tym, że to wciąż może być za mało, żeby na dłuższą metę zatrzymać Davisa w Nowym Orleanie. Anthony zmienił tego lata agenta, reprezentuje go teraz ten sam człowiek, który dba o interesy LeBrona Jamesa. Dlatego dużo się spekuluje na temat ewentualnych przenosin Anthony’ego do Los Angeles, bardzo zainteresowani są również Celtics. Wszystko się zatem sprowadzi do lojalności zawodnika w stosunku do Pelicans. Którzy są na tyle solidnym zespołem, że poziomem sportowym na pewno nie powinni go od siebie odpychać. Gdyby się wzmocnili na obwodzie jakimś niskim skrzydłowym z wysokiej półki, to zbliżą się do poziomu Houston Rockets. Nie szukałbym zatem powodu ewentualnego rozstania w jakości drużyny, tylko w głowie samego Davisa.
Pelikany są mocniejsze
Piotr Sitarz: Myślę, że pod względem kadrowym Pelicans wyglądają lepiej niż w ostatnich latach. Mają Jrue Holiday’a, który ma za sobą bardzo dobry poprzedni sezon i nie widać żadnych powodów, dla których miałby obniżyć loty. Jest Elfrid Payton, który zaczął bieżące rozgrywki od triple-double i też będzie stanowił wsparcie. Można narzekać, że brakuje w Nowym Orleanie drugiej gwiazdy, grającej w cieniu Davisa. Takiej jak Jimmy Butler, albo Paul George. Ale ci najwięksi zawodnicy po prostu muszą się przez kilka pierwszych lat przemęczyć, spędzić je w odosobnieniu i w ten sposób stawać się coraz lepszymi. Pokonywać kolejne trudności.
Pelicans nie mają tak słabego składu, by mógł usprawiedliwić jakiś kompletny blamaż i ewentualny konflikt w tym sezonie. Anthony Davis może w każdym meczu notować 30 punktów, dorzucając do tego zbiórki, bloki i asysty, a reszta zespołu ma po prostu mu pomagać. I czekać na otwarcie się rynku wolnych agentów w 2019 roku. Plotki o przenosinach Davisa do Lakers uważam za nieprawdziwe. Mogę się mylić, w pogłoski na temat LeBrona również długo nie wierzyłem. Nie mamy jednak żadnych konkretnych raportów, jakoby zawodnik był niezadowolony, choćby z odejścia Cousinsa.
PYTANIE #11: Kto odstraszy nas od telewizora?
Zawsze w NBA jest kilka takich ekip w stawce, które grają w sposób mniej lub bardziej odrażający. Oczywiście biorąc poprawkę na to, że słowa „odrażający” używamy tu w kontekście innych zespołów z koszykarskiej elity. I już nawet nie chodzi o to, że przegrywają kolejne mecze. Chodzi o to, że przegrywają je z premedytacją, żeby przypadkiem nie zakończyć sezonu zbyt wysoko. Komisarz Adam Silver stara się walczyć ze strategią tak zwanego „tankowania”, ale na pewno co najmniej parę drużyn obierze tę taktykę i z zadowoleniem będzie ocierać się o dno, żeby za rok – podczas ceremonii draftu – się od niego odbić ku odbudowie i sukcesom.
Oczywiście nie zabraknie wśród dołujących ekip New York Knicks, którzy stanowią plac budowy mniej więcej tak samo długo jak bazylika Sagrada Familia.
*
Na dnie bez większych zmian
Łukasz Szwonder: Mam nadzieję, że zobaczymy trochę więcej rywalizacji wśród zespołów z dołu stawki. W zeszłym sezonie, gdy oglądało się mecz w stylu Memphis Grizzlies – Sacramento Kings, to po prostu oczy bolały. Marc Gasol z Grizzlies w drugiej połowie nie wychodził na boisko, żeby przypadkiem jego drużyna nie wygrała meczu. Nie wyglądało to dobrze i nie miało nic wspólnego ze sportową postawą. Jeżeli chodzi o przetasowania, to na pewno duża zmiana zajdzie na zachodzie. Jest dla mnie bardziej niż oczywiste, że Los Angeles Lakers dostaną się w tym sezonie do play-offów. Na wschodzie – mimo wszystko – wielkich zmian się nie spodziewam. Nowy Jork i Atlanta to z pewnością są drużyny, które nie będą się zbyt dobrze prezentować.
W NBA warto rzucić okiem na każdego
Bartek Tomczak: Nie ma w NBA takiego zespołu, który odstrasza od telewizora. To są najlepsi koszykarze na świecie i zawsze się znajdzie jakaś pasjonująca historia, dla której warto obejrzeć dany mecz. Najmniej ciekawą drużyną mogą być Sacramento Kings, ale, z drugiej strony, jest tam Marvin Bagley, wybrany w drafcie z drugim numerem. Nie sądzę, żeby to kiedykolwiek była gwiazda NBA, lecz dla niego zawsze można spotkania Kings obserwować. Absolutnie najsłabszy skład moim zdaniem ma z kolei Atlanta Hawks, lecz tutaj jest Trae Young, którego uważam za faworyta do nagrody dla najlepszego debiutanta sezonu. Mimo że zakładam, iż za pięć lat od teraz nie będzie postrzegany jako najlepszy zawodnik ze swojego rocznika i zapewne będzie w tym sezonie grał na bardzo słabym procencie skuteczności rzutów.
Niby potyczka dwóch cieniujących ekip – Knicks i Nets – a jednak klimacik i emocje do końca gwarantowane.
Nawet jeśli spojrzeć na New York Knicks, którzy bez Kristapsa Porzingisa wyglądają słabo, to jak włączysz ich mecz w Madison Square Garden, znajdujesz wszystko, czego ci potrzeba. Znakomitą atmosferę, najlepszą ze wszystkich hal w NBA. Kibice robią taki ogień, że nagle przykładowy Mario Hezonja przez tydzień jest gwiazdą ligi. Tylko dlatego, że gra w Nowym Jorku i dwa razy z rzędu rzucił po dwadzieścia punktów.
Być może za jakiś czas nie będzie już draftów
Piotr Sitarz: Oczywiście w tym sezonie nie zobaczymy już klasycznego tankowania, ponieważ zmieniły się reguły loterii draftu i zespoły z dołu tabeli mają jednakową szansę na pierwszy wybór. Ale jest kilka drużyn, które można w ciemno typować jako te najsłabsze. Atlanta Hawks, New York Knicks, Phoenix Suns, Sacramento Kings. To jest taka czwórka, która powinna znaleźć się na samym dnie. Orlando Magic, Chicago Bulls – również nie włączą się do walki o play-offy.
Trochę inna jest sytuacja Dallas Mavericks i Memphis Grizzlies. Te zespoły pewnie dojdą w trakcie sezonu do jakiegoś krytycznego punktu, w którym władze będą musiały podjąć decyzję, czy trzeba już zacząć przegrywać mecze w wysublimowany sposób. Choć niektórzy eksperci typują Grizzlies i Mavs nawet do walki o play-offy. Trudno oceniać również Brooklyn Nets. Tam kolejny raz zapowiadają, że chcą być lepsi, a realny progres jest niemożliwy do osiągnięcia bez zwycięstw.
Filadelfijski „Proces” był z jednej strony świetnie pomyślany i przeprowadzony, z drugiej – naprawdę długotrwały i smętny. Cztery lata porażek w imię rozwoju.
Z mojej perspektywy trudno krytykować „tankowanie”. Dla mnie czasami było błogosławieństwem, że mogłem sobie wybrać, który mecz chcę zobaczyć i mogłem omijać 76ers, kiedy ci wygrywali dosłownie raz w miesiącu. Jednak w interesie samej NBA leży ukrócenie tego procederu, nawet jeżeli Philadelphia w ostatecznym rozrachunku mocno na „tankowaniu” zyskała i była to bardzo dobra strategia jej menedżera, Sama Hinkiego. Im się to opłaciło. Jednak NBA stałaby się nie do zniesienia, gdyby na „Proces” zdecydowało się jednocześnie, dajmy na to, sześć zespołów w lidze.
Reformy Adama Silvera są dobre, o ile oczywiście kluby podejdą do nich poważnie. Być może w marcu zaczniemy oglądać w niektórych drużynach zawodników z G-League. Na dziesięciodniowych, niegwarantowanych kontraktach. Trudno powiedzieć, jakie będą rezultaty zmian. Jeśli nie przyniosą spodziewanych skutków, to kto wie, może za pięć, dziesięć lat liga w ogóle zrezygnuje z draftów i dostarczanie talentów z poziomu akademickiego do NBA wyewoluuje w zupełnie innym kierunku.
PYTANIE #12: Czy San Antonio Spurs wejdą do play-offów?
Sporo się na świecie zmieniło, odkąd Ostróg ostatni raz zabrakło wśród drużyn wojujących w play-offach. 1997 rok. Prezydentem Stanów Zjednoczonych był Bill Clinton, Luki Doncicia nie było jeszcze na świecie. Zakochane w Leonardo Di Caprio nastolatki wieszały sobie nad łóżkami plakaty z filmu „Titanic”, a Kobe Bryant został wybrany do drugiej piątki najlepszych debiutantów sezonu w NBA.
Sezon 1996/97 – ostatni w historii Spurs z ujemnym bilansem. Kontuzji nabawił się David „Admirał” Robinson, największa gwiazda zespołu. Robinson zagrał wtedy zaledwie w sześciu meczach, co zaowocowało katastrofalnymi wynikami i rekompensatą w postaci pierwszego wyboru w drafcie. Gdzie już czekał najlepszy silny skrzydłowy w historii NBA.
Spurs zanurkowali na dno, by wyłowić stamtąd perłę w osobie Tima Duncana i od tego czasu żeglują po koszykarskich morzach i oceanach z nieopisaną gracją. Jednak dzisiaj łajba San Antonio – choć wciąż z kultowym wilkiem morskim, Greggiem Popovichem u steru – zdaje się osiadać na mieliźnie. Udało się co prawda wytargować DeMara DeRozana w zamian za Kawhia Leonarda, lecz bez wątpienia nie była to wymiana, o jakiej marzył „Pop”.
*
W San Antonio martwią mnie głównie kontuzje
Łukasz Szwonder: Troszkę się zawiodłem na postawie Leonarda – sądziłem, że będzie on spoiwem San Antonio Spurs. Tam się musiało wydarzyć coś, o czym nie wiemy. Wyszło jak wyszło, nie ma sensu gdybać. Teraz Spurs są inną drużyną. DeMar DeRozan jest osobą, która nie będzie mieć żadnego problemu, by wtopić się w system Gregga Popovicha. Spokojny chłopak, poukładany, lubi grać zespołową koszykówkę. Tak naprawdę jedyną rzeczą, która mnie martwi w San Antonio, to informacje o kolejnych kontuzjach.
Dejounte Murray może w ogóle nie zagrać w tym sezonie z powodu zerwania więzadeł. Derrick White jest kontuzjowany. Debiutant Lonnie Walker, w którym również pokładano spore nadzieje, też się w tej chwili leczy. Wychodzi na to, że Spurs w ogóle nie mają rozgrywającego. Zdrowy jest tylko Patty Mills. Tym bardziej wielka szkoda, że Tony Parker wybrał ofertę Charlotte Hornets. W tym momencie byłby idealną osobą, żeby postawić drużynę na nogi.
Tony Parker na finiszu swojej kariery odszedł od Gregga Popovicha.
Obawiam się, że koszykarze San Antonio naprawdę mogą się nie załapać do play-offów. Jak dla mnie o ósme miejsce powalczą Trail Blazers, Timberwolves i właśnie Spurs. Gdyby zestawić ze sobą zdrowe Portland i zdemolowane kontuzjami San Antonio – stawiam na tych pierwszych.
Spurs mogą „zatankować”
Bartosz Bielecki: Dla mnie odejście Leonarda było o tyle zaskoczeniem, że akurat w San Antonio wydarzyła się taka historia. Traktowałem zwykle tę organizację zupełnie inaczej niż wszystkie inne. To nigdy nie był porywający zespół, lecz zawsze bardzo rozważny, spokojny, regularnie sięgający po tytuły. Zawsze jak najdalej od skandali. Ale widocznie nie z każdym zawodnikiem, nie z każdym wyborem w drafcie można trafić i dopasować go do kultury swojej organizacji. Kawhi zawsze był graczem wyciszonym, nigdy się nie uśmiechał. Coś w nim jednak musiało siedzieć, skoro pojawiła się te nagła chęć zmiany otoczenia.
Spurs w pewnym sensie się wypalają. Duncan skończył karierę już jakiś czas temu, na emeryturę odszedł Ginobili, wypuszczono Parkera. Ostał się tylko Gregg Popovich, jednak stawiam, że to również dla niego jeden z ostatnich sezonów. Jest coraz bliżej emerytury. Klub czeka bardzo duża przebudowa. Jeżeli nie w przyszłym roku, to pewnie za dwa, lub trzy lata. Kibice San Antonio muszą przygotować się na odmianę tego, do czego byli już przyzwyczajeni.
Myślę zresztą, że to już jest ten sezon, kiedy Spurs wylecą poza play-offy, gdzie i tak nic poza pierwszą rudną nie osiągną. Oni mogą nawet celowo ten sezon odpuścić i zejść na dół tabeli z racji na liczne kontuzje.
„Pop” jeszcze nie powiedział ostatniego słowa
Piotr Sitarz: Spurs nie są dla mnie żadną niewiadomą. To jest wciąż zespół Popovicha, którego nie da się ustawić poza piątką najlepszych trenerów w lidze. Zagrają w play-offach, bo po prostu muszą zagrać. Prawdziwa przebudowa zacznie się tam wraz z odejściem trenera, nie poszczególnych zawodników. Nieważne, jakiego kalibru gracz ich opuszcza.
Wiosną tego roku umarła żona „Popa”, wtedy w lokalnych mediach się trochę spekulowało, że być może to będzie takie wydarzenie, które odepchnie go od dalszej pracy z zespołem. Jednak wiadomo, że obowiązki pozwalają zapomnieć o tragedii. Nie jest to facet, którego łatwo złamać. Poza tym – na pewno czuje się odpowiedzialny za rozwój swoich podopiecznych. Jako koszykarzy i jako ludzi. W szatni Spurs rozmawia się przecież na przeróżne, nie tylko koszykarskie tematy.
PYTANIE #13: Warto w ogóle zerknąć jeszcze czasami w stronę Cleveland?
Jeden pierścień. Tyle w końcowym rozrachunku wygrał LeBron James dla swoich umiłowanych Cavs. Tylko tyle, biorąc pod uwagę skalę jego talentu. I aż tyle, biorąc pod uwagę, z jaką częstotliwością akurat to miasto cieszy się z jakichkolwiek poważnych sukcesów sportowych. „Król” zagwarantował Cleveland chwałę, jakiej wcześniej tam nie zaznano. Zrobił swoje. I czmychnął.
Istnieje w ogóle dla Kawalerii życie po LeBronie? Na pewno nie aż tak luksusowe, ale na „tankowanie” również się nie zanosi.
*
Są pozytywy odejścia LeBrona
Łukasz Szwonder: Największy problem Cleveland polega na tym, że cała gra była do tej pory kierowana właśnie przez LeBrona Jamesa. On wiedział co trzeba robić, ustawiał chłopaków. W tym momencie Cavs nie mają takiego kreatora i koszykówki muszą się uczyć od samego początku, choć ich skład całościowo się jakoś bardzo nie zmienił. To może wpłynąć korzystnie na dorobek poszczególnych zawodników, aczkolwiek całościowo odbije się to na nich negatywnie.
O Cavs pogadamy sobie raz w miesiącu
Bartek Tomczak: Jeżeli chodzi o konferencję wschodnią, dla mnie po piątym zespole założony jest szlaban. 76ers, Celtics, Raptors, Pacers i Bucks – to pięć czołowych zespołów, do których być może zdołają doskoczyć Miami Heat. Pozostałe dwa miejsca są otwarte, ja szczerze mówiąc na żadnym z nich nie widzę Cavaliers. Będą oni jednak dla mnie interesujący z dwóch powodów, choć może nie aż tak istotnych, żeby zarywać noce. Po pierwsze – czy Kevin Love będzie takim Kevinem Lovem, którego pamiętamy sprzed lat, gdy grał jeszcze w Minnesocie? Pod względem statystycznym może się to w ten sposób potoczyć.
Po drugie, ciekawi mnie, kim tak naprawdę będzie Collin Sexton. Waleczny chłopak, który miał bardzo udaną letnią przygodę, dobrze się prezentował również w lidze akademickiej. Kto wie, może Cavaliers wyjęli z tego draftu gwiazdę.
Występ Kevina Love’a przeciwko Minnesota Timberwolves trochę przypomina czasy, gdy silny skrzydłowy sam był gwiazdą Minnesoty. Czyli – bardzo fajna linijka statystyk indywidualnych (25 punktów, 19 zbiórek, 7 asyst) i porażka zespołu.
Generalnie nie będzie to ekipa, o której stoczymy liczne dyskusje. Jak się nimi zajmiemy raz w miesiącu to w zupełności wystarczy. Wiemy, że była w Cleveland rozmowa między Kevinem Lovem, a zarządem zespołu. Ustalono, że nie będzie chamskiego „tankowania”, dlatego Kevin zdecydował się jednak zostać.
Jest nadzieja na play-offy
Karol Śliwa: LeBron pozostawił wielką dziurę w składzie, ale Cavs byli na to dużo lepiej przygotowani niż w 2010 roku, kiedy „Decyzja” Jamesa o odejściu do Miami była dla drużyny niespodziewana. Zakładam, że w Cleveland nie będą tankować, tak jak zapowiadają. W końcu podpisali duży kontrakt z Kevinem Lovem, a on podobno chciał mieć to obiecane, zanim zdecydował się na podpis. Czy mogą wejść do play-offów? Patrząc na to, że wschód jest dosyć wyrównany – żeby nie powiedzieć słaby – to jestem w stanie sobie wyobrazić scenariusz, w którym Cavaliers bez Jamesa zajmują ósme czy siódme miejsce w konferencji. Jest tam kilku ciekawych weteranów, paru bardzo perspektywicznych zawodników. Nie będą tragiczną drużyną.
PYTANIE #14: Odrodzenie dużych firm będzie korzystne dla NBA?
Odbudowały się Boston Celtics i Philadelphia 76ers, na lepsze zmienia się sytuacja Los Angeles Lakers. Coś drgnęło wśród wielkich, najbardziej zasłużonych i najpopularniejszych organizacji w lidze. Ten trend prawdopodobnie dodatkowo napędzi koniunkturę i będzie stanowił kolejny marketingowy atut w garści komisarza Adama Silvera. Choć zdaje się jednocześnie, że dominacja potężnych ośrodków niekoniecznie musi być w dłuższym rozrachunku korzystna dla NBA.
Najwięcej warte drużyny NBA według portalu statista.com (w milionach dolarów). Charakterystyczne, że do czołówki łapią się choćby Brooklyn Nets – ubogi kuzyn nowojorskich Knicks, ekipa właściwie pozbawiona sukcesów i wielkich nazwisk. Natomiast New Orleans Pelicans z Anthonym Davisem w składzie są na samym dnie rankingu.
*
Trochę brakuje kultowego „Hej, hej tu NBA”
Łukasz Szwonder: Adam Silver stwierdził ostatnio, że wierzy w to, iż NBA stanie się najpopularniejszą ligą na całym świecie. Medialnie te rozgrywki są opakowane perfekcyjnie. Robią w Stanach wszystko, żeby jak najskuteczniej trafiać w gusta odbiorców. Na pewno skorzystają na tym, że odbudowały się wielkie marki. Dlatego mnie trochę szkoda z perspektywy polskiego kibica, że NBA nie może jakoś powrócić do telewizji publicznej w naszym kraju. W latach 90-tych pan Włodzimierz Szaranowicz robił niesamowity klimat tym rozgrywkom swoim komentarzem. Te wszystkie programy, które wtedy leciały w TVP… Ja byłem jeszcze małym szczylem i pamiętam to jak przez mgłę, ale mój starszy brat oglądał wszystko na temat koszykówki i mnie również kazał oglądać razem z nim. W ten sposób złapałem bakcyla. Minęło ponad dwadzieścia lat, a ludzie wciąż tamte transmisje wspominają. Miały duży wpływ na młodość wielu fanów NBA w Polsce.
LeBron w żółtej koszulce rozrusza kibiców z całej Ameryki
Bartosz Bielecki: Odrodzenie się dużych rynków w NBA powinno być korzystne dla ligi. Weźmy przykład Waszyngtonu. To nie jest największy rynek koszykarski, ale wystarczy zobaczyć co się dzieje, gdy do miasta przyjeżdżają Los Angeles Lakers. Nagle w hali Washington Wizards pojawiają się fani w koszulkach Lakers. Kibice drużyn tego kalibru są wszędzie. W całych Stanach, w zasadzie na całym świecie, to przecież globalne marki. Przyciągające fanów na areny. Jeżeli Lakers mają teraz u siebie LeBrona, spodziewam się, że w każdej hali będziemy mieli mnóstwo widzów w żółtych koszulkach z napisem „James” na plecach. Kibice tych dużych zespołów cały czas gdzieś tam byli. Trochę stracili zainteresowanie, gdy ich drużyny podupadły, ale to zainteresowanie się wkrótce odrodzi.
Chude lata Los Angeles Lakers uśpiły trochę kibiców tej drużyny, rozsianych po całym świecie. Pojawienie się LeBrona Jamesa na pewno wszystkich sympatyków skutecznie rozbudzi.
Gorzej niż w Los Angeles sprawy mają się w Nowym Jorku, tam spodziewam się dalszego marazmu od strony sportowej. Myślę, że Knicks mogą „zatankować” w związku z kontuzją Kristapsa Porzingisa. Nie będą się spieszyli z jego powrotem na boisko. Największym pozytywem lata jest dla tej organizacji zatrudnienie trenera Davida Fizdale’a. Oby dostał porządną szansę, bo to facet, który wie co robi. Chociaż wciąż brakuje tam pomysłu na przebudowę, nie inwestują w nią chyba w pełni.
Aczkolwiek najwięksi eksperci w Stanach przewidują, że latem w NYC może wylądować Kevin Durant. I to będzie ruch porównywalny z przenosinami LeBrona do Lakers. Może to ich jedyna szansa na progres – nie powoli i metodycznie poprzez draft, tylko krótko i skutecznie. Kusząc najważniejszego z wolnych agentów na rynku.
Piotr Sitarz: Mam nadzieję, że Knicks poczekają do przyszłego sezonu z powrotem Porzingisa. Że Łotysz w ogóle nie zagra w bieżących rozgrywkach, a jeśli już, to tylko w kilku spotkaniach. Żeby sobie po prostu przypomnieć, jak się gra w zorganizowaną koszykówkę. Mam nowojorczyków w swoich przewidywaniach na ostatnim miejscu. Niech przegrywają mecze, ogrywają się pod nowym trenerem i czekają na przyszły sezon, tyle. Ludzie i tak będą ich oglądać. Zarówno w Madison Square Garde, jak i w Canal+ i na League Passie. Będą kupować koszulki, James Dolan będzie zarabiał pieniądze. Nic złego im się nie stanie, a jeśli zaczną przyspieszać powrót Porzingisa, to może się stać.
Kiedy Kristaps Porzingis został trzy lata temu wybrany przez Knicks z czwartym numerem w drafcie, nowojorscy fani brutalnie go wybuczeli. Dzisiaj nie mogą się doczekać, aż Łotysz upora się z urazem więzadła krzyżowego.
Co do dużych ośrodków – dopóki zespoły z mniejszych miast liczą się w walce o play-offy, to nie ma obawy, że liga się gdzieś zakopie i tylko kilka największych potęg zacznie między sobą rozgrywać walkę o tytuł.
Kasa płynie z dużych miast
Karol Śliwa: Największy dochód w NBA co roku pochodzi z tych największych miast. Z Los Angeles, Nowego Jorku, Chicago. W dalszej kolejności Bostonu. Dla ligi to świetnie, że największe rynki zaczynają się odradzać również sportowo. Najlepszy jest tu przykład New York Knicks, którzy rok w rok należą do trójki najbardziej dochodowych organizacji w lidze, choć sportowo są jej pośmiewiskiem. To tylko daje do myślenia, jak wielkie są tam możliwości marketingowe, jeśli tylko zaczną znaczyć cokolwiek na parkiecie. A są na dobrej drodze, żeby zostać mocną drużyną, ale to się oczywiście nie stanie w tym roku. Teraz w ich interesie jest, żeby porządnie „zatankować”.
PYTANIE #15: Co się wyprawia w Minnesocie?
Trudno mieć jakiekolwiek zaufanie do Timberwolves – jakkolwiek nie spojrzeć na dość pechową historię tej organizacji, jest to klub, który miał w swoich szeregach Kevina Garnetta i niemal zupełnie zmarnował jego potencjał wskutek organizacyjnych baboli. Z tym większym przerażeniem można spoglądać na aktualną sytuację w zespole z Minnesoty. Gdzie Jimmy Butler – jedna z dwóch najważniejszych kart w talii Toma Thibodeau – opluwa swoich kolegów w mediach, zarzucając im brak zaangażowania w trening, a następnego dnia… wychodzi z nimi na parkiet i – jak gdyby nigdy nic – zwaśnieni panowie pykają razem w basket.
Kevin Garnett przez lata był liderem Timberwolves i nie ukrywa rozczarowania tą organizacją, a zwłaszcza jej właścicielem, Glenem Taylorem. – Wiem, co Jimmy chce osiągnąć. Jest pełen pasji, doceniam to. Ale w pewnym momencie musisz zachować się jak mężczyzna. Jeżeli masz problem z górą, idź porozmawiać z górą i tam to zatrzymaj. Choć całkowicie rozumiem jego frustrację. Musi radzić sobie z Glenem, który gówno wie o koszykówce. Zna się na zarabianiu pieniędzy – oświadczył KG.
Wilki powinny mimo wszystko jak najprędzej przeciąć tę farsę radykalnym pociągnięciem skalpela. Usunąć Butlera, póki jeszcze można za niego cokolwiek wytargować. Ale na razie Timberwolves negocjują, kombinują, zwlekają. Stąpając po bardzo cienkim lodzie, pod którym zionie otchłań totalnej kompromitacji.
*
Rozumiem szopkę Butlera
Łukasz Szwonder: Jimmy’emu Butlerowi trzeba jak najszybciej znaleźć nowy klub. Jestem w stanie zrozumieć jego postawę. Wychował się w bardzo ciężkich warunkach i długo pracował na to, żeby zostać gwiazdą NBA. Kiedy widzi dwóch gwiazdorów, którzy nie harują na treningach tak ciężko, jak pewnie by mogli, to frustracja go roznosi. On jest w takim wieku, że chce zacząć wygrywać i widzi, że w tym towarzystwie tego celu w najbliższym czasie nie osiągnie. Dlatego musiał odegrać pewną szopkę, wcielić się w rolę samca alfa, dobitnie pokazać swoją ważność i wymusić wymianę. Z zewnątrz nie wygląda to najlepiej, ale najwidoczniej dla niezadowolonego zawodnika każdy sposób jest dobry, żeby wymusić transfer.
Trzeba też sobie przypomnieć sytuację przed Meczem Gwiazd, w którym Butler nie chciał uczestniczyć z powodu przemęczenia. To był kaprys gwiazdy, ale miał on swoje poważniejsze podłoże. Trener Minnesoty, Tom Thibodaeu, ma do dyspozycji kilkunastu zawodników, a na parkiet wychodzi siedmiu. Tak się nie da funkcjonować. Gra jest dzisiaj fizyczna, dynamiczna i zawodnicy po prostu bardzo szybko się eksploatują. Thibodeau jest wybitnym specjalistą od obrony, ale dużo lepiej radził sobie jako asystent głównego szkoleniowca, skupiając się właśnie na defensywnych aspektach gry.
Chętni po Butlera powinni spokojnie zaczekać
Bartek Tomczak: Tom Thibodeau to najodpowiedniejszy człowiek, żeby połamać kilka karier i nadszarpnąć zdrowie kilku zawodników, a nie prowadzić tak utalentowaną grupę młodych ludzi. Moim zdaniem formuła z nim u steru się wyczerpała. Sytuacja z Butlerem jest przedziwna i przekomiczna. Zawodnik w zasadzie chce odejść, a nie odchodzi. To może być kuriozalny sezon w Minnesocie. Ja – będąc na miejscu drużyn chętnych, by sięgnąć po Jimmy’ego Butlera – po prostu bym czekał aż do ostatniego dnia, w którym można dokonywać wymian. Butler co prawda zapowiedział, że będzie grał jak gdyby nigdy nic, ale kwas w szatni pozostanie niesamowity.
Wygląda na to, że Timberwolves mogą zaprzepaścić kolejne ze swoich podejść do zbudowania fajnej ekipy. Ich poprzedni menedżer, David Kahn, miał w 2009 roku dwa bardzo wysokie wybory w drafcie, a zmarnował je na Jonny’ego Flynna, który już dzisiaj nie istnieje w NBA i gra chyba w lidze australijskiej, oraz na Ricky’ego Rubio. Minnesota dysponowała wtedy czterema szansami w pierwszej rundzie, a najlepszym zawodnikiem jakiego wybrali – na tamte czasy, bo dzisiaj pewnie wygrywa już Rubio – był Ty Lawson, którego zresztą oddali do Denver.
„Thibs” to kontrowersyjny szkoleniowiec. Kariery jego byłych podopiecznych z Chicago Bulls – Joakima Noah, Derricka Rose’a, Luola Denga – kompletnie się rozsypały wskutek wyeksploatowania organizmu i kolejnych kontuzji. Mimo to, ex-zawodnicy Byków wciąż do Thibodeau lgną. Aż się od nich roi w składzie Timberwolves.
Mam przeczucie, że Tom Thibodeau wkrótce wyleci. I może się okazać, że po odejściu Butlera w Minnesocie nie ma już drużyny. Bo Andrew Wiggins, choć jest zawodnikiem wybranym z jedynką w drafcie, zupełnie do tego numeru jeden nie przystaje. To po prostu lepsza wersja Rudy’ego Gaya – może nazdobywa mnóstwo punktów, natomiast nie jest to gwiazda. I nawet nie wiem czy zawodnik, którym bym się jarał, mając go w swoim zespole jako drugą opcję. Pozostaje Karl-Anthony Towns, który jest graczem z absolutnej czołówki, ale nie tej „lebronowej” i „durantowej”.
Trzeba tego Butlera gdzieś jak najszybciej upchnąć, jednak jego wartość transferowa po nieudanych rozmowach z Miami Heat – podczas których Pat Riley ponoć rzucił słuchawką, gdy wymiana za Josha Richardsona była już dogadana, ale nagle działacze Minnesoty spróbowali wydusić jeszcze więcej – jest absolutnie dramatyczna. Nie wiem, czy teraz oddałbym za Butlera cokolwiek więcej niż wybór w drafcie.
Dobry trener, kiepski menedżer
Piotr Sitarz: Thibodeau to jest dobry trener. Gdyby tylko spróbował podążyć za trendami panującymi w lidze, zwiększyć rotację w zespole, ograniczyć minuty zawodnikom pierwszej piątki, byłby trenerem wręcz bardzo dobrym. Minnesota w zeszłym sezonie naprawdę nie grała źle. Pierwszy raz od kilkunastu lat awansowała do play-offów i, gdyby nie kontuzja Jimmy’ego Butlera w drugiej części rozgrywek, powalczyliby o pierwszą czwórkę na zachodzie. Jeśli chodzi o umiejętności trenerskie, nie można mieć Thibodeau wiele do zarzucenia. Co innego jeśli chodzi o zdolności menadżerskie, bo przecież „Thibs” pełni również rolę dyrektora. Ten krótki trend w NBA, żeby łączyć funkcję pierwszego trenera z obowiązkami tak zwanego prezydenta do spraw koszykarskich powinien jak najszybciej odejść w zapomnienie.
Właściciel Minnesoty musi zrozumieć na podstawie sytuacji z Butlerem, że trzeba znaleźć kogoś na miejsce Thibodeau, to znaczy odebrać mu menadżerskie uprawnienia w klubie. Co może się oczywiście wiązać z konfliktem i w najgorszym wypadku ze zwolnieniem trenera. Ale nie może być tak, że jeden gracz robi z Timberwolves pośmiewisko. Ja dzisiaj miałem ubaw, oglądając mecz Wilków z San Antonio Spurs. Szanuję profesjonalizm zawodników Minnesoty, ale grali przecież w jednym składzie z gościem, który otwarcie rugał ich w mediach.
PYTANIE #16: O co gra Oklahoma City Thunder?
No właśnie. Paul George postanowił dość niespodziewanie związać się na dłużej z Oklahomą, choć miała być ona dla niego jedynie przesiadką w drodze do Miasta Aniołów, o którym rzekomo marzył od lat. Działaczom i kolegom z zespołu udało się jednak byłą gwiazdę Indiana Pacers przekabacić i dziś Grzmoty mają do dyspozycji jednego zawodnika absolutnie fenomenalnego, czyli Russella Westbrooka, uzupełnionego zawodnikiem co najmniej znakomitym, czyli właśnie Georgem.
A ten duet, na domiar wszystkiego, skąpany jest w sosie wytrawnych zadaniowców. Naprawdę smakowita ekipa.
Marnie to jednakowoż wyglądało pod nieobecność Russella Westbrooka.
Choć złośliwi i tak powiedzą, że największym atutem OKC będzie brak omawianego już Melo Anthony’ego, dynamicznego ostatnimi czasy niczym kombajn, sunący latem po szosie. Tak czy owak, z wielkiego trio: Durant – Westbrook – Harden ostał się w Oklahomie tylko ten drugi, a jednak wciąż mamy do czynienia… No właśnie, z kandydatem do gry o pierścień?
*
W Oklahomie może zabraknąć zdrowia
Bartek Tomczak: Mam problem z Oklahomą, bo ogólnie za nią nie przepadam. Nie wiem skąd to się bierze – może stąd, że zabrali nam Seattle SuperSonics. Pokusiłem się nawet o bardzo śmiały typ, że Thunder zabraknie w play-offach. Russell Westbrook jest w tej chwili kontuzjowany i mam przeczucie, że ta ekipa przez cały sezon będzie cierpieć z powodu kłopotów ze zdrowiem. Absolutnie nie stawiam ich jako zespołu zdolnego, by rywalizować z Golden State Warriors, czy nawet z Houston Rockets.
Westbrook musi zagrać dla drużyny
Karol Śliwa: W moim prywatnym rankingu mam Thunder na trzecim miejscu w konferencji zachodniej, tylko za Warriors i za Rakietami. Uważam, że w tym sezonie naprawdę będą bardzo mocni. 28-letni Paul George podpisał latem duży kontrakt. Jedynym jego zmartwieniem powinno być teraz już tylko to, żeby grać i wygrywać. Z kolei Russell Westbrook po swoich dwóch szalonych latach, powinien móc spojrzeć na swoją karierę z pewnej perspektywy i trochę się uspokoić. Pytanie – na czym mu zależy? Może być wielokrotnym uczestnikiem Meczu Gwiazd, reprezentantem Stanów Zjednoczonych, bić kolejne indywidualne rekordy, ale nigdy nie zostać mistrzem. Ten sezon może pokazać, co faktycznie jest dla niego najważniejsze.
Russell Westbrook w sezonie 2016/17 zanotował triple-double na przestrzeni całego sezonu. Do tamtej pory osiągnął to wyłącznie Oscar „Big O” Robertson, jeszcze w czasach koszykarskiej prehistorii. Natomiast w zeszłym sezonie… obrońca Oklahomy powtórzył to osiągnięcie. Ale jakoś wszystkich przestało to już kręcić, skoro jego niewiarygodne statystyki nie zawsze mają pozytywny wpływ na cały zespół.
Być może nadal będą mu przed oczami latały tylko indywidualne statystyki i rekordy, mecze z triple-double. A może zechce wreszcie wygrywać. Jest w nim jeszcze potencjał na trzy, cztery sezony, w których może dominować fizycznie. Przeszedł już czwartą operację kolana, więc nawet tej jego niewiarygodnej fizyczności nie można cały czas brać w ciemno. Myślę, że teraz – rehabilitując się – Russell spojrzy na Oklahomę z boku i dotrze do niego, że tam naprawdę dzieją się fajne rzeczy. I tylko od jego współpracy z Paulem Georgem zależy, jak daleko ta drużyna zajdzie. Skład jest świetnie zbilansowany, zbudowano go w sposób przemyślany. Mogą doskonale bronić. Już w zeszłym sezonie byli czołową defensywą ligi, a mieli przecież w składzie Melo.
Thunder zdolni są stłamsić, zdusić w obronie każdego przeciwnika. Moim zdaniem tercet Westbrook – George – Adams można wystawiać z powodzeniem na każdą drużynę w lidze. Wiele będzie po prostu zależało od nich samych, od ich podejścia.
– Latem rozmawiałem sporo na temat przyszłości z właścicielami, a także zawodnikami, między innymi Russellem Westbrookiem. Czuję się tu dobrze i uważam, że osiągnęliśmy całkiem sporo w poprzednim sezonie, dlatego zdecydowałem się na pozostanie. Chcę dać temu zespołowi jeszcze więcej i liczę na nowy start – przyznał Paul George w jednym z wywiadów. – Gdyby nie wymiana między Pacers a Oklahomą, zostałbym na rok w Indianie i dzisiaj grał w Los Angeles Lakers – dodał uczciwie skrzydłowy.
Krytycy Russella Westbrooka mówią, że on w swoim silniku ma tylko jeden bieg. Najwyższy. Za nim już dekada w NBA, lada chwila znajdzie się po tej złej stronie trzydziestki. Musi znaleźć w sobie ten wolniejszy bieg, musi ukierunkować swoją sportową złość bardziej dla drużyny. Jego polowania na triple-double w wielu przypadkach bywało żenujące, kiedy wręcz wyrywał kolegom piłkę z rąk. Niekiedy wyglądało to tak, że w Oklahomie są wręcz umówieni, żeby wszystkie łatwe zbiórki w obronie zgarniał Westbrook. On musi teraz zrobić krok dalej. Nie indywidualnie, ale na korzyść drużyny.
PYTANIE #17: Czy dalej wszyscy będą namiętnie siekać trójeczki?
W tym kierunku od lat kroczy NBA, coraz mocniej i dogłębniej przeszywana rentgenowskim spojrzeniem sportowych analityków. Którym nijak z obliczeń nie chce wyjść, że efektowny pół-hak podkoszowego giganta jest cenniejszy od absurdalnej trójki trafionej – zdawałoby się – przez ręce obrońcy. I to z odległości, z jakiej trafiać przez ręce wypada tylko w grach komputerowych. Nie wszystkim obserwatorom ligi odpowiada fakt, że główną bronią w koszykarskim arsenale jest dzisiaj szalona akcja trzypunktowa, a nie długotrwała przepychanka pod koszem albo rzut z półdystansu.
Ray Allen wcelował zza łuku 2973 razy. Steph Curry jest jeszcze daleko w tyle, ale jeśli dopisze zdrówko, to za kilka lat powinien pozbawić legendę Bucks, Sonics i Celtics prestiżowego rekordu.
Oldskulowi fani koszykówki – zwłaszcza ex-gwiazdy NBA – nurzają się w retoryce z gatunku: „kiedyś to było…”. Nie zanosi się, żeby w zainaugurowanym niedawno sezonie doczekali się choćby jednej przesłanki, którą mogliby potraktować jako dobrą monetę na przyszłość. Dopóki ktoś nie wysadzi w powietrze matematycznych praw i dopóki trzy będzie warte więcej od dwóch – taktycy z NBA nie zmienią swojego kursu.
*
Lubię zmiany w sporcie
Łukasz Szwonder: Sądzę, że ta tendencja będzie postępować – trójek w tym sezonie będzie jeszcze więcej niż w poprzednim. To może się nie podobać fanom koszykówki z lat 90-tych, kiedy było dużo więcej gry siłowej. Jednak to jest chyba pozytywne, że sport się zmienia. Dzisiaj mamy mnóstwo rzutów za trzy punkty, zobaczymy jak będzie wyglądać liga za dziesięć lat. Ja jestem osobą, która docenia pozytywy w dzisiejszej koszykówce. Życie się zmienia, sport się zmienia. Nie można ciągle wracać do tego, jak NBA wyglądała kiedyś.
Prędzej czy później czas centrów powróci
Piotr Sitarz: Myślę, że czasy dominujących centrów nie minęły, tylko zrobiły sobie przerwę. Zresztą… Jest przecież Joel Embiid, który – gdy tylko poprawi grę pod obręczą i zacznie trafiać rzuty obiema dłońmi – stanie się niemożliwy do zatrzymania. Mamy Deandre Aytona, jest Nikola Jokić… Kevin McHale mówił parę tygodni temu, że NBA nie zmienia się nigdy raz na zawsze, tylko wpada w cykle. Prędzej czy później liga zatacza koło i powraca do łask to, co przez całe dekady było passe.
Obserwowaliśmy w latach 80-tych wielki boom ofensywny, kiedy zespoły regularnie zdobywały ponad sto punktów w meczu. Teraz mieliśmy sytuację, że mecz zagrały 22 zespoły i tylko dwa nie przekroczyły bariery stu punktów. Powróciły takie czasy, że trzeba grać szybko i dużo rzucać za trzy punkty. Jednak nie przesadzałbym z tym, że za kilka lat pozycja centra zginie. Wysocy dalej będą, dalej będą grali na bloku, żeby odrzucić piłkę na dystans. I będą również trafiać za trzy punkty. Staną się szczuplejsi, lepiej wyszkoleni. Jednak nie każdy zespół w lidze zacznie grać taką samą koszykówkę, jak dzisiaj Houston Rockets, spokojnie.
Dzisiejsi koszykarze nie są mięczakami
Karol Śliwa: Mówi się, że liga dzisiaj jest miękka. Ja tak nie uważam. Zawsze się śmieję z takich ludzi jak Reggie Miller czy Kenny Smith, którzy w telewizyjnych studiach uwielbiają opowiadać, że „kiedyś to było, a teraz to nie jest”. Zawsze przed oczami staje mi wtedy charakterystyczne nosacz, bohater memów. Jeżeli ktoś z rozrzewnieniem wspomina ekipę „Bad Boys” i na myśl przychodzą mu bójki z ich udziałem… Dla mnie bójka nie jest elementem gry w koszykówkę. Jako kibic NBA po prostu się cieszę, że liga została wyczyszczona z tego rodzaju zachowań. Gdy oglądam mecz koszykówki, to chcę oglądać…mecz koszykówki, a nie bijatyki i awantury.
Z biegiem lat w NBA dość mocno zmieniły się zasady gry w obronie. Promowany jest ofensywny, przyjazny dla oka basket.
Rozumiem, że ludzie chętnie wracają wspomnieniami do tamtych czasów, do lat dziewięćdziesiątych tamtego wieku. Wspomnienie tamtej NBA, dla wielu, łączy się z magicznym okresem dzieciństwa. Tamta koszykówka nie była lepsza od dzisiejszej. Nie chcę też powiedzieć, że była gorsza. Była po prostu inna. Jednak dużo w niej było brutalności.
Wiele się mówi, że w latach 90-tych koszykarze i trenerzy koncentrowali się bardziej na obronie. Co jest tylko częściowo prawdą. Zawodnicy nie bronili lepiej, po prostu wolniej atakowali. To można bardzo łatwo sprawdzić, oglądając pełne mecze sprzed kilku dekad, których mnóstwo jest na YouTubie. Wystarczy czysto szkoleniowo spojrzeć na to, jak koszykówka wyglądała kiedyś. Podkreślam – nie mówię, że dzisiejsza jest lepsza. To jest ten sam sport, ale w innym wydaniu. Gwiazdy też nie są miękkie, są inne. Mamy media społecznościowe, wiemy co jedzą, gdzie chodzą, jak trenują. Sport został pozbawiony aury tajemniczości. I to przede wszystkim uderza, bo dawniej te informacje ze świata NBA były fanom w Polsce mocno dawkowane. Chłonęliśmy nawet newsy z telegazety.
PYTANIE #18: Ekipa Utah Jazz może narozrabiać?
Skoro o szalonych rzutach za trzy punkty mowa, to wypada wziąć na tapet Donovana Mitchella i jego Jazz, którzy już w zeszłym sezonie zasługiwali na miano rewelacji rozgrywek. A wiele wskazuje na to, że teraz będzie jeszcze lepiej. Absurdalny zasięg ramion Rudy’ego Goberta wydłużył się o kilka dodatkowych centymetrów wyrachowania, a i samemu Mitchellowi przybyło chyba w głowie kilka szarych komórek zwanych „doświadczeniem” i efektywność jego gry wzrośnie.
Rzadko się zdarza, żeby żółtodziób prezentował tego rozmiaru cojones na etapie play-offów.
Jasne, że Warriors pozostają poza zasięgiem Jazzmenów. Ale gdyby wyłączyć mistrzów z dyskusji? Nie ma na zachodzie takiej ekipy, przed którą podopieczni Quina Snydera powinni się z estymą ukłonić. Jeśli zdrowie dopisze, mogą szurnąć każdego, nawet Rockets nie mają prawa czuć się bezpieczni. Niesamowite, jak bezboleśnie przebiegł w Salt Lake City proces zastąpienia największej gwiazdy zespołu, czyli Gordona Haywarda.
*
Widzę Jazz wyżej niż Houston Rockets
Łukasz Szwonder: Ja bardzo odważnie wymyśliłem, że Utah Jazz zakończą sezon zasadniczy na drugim miejscu w konferencji zachodniej, za plecami Golden State Warriors. Zebrałem za to baty, że jednak zbyt ambitnie to przepowiedziałem, ale naprawdę wierzę w ten kolektyw. Jazz wiedzą, jak grać zespołową koszykówkę. Nie mają jednej super-gwiazdy, ale każdy zawodnik pierwszej piątki jest tam na tyle znakomity, że mogą z powodzeniem wygrywać kolejne mecze.
Przypomina mi to sytuację Atlanty Hawks sprzed kilku lat, gdzie również nie było żadnej wielkiej gwiazdy, tylko niezwykle solidna ekipa z Kylem Korverem czy Paulem Millsapem. W pewnym momencie sezonu zaliczyli bodaj 22 zwycięstwa z rzędu. Co było niewiarygodne – jak ekipa pozbawiona zawodnika ze ścisłej czołówki może nagle ograć połowę ligi? Ta historia może się powtórzyć w przypadku Jazz.
W normalnych warunkach byłby to czarny koń
Bartek Tomczak: Donovan Mitchell pokazywał w ubiegłym sezonie fantastyczny basket, niczego się nie boi, w ataku idzie jak po swoje. I weź to połącz z Rudym Gobertem, który ma niewiarygodny zasięg ramion i pewnie będzie walczył o nagrodę najlepszego obrońcy ligi! Taka mieszanka Mitchella, Goberta, połączona z dobrze skrojoną resztą składu… W normalnych realiach powiedziałbym, że to będzie czarny koń, gdyby była jakaś szansa pokonać Golden State Warriors bądź Houston Rockets. Jazz to może być trzecia siła konferencji zachodniej. Ten zachód, poza dwoma pierwszymi miejscami, jest naprawdę otwarty, kilka ekip prezentuje bardzo zbliżony poziom. Różnice będą minimalne, ale gdybym miał typować, to właśnie Utah ustawiłbym na trzeciej pozycji.
Liga rozpoznała już Mitchella
Karol Śliwa: Jazz latem się specjalnie nie wzmocnili, ale również nie stracili żadnego z istotnych zawodników, co też jest ważne. Mnie najbardziej interesuje jak rozwinie się kariera Donovana Mitchella. W swoim pierwszym sezonie wziął ligę niejako z zaskoczenia. Jestem ciekaw, w jaki sposób przepracował lato, co nowego pokaże w swojej grze. Teraz w defensywnych planach taktycznych przeciwników Jazz, Mitchell będzie na pierwszym miejscu, to jego atuty trenerzy postarają się neutralizować.
W Salt Lake City nie ma może super-gwiazd, ale z drugiej strony… Rudy Gobert to żelazna kandydatura do tytułu najlepszego obrońcy w lidze, a Donovan Mitchell – o ile utrzyma poziom – może już aspirować do uczestnictwa w Meczu Gwiazd. Konkurs Wsadów już zdążył wygrać.
Najważniejsze będzie oczywiście zdrowie. Rudy Gobert w zeszłym sezonie miał dwie różne kontuzje kolan. W pewnym momencie przecież Jazz znajdowali się nawet poza play-offami i zastanawiali się, czy nie lepiej „zatankować”. Biorąc pod uwagę, że dopiero co stracili Gordona Haywarda, taki wariant byłby jak najbardziej uzasadniony. Jednak Gobert ostatecznie wrócił i Utah zaliczyło fantastyczną końcówkę rozgrywek. To może być elitarna drużyna na zachodzie.
PYTANIE #19: Ile zostało paliwa w baku Marcina Gortata?
Polak powolutku zaczyna się zbliżać do końca swojej imponującej kariery. Taka jest prawda. Dekada w najbardziej wymagającej lidze świata, długie sezony regularnych występów w obszernym wymiarze czasowym. To na pewno więcej, niż Gortat mógł zakładać, gdy trafił do Orlando Magic i ubierał się w garnitury, które znudziły się Dwightowi Howardowi.
Niesłychane, jak wiele można w sporcie ugrać nieustanną, ciężką pracą. Bo przecież Polak to nie jest żaden super-talent, olśniewający samorodek. To solidny rzemieślnik. I za to został w Stanach doceniony.
Gortat ostatnio skupia się w dużej mierze na swojej działalności poza-koszykarskiej. Wypracował (a jakże!) naprawdę potężną, biznesową markę.
Teraz zachwyca się jego walecznością Doc Rivers, charyzmatyczny trener Los Angeles Clippers. Gortat wylądował w Mieście Aniołów po pięciu sezonach spędzonych w Waszyngtonie, z których aż cztery udało się zakończyć stołecznej ekipie w play-offach. W drużynie Wizards, nawet gdy grywał już tylko 20 minut w meczu, zawsze wychodził na parkiet jako zawodnik pierwszej piątki. W Clippers może być już 34-latkowi trudno o taki honor.
*
Najważniejsza jest radość z gry
Bartek Tomczak: Po tym co widziałem w wykonaniu Bobana Marjanovicia, Marcin może się obawiać o swoje minuty. Jednak wciąż typuję, że Gortat wróci na poziom dziesięciu punktów i dziesięciu zbiórek. Clippers nie wejdą do play-offów, to wydaje się pewne, lecz sądzę, że Polak w Los Angeles odzyska wreszcie radość z grania. Już nie będzie miał w składzie Johna Walla, z którym akcja pick&roll ograniczała się tylko do stawiania zasłony, bo zejście pod kosz okazywało się zwykle absolutnie niepotrzebne. Teraz Gortat nie ma u boku takiej gwiazdy jak Wall, nie ma nawet takiego gracza jak Bradley Beal. Jest po prostu grupa fajnych facetów.
Co tu ukrywać – to jest kariera, jakiej niewielu się po Gortacie spodziewało.
Sam Marcin dużo mówił, że to może być jego ostatni sezon. Był wyraźnie rozczarowany tym, co się działo w Waszyngtonie. Dlatego na ten sezon nie patrzyłbym w jego kontekście przez pryzmat statystyk. Jak nie wykręci tego double-double to się świat nie zawali. Najważniejsze, żeby odzyskał radość i odnalazł w sobie chęć, by zostać w lidze na kolejne dwa sezony. Myślę, że za małe pieniądze przydałby się każdemu zespołowi w NBA, również contenderom. Dlatego liczę, że za rok i za dwa lata wciąż będziemy oglądali tam naszego rodaka. A nikogo, z całym szacunkiem dla naszych zawodników, kto mógłby Gortata zastąpić na razie w Polsce nie widać.
Duet Gortat&Nash oglądało się naprawdę z przyjemnością. Polakowi dobrze zrobiła współpraca z jednym z najlepszych rozgrywających w dziejach ligi. Kanadyjczyk to był prawdziwy lider – koncentrował się przede wszystkim na tym, żeby czynić swoich partnerów lepszymi.
Gdyby mnie ktoś zapytał w 2008 roku, czy Marcin jest w stanie zajść tam gdzie ostatecznie zaszedł, to bym raczej tego nie przewidział. Okazuje się jednak, że ciężką pracą możesz dojść wszędzie. No i przydał się też świetny rozgrywający, napotkany w Phoenix Suns. Gortat oczywiście zaczął wyglądać coraz lepiej już w Orlando, ale to Steve Nash wprowadził go na wyższy poziom. I to do tego stopnia, że mogliśmy pomyśleć: „Hej, może to nie jest takie głupie, żeby wrzucić Gortata do Meczu Gwiazd?”. Pewnie bez tego Nasha byłoby Polakowi trudniej zaistnieć w ten sposób w Stanach. Bo on jednak stał się gościem, który na mapie NBA jest naprawdę znany. I jak powiesz komuś za oceanem nazwisko „Gortat”, to nie zrobi wielkich oczu i nie palnie jakiejś kurtuazyjnej odpowiedzi. Oni go tam naprawdę cenią.
Gortat jest cały czas najlepszy w tym, co świetnie robił od zawsze i podkreśla to Doc Rivers – w stawianiu zasłon. Gdyby była za to jakaś nagroda, to co roku by o nią walczył. Jednak – mimo wszystko – to jak wiele Marcin Gortat osiągnął na parkietach NBA przerosło oczekiwania nas wszystkich.
Starość nie radość
Karol Śliwa: Musimy pamiętać, że Marcin jest już weteranem w NBA. 34-lata to naprawdę zaawansowany wiek. Ma za sobą mnóstwo ciężkich sezonów, zwłaszcza tych, kiedy musiał codziennie walczyć i na każdym treningu budować swoją pozycję w lidze. Swój najlepszy basket Gortat ma już po prostu za sobą. Są ludzie od niego młodsi, zdrowsi, bardziej głodni.
Potężny serbski center, Boban Marjanović, będzie głównym rywalem Gortata w walce o minuty spędzane na parkiecie i miejsce w wyjściowej piątce. I trzeba przyznać, że olbrzym rozpoczął sezon naprawdę kozacko. Sam Marcin nie może się Bobana nachwalić: – Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony jak świetnie wyszkolony jest to zawodnik i jak bardzo jest inteligentny. Ludzie mają tendencję, żeby oceniać go na podstawie postury. Myślą, że jest trochę śmieszny. Powiem wam, że nie ma nic zabawnego, gdy musisz przeciwko niemu bronić. On potrafi wejść na osiem minut i zanotować double-double. Chryste, to lepsze statystyki niż u Kareema Abdul-Jabbara!
Sześć punktów i sześć zbiórek, czyli dorobek Gortata w debiucie, to moim zdaniem nie będą jego średnie za cały sezon. Powinny być lepsze, ale zapewne nie na poziomie double-double. To jest nadal wartościowy zawodnik dla Los Angeles Clippers. Jednak jako polscy kibice NBA nie oczekujmy już cudów po Marcinie. One, z przyczyn naturalnych, się po prostu nie wydarzą. Mam do niego gigantyczny szacunek za to co zrobił dla koszykówki i ogólnie sportu w Polsce, za to jak poprowadził swoją karierę, ale jego czas w NBA powoli dobiega końca.
PYTANIE #20: Jaka jest największa zagadka na starcie nowego sezonu NBA?
Na koniec pytanie otwarte. NBA to liga, która gromadzi w swoich ramach tyle historii, tyle różnych zjawisk i tyle niesamowitych charakterów, że każdy znajdzie w niej sobie coś, na co zwróci szczególną uwagę.
*
Może wydarzy się coś pozytywnego w Nowym Jorku
Łukasz Szwonder: Z całą pewnością chcę obejrzeć w akcji Lukę Doncicia. To jest jeden z najważniejszych dla mnie tematów, od razu rzucił mi się na myśl. Mówią, że może być z niego wybitny grajek, inni sądzą, że nie poradzi sobie w realiach amerykańskiej koszykówki. Poza tym, ciekawi mnie oczywiście postawa Lakers i gra LeBrona Jamesa. To chyba nie będzie ekipa zmontowana tylko pod niego, cała drużyna będzie aktywna, łapiąc sporo asyst. Sporo zmian zaszło również w New York Knicks, jeżeli chodzi o sztab. Być może w końcu wydarzy się tam coś pozytywnego. Bo to wstyd, że taki klub, z taką historią, z takiego miasta od dwudziestu lat nie jest w stanie stanąć twardo na obu nogach.
Zapowiada się rewolucja w Wizards
Bartosz Bielecki: Ja jestem mocno zaangażowany w Washington Wizards. To jest zespół, który może zagrać już ostatni sezon w takim składzie. Mamy trzony zespołu, który stanowią John Wall i Bradley Beal. Obaj grają świetnie, ale nie dają sygnału, że są w stanie jeszcze pójść do przodu. Wielką zagadką jest postać Dwighta Howarda. Jego wpływ na szatnię wielokrotnie bywał kwestionowany, to nie jest już równie efektywny zawodnik co przed kilkoma laty. Zobaczymy, jak daleko Wizards zajdą w takiej formie. Jeśli znów donikąd, czyli do szybkiej eliminacji w pierwszej rundzie play-offów, no to mogą zajść w zespole poważniejsze zmiany. Być może Ernie Grunfeld wreszcie straci pracę. Powinno się to stać już dawno, bo drużyna od paru lat nie idzie do przodu.
Duet Wall – Beal miał zagwarantować Waszyngtonowi sukcesy na miarę tych z lat 70-tych. Skończyło się tylko na solidności.
Grunfeld zaprzepaścił mnóstwo szans. Kontrakt, jaki dał Ianowi Mahinmiemu wołał o pomstę do nieba i nie mam pojęcia, jakim cudem ten błąd został mu wybaczony. Bardzo dużą lojalnością wobec tego menedżera wykazuje właściciel klubu, ale cierpliwość powinna się już kończyć. Ernie lubi odsprzedawać wybory w drafcie, które stają się z roku na rok coraz bardziej cenne. To jest zwykle naprawianie swoich błędów poprzez ponoszenie coraz większych kosztów. I on to robi w kółko. Jego czas musi nastać. Jeżeli do tego nie dojdzie, to nie mam pojęcia na czym opiera się układ między właścicielem a generalnym menadżerem.
To będzie sezon magicznych powrotów
Bartek Tomczak: Kilka jest takich historii, którym się będę przyglądał. Powrót DeMara DeRozana do Toronto to moim zdaniem jedno z trzech najważniejszych spotkań do obejrzenia w całym sezonie zasadniczym. Pozostałe dwa to powrót LeBrona do Cleveland i pożegnalny mecz Dwyane’a Wade’a. W ogóle dużo się pewnie będzie w tym sezonie mówiło na temat pozaboiskowych kwestii. W 2019 roku Kevin Durant może odejść z Golden State Warriors i o tym już teraz się spekuluje. Różne kluby się pojawiają w jego kontekście, na przykład Knicks. To by dopiero była mega historia.
Nie zapowiada się na przełomowy sezon
Piotr Sitarz: Jeśli ten sezon będzie nudny – a może być nudny – to najważniejszą historią może być po prostu wszystko to, co będzie się działo wokół Los Angeles Lakers i LeBrona Jamesa. Smuci mnie to, bo zawsze szkoda, jeśli w mediach dominuje niekoniecznie czysto koszykarski motyw. Jednak naprawdę nie wydaje mi się, żeby ten sezon był w jakikolwiek sposób przełomowy. Nie spodziewam się żadnej nowej gwiazdy, nowego mistrza. Może Ben Simmons okaże się lepszym i ważniejszym graczem dla 76ers niż Joel Embiid? To byłoby zdumiewające, ale ciężko w taki scenariusz uwierzyć.
Przyszła kryska na starych cwaniaków
Karol Śliwa: Ja patrzę na NBA również od strony sędziowskiej, bo sam sędziuję mecze koszykarskie. Zauważyłem w przedsezonowych starciach, że arbitrzy trochę inaczej zaczęli interpretować kontakty między zawodnikami broniącymi, a zawodnikami ścinającymi pod kosz bez piłki. Nie ma żadnej zmiany w przepisach, ale wprowadzono nowe interpretacje pewnych zdarzeń. Przypominam sobie finały konferencji zachodniej między Warriors a Rockets, gdzie Rakiety świetnie się broniły przeciwko rywalom. Ale to była obrona na pograniczu faulu, albo nawet poza tą granicą. Być może właśnie pokłosiem tej serii są pewne nowe usprawnienia. Wielu zawodników będzie musiało przemodelować swoją grę. Niektóre stare lisy defensywy, jak choćby Chris Paul, będą musiały pozmieniać swoje nawyki.
Cóż, chyba nie ma się co oszukiwać. Ciekawszej historii niż ta na załączonym obrazku w tym sezonie nie uświadczymy.
Michał Kołkowski
Follow @michukolek
fot. FotoPyk, newspix.pl, nba.com, ESPN, USA Today, Wikipedia, basketball-reference.com