Sandecja Nowy Sącz w pełni zasłużenie spadła z ekstraklasy. Sprzężenie absurdu było tam tak duże, że zwyczajnie nie mogła utrzymać się w elicie dłużej niż jeden sezon. Sportowo, wiadomo, było beznadzieje, ale wpływ na wyniki miało wszystko to, co przez kilkanaście ostatnich miesięcy działo wokół i w środku klubu. Konflikty, machinacje finansowe, dziwne decyzje i nieodpowiedni dobór ludzi – to wszystko przełożyło się na rzeczywistość zdominowaną przez przaśność i groteskę. Geneza spadku jest więc w przypadku „Sączersów” wielowątkowa i naprawdę ciężko zdecydować, który element układanki szokuje najbardziej.
Problemy Sandecji zaczęły się zaraz po awansie do ekstraklasy. Kłopotliwą kwestią był oczywiście stadion, ale jeszcze więcej przebojów dostarczyło powołanie do życia spółki akcyjnej, bez czego otrzymanie licencji nie było możliwe. W realiach pierwszoligowych Sandecją kierowało stowarzyszenie, którego budżet, w zależności od sezonu, w około 80% składał się z miejskich dotacji. W ekstraklasie miasto też miało dotować klub, ale funkcjonujący już pod szyldem S.A.
Zmiana struktury prawnej Sandecji wiązała się z totalnym przetasowaniem we władzach klubu. Dotychczasowy prezes, Andrzej Danek, nie spełniał bowiem podstawowego wymogu odgórnie narzucanego kandydatom na prezesa spółki akcyjnej – nie miał wyższego wykształcenia. Na czele jednostki z nadania prezydenta stanął Grzegorz Haslik, który wcześniej sprawował funkcję prezesa Małopolskiego Funduszu Poręczeń Kredytowych. Głównym zadaniem Haslika było powołanie do życia spółki i kierowanie klubem z naciskiem na dbałość o finanse.
Nowy prezes nie miał komfortu pracy. Po pierwsze, pracując nad założeniem spółki zmagał się z presją czasu. Po drugie, bardzo szybko okazało się, że przejęcie klubu od stowarzyszenia wcale nie będzie takie proste. Okoniem stanął bowiem Andrzej Danek, który – choć klub utrzymywał za pieniądze miasta – nieoczekiwanie w imieniu stowarzyszenia upomniał się o „swoje”. – Miasto finansowało Sandecję, czyli stowarzyszenie, z pieniędzy mieszkańców. Przy tworzeniu spółki, też miejskiej, Danek nie chciał przekazać klubu. Powiedział, że przez lata wkładał pieniądze do klubu, a stowarzyszenie ma też swoje zobowiązania m.in. niezapłacone składki ZUS. Zaczął się stawiać, że nie odda klubu. Prezydent miał wówczas problemy zdrowotne. Danek nie przedstawił żadnych dokumentów potwierdzających koszty, które poniósł. Było to coś na granicy szantażu, bo bez zmiany struktury Sandecja nie dostałaby licencji na grę w ekstraklasie. Prezes Haslik pod wypływem emocji i presji czasu dogadał się z nim w obecności Józefa Kantora, Dyrektora Wydziału Kultury, Sportu, Komunikacji Społecznej i Promocji na kwotę dwóch i pół miliona złotych. Na mocy zawartej umowy spółka płatność rozłożono na raty. Spółka co miesiąc przelewa stowarzyszeniu 100 tys. złotych – mówi nam osoba będąca blisko Sandecji.
Nie był to jednak koniec transakcji na linii stary prezes-nowy prezes. W pewnym momencie Andrzej Danek przypomniał sobie, że oddzielne pieniądze należą mu się także za herb. Herb, który – co ważne – nie jest akceptowany przez kibiców. Ile spółka zapłaciła stowarzyszeniu? Prawdopodobnie chodzi o kwotę rzędu 400 tys. złotych. Potwierdzenia szukaliśmy w gabinecie Grzegorza Haslika.
Czy to prawda, że za herb, którego nie akceptują kibice zapłacił pan stowarzyszeniu 400 tys. złotych?
Widzi pan, to nie jest prawda. Na pewno nie zapłaciliśmy takiej kwoty.
Więc ile kosztował herb? Więcej? Mniej?
Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. To tak, jakbym ja zapytał, ile pan zarabia.
Mogę powiedzieć.
Ja nie mogę, obowiązuje mnie coś takiego, jak tajemnica handlowa.
*
Prezes identycznie odpowiedział na pytanie o koszty przejęcia klubu od stowarzyszenia. W związku z tym o sprawę zapytaliśmy też Andrzeja Danka, który po zmianach strukturalnych, objął w Sandecji funkcję dyrektora.
Czy kiedy miasto tworzyło spółkę akcyjną i przejmowało klub od stowarzyszenia przekazał pan Grzegorzowi Haslikowi, że nowy podmiot musi zapłacić ponad dwa i pół miliona złotych?
Czemu Haslikowi? Rozmawiałem z panem prezydentem. Chodziło o wykup drużyny, o wykup zawodników.
To pan poniósł takie koszta?
Ja? Stowarzyszenie, nie ja. Spółka musiała zapłacić za zawodników, za wszystko. Chodził też o spłatę zadłużenia klubu.
Czyli to nie były pańskie koszta?
Nie, nie.
Herb naprawdę kosztował aż 400 tys. złotych?
To było wszystko razem. Nie będę już teraz mówił o kwocie, ale przekazane było wszystko razem.
Słowa Andrzeja Danka stoją więc w jawnej opozycji do słów Grzegorza Haslika. Można z nich wywnioskować, że kwoty, o których mowa, naprawdę zostały przekazane na konto stowarzyszenia. Nie wiadomo jednak, kto je ustalał ani na jakiej podstawie dokonano wyceny. Tym samym stowarzyszenie co miesiąc dostaje od spółki 100 tys. złotych. Aktualnie w jego strukturach działa tylko sekcja szachowa, na którą miasto przekazuje dodatkowo 60 tys. złotych rocznie. Za takie pieniądze w Nowym Sączu bez wątpienia uda się wychować kilku mistrzów szachowych.
*
Andrzej Danek w Sandecji działa od 2007 roku. Klub bez wątpienia zawdzięcza mu bardzo dużo, bo w trudnych czasach, gdy miasto miało problem ze znalezieniem kogokolwiek, kto odważyłby się na objęcie funkcji prezesa, Danek stanął na wysokości zadania. – Złota era Sandecji zaczęła się w 2007 roku od prezydenta Nowaka, ale wtedy był jeden problem. Sandecja była wówczas na dnie i organizacyjnym, i sportowym. W klubie był kurator, więc nikt nie chciał zostać jego prezesem. Poszukiwania trwały miesiącami, aż w końcu zgodził się Andrzej Danek, który prezesem był dziewięć lat. Prezydent miał do niego zaufanie, ale też dług wdzięczności. Zdecydowana większość pieniędzy przeznaczonych na sport szła na Sandecję, klub za darmo dostał też do użytku wszystkie obiekty sportowe. Prezydent dał prezesowi wolną rękę. Dopiero z czasem zaczęło wychodzić, że Danek zaczął kombinować i nadużył zaufania prezydenta Nowaka – jeszcze raz mówi osoba będąca blisko klubu.
Na czym miały polegać kombinacje Andrzeja Danka? Przede wszystkim na powiązaniach władz z lokalnymi przedsiębiorcami. Jeśli piłkarze mieli gdzieś spać, kierowano ich w konkretne miejsce. Jeśli mieli gdzieś jeść – to samo. Nie było umów czy przetargów, pozwalających wybrać najkorzystniejszą ofertę. Wszystko opłacano z budżetu klubu, ale w eter puszczano informację, że biznesmeni pomagają za darmo i z dobrego serca.
*
Kontrowersyjnych ruchów było zresztą dużo więcej. W Nowym Sączu dużo mówi się o tym, że Danek, który często mówił, że wkłada w Sandecję swoje pieniądze, faktycznie dotował klub, ale wszystkie umowy były de facto pożyczką na procent. O tę kwestię też zapytaliśmy Andrzeja Danka.
To prawda, że pożyczał pan klubowi pieniądze na dziewięć procent?
To jest ciekawe, że brałbym pieniądze od klubu, skoro je tam przynosiłem. Nie ma takiej możliwości. To nie jest prawda.
Osoby, z którymi rozmawialiśmy, reprezentują jednak odmienne stanowisko. Z ich relacji wynika, że Danek jak najbardziej udzielał klubowi oprocentowanych pożyczek. – Jesteś prezesem, więc gdy przychodzi dotacja z miasta, to ty decydujesz, co spłacasz w pierwszej kolejności. Zwracasz więc pieniądze sobie, rodzinie i tak dalej. No a potem w mediach mówisz, że wkładasz w klub własne pieniądze i poświęcasz się dla niego. Przy okazji za pośrednictwem klubu – na stadionie, koszulkach stronie internetowej – reklamujesz własne firmy – słyszymy.
Poprzednie władze Sandecji mocno gimnastykowały się też przy zawieraniu jak najbardziej korzystnych umów z zawodnikami, którzy przychodzili do klubu. Większość piłkarzy była zatrudniana dwutorowo. Biznesmeni powiązani z Sandecją w swoich firmach tworzyli dla nich fikcyjne etaty, a klub zawierał z nimi umowy wizerunkowe. Przeważnie cały proceder wyglądał tak, że na mocy pierwszego kontraktu opłacano im tylko składki, a wynagrodzenie wypłacano w oparciu o drugi. Następnie zatrudniający wpisywali sobie wszystko w koszta. Dochodziło też do sytuacji, w których zawodników opłacali sponsorzy zewnętrzni, czego jednak nie wykazywano w rozliczeniach przekazywanych ratuszowi. Oficjalnie wszystko szło z klubowej kasy.
Najbardziej skandaliczna jest jednak sprawa rozliczenia dotacji, którą stowarzyszenie otrzymało od miasta na funkcjonowanie. Stowarzyszenie nie wykorzystało w całości przekazanych dwóch i pół miliona złotych, co rodziło duży problem. Brak rozdysponowania wszystkich pieniędzy był bowiem równoznaczny z koniecznością zwrotu do miejskiej kasy całej dotacji. Z problem postanowiono poradzić sobie w wyjątkowo perfidny sposób – dopisując do rozliczeń podatkowych poszczególnych pracowników klubu kwoty sięgające nawet 100 tys. zł! Mówi Andrzej Danek.
Na wierzch wyszła ostatnio afera z PIT-ami. Podobno rozliczenia niektórych pracowników były zawyżone.
Zawodnicy dostali pieniądze w ramach premii i myśleli, że my będziemy płacić. Jeżeli był jakiś problem, to przecież są kadrowe, są księgowe, wszystko było wyjaśnione. Nie ma żadnego problemu z PIT-ami, wszystko jest w porządku.
Niektórzy pracownicy odmówili przyjęcia swoich zeznań.
To nie wiem. Ja panu powiem, że jeśli ktoś miał problemy, to przyszedł do pani kadrowej i wszystko było wyjaśnione. Nie słyszałem, że by ktoś miał problem z PIT-em. Ja o tym nie słyszałem.
*
Tłumaczenie różnicy pomiędzy kwotami zapisanymi w kontraktach, a tym, co ostatecznie znalazło się w PIT-ach premią otrzymaną za awans to jednak bardzo słaba forma obrony. Pracownikom wbito bowiem w zeznania kwoty znacznie przekraczające dodatkowe zarobki z tego tytułu.
Tajemnicza nadwyżka w zeznaniach podatkowych to nie jedyny dziwny sposób na organizowanie przepływu pieniędzy w Sandecji. Zgodnie z umową zawartą między stowarzyszeniem a spółką akcyjną ten pierwszy podmiot partycypuje w zyskach z transferów z klubu. Od sprzedaży każdego zawodnika stowarzyszenie otrzymuje 30% całkowitej kwoty. Raz jeszcze oddajmy głos prezesowi Dankowi.
Umowa, którą jako stowarzyszenie zawarliście ze spółką gwarantuje wam 30% od każdego transferu z klubu.
Tak, taka jest umowa, stowarzyszenie dostaje 30% od każdego przekazanego zawodnika.
Czyli na przykład Kolew was nie dotyczy. Nigdy nie grał pod stowarzyszeniem.
Na sto procent tego nie powiem, bo nie pamiętam, jaki jest wykaz zawodników. Dostajemy pieniądze tylko za tych zawodników, którzy są w wykazie. Nie pamiętam, czy tam był Kolew, ale chyba nie.
Z naszych informacji wynika, że Bułgar znajduje się na tej liście.
*
Sporo kontrowersji budzi też kwestia możnych sponsorów, którzy pomagali Sandecji, gdy ta grała w pierwszej lidze i nieoczekiwanie wycofali swoje wsparcie tuż po awansie do ekstraklasy. Wymienić można na przykład firmę „Wiśniowski”, której przedstawiciele zarzucili Andrzejowi Dankowi i jego świcie niegospodarność. W kuluarowych rozmowach rozmowach podkreślali, że nie dadzą pieniędzy na Sandecję, dopóki w klubie kręci się były prezes. Obecnie firma „Wiśniowski” wspiera jedynie klubową akademię.
Nieco inaczej wyglądała sprawa z firmą „Termy Szaflary” prowadzoną przez Józefa Pawlikowskiego-Bulcyka, byłego prezesa Porońca Poronin. W pierwszej lidze „Termy Szaflary” dawały na klub 250 tys. złotych rocznie, przez dwa sezony firma opłacała też kontrakt Wojciecha Trochima. Po awansie do ekstraklasy nieoczekiwanie zniknęła jednak z klubu. Pawlikowski przyznał potem, że Danek w prywatnej rozmowie powiedział mu, że obecnie w Sandecji nie ma klimatu do tego typu działalności.
Osoby, z którymi rozmawialiśmy w Nowym Sączu, przywołały też przypadek firmy „Szubryt”, która ekstraklasie wspiera Sandecję dużo mniejszą kwotą niż miało to miejsce w pierwszej lidze. – Szubryt w pierwszej lidze opłacał kontrakty Małkowskiego, Korzyma, Barana, Kasprzaka i Tarasenki. Dawał około 50-60 tys. miesięcznie. Danek tak omotał Szubryta, że ten daje teraz 25 tys. miesięcznie. Sandecja w ekstraklasie od sponsorów dostaje zdecydowanie mniej niż w pierwszej lidze. Kilku straciła i żadnych nie pozyskała.
Prezes Danek całą sprawę widzi jednak zupełnie inaczej.
Dlaczego po awansie do ekstraklasy z Sandecji wycofały się firmy „Wiśniowski” i „Termy Szaflary”, a „Szubryt” mocno ograniczył finansowanie?
Firma „Wiśniowski” nam pomaga, to nie jest prawda.
Pomaga akademii, a nie pierwszej drużynie.
Tak się dogadali z prezesem, że pomagają akademii.
Ludzie z firmy „Wiśniowski” w prywatnych rozmowach zarzucali panu niegospodarność.
Nie ma takiej możliwości. Nie słyszałem o takich rzeczach. Myśmy oglądali każdą złotówkę. W klubie był tylko zarząd, księgowa i kadrowa. Pieniądze brały tylko księgowa i kadrowa. Ja wszędzie jeździłem za własne pieniądze.
*
Awans do ekstraklasy, który wymusił zaprowadzenie w Sandecji pewnych zmian, w dużej mierze jest sukcesem prezesa Danka. W Nowym Sączu nie brakuje jednak głosów, że promocja do elity nie do końca była mu w smak, bo wiązał się z oddaniem władzy w klubie. Z tego powodu starał się zrobić wszystko, by nadal mieć jak najwięcej do powiedzenia w najważniejszych kwestiach. – Po obowiązkowym powołaniu spółki akcyjnej pewnym osobom, które rządziły klubem przez stowarzyszenie, odebrano zabawki. Prezes Danek, który przez lata prowadził klub, chciał zachować swoją pozycję. Miał na to wiele argumentów. Między innymi syna i dwóch zięciów w szatni, którzy byli z kolei związani z niektórymi zawodnikami w szatni i mogli bardzo mocno wpływać na pewne kwestie. To za ich sprawą podejmowano różne decyzje. Do Sandecji często ściągali swoich kolegów. Przykładowo już w trakcie sezonu dużo mówiło się o tym, że brakuje nam napastnika. Nie było nas jednak stać na transfer super zawodnika, ale w klubie pojawił się Pietrzkiewicz, który dostał 10 tys. złotych netto i siedział na trybunach. W tym czasie mieliśmy Gliwę w super formie, Radlińskiego, który był bardzo dobrym drugim bramkarzem i dwóch zdolnych juniorów. Później okazało się, że Pietrzkiewicz jest dobrym kumplem Maćka Korzyma – usłyszeliśmy od naszych rozmówców.
Szatnia Sandecji była zresztą najbardziej osobliwą szatnią w polskiej piłce. Prym wiodła w niej grupa zawodników połączonych więzami rodzinnymi, z prezesem Dankiem powiększona o ich najbliższych znajomych. Do „grupy trzymającej władzę” należeli Maciej Korzym, Wojciech Trochim, Adrian Danek, Grzegorz Baran i Maciej Małkowski. Z czasem doszlusować do nich próbowali kolejni zawodnicy, którzy widzieli, że wiąże się to z określonymi korzyściami. W szatni doszło więc do wyraźnego rozdziału, a różnice między grupami próbował niwelować Dawid Szufryn. Dzięki niemu zawodnicy z „gorszej” grupy czuli się częścią drużyny, a między zawodnikami nie dochodziło do poważnych scysji.
O tym, że w ekipie Sandecji byli równi i równiejsi najlepiej świadczy afera, do której doszło podczas obozu na Węgrzech, gdy klub grał jeszcze w pierwszej lidze. Pod koniec zgrupowania na śniadaniu jeden z członków sztabu szkoleniowego wyczuł alkohol od Wojciecha Trochima. Na drodze szybkiego śledztwa w pokoju, który Trochim dzielił z Maciejem Korzymem znaleziono około dwustu puszek po piwie. Klub podobno nałożył na zawodników jakieś kary, ale całej aferze bardzo szybko ukręcono łeb. W rozmowie z nami Andrzej Danek zaprzeczył, że taka sytuacja kiedykolwiek miała miejsce.
*
W tym kontekście szczególnie interesująco wygląda postać ówczesnego trenera Sandecji, Radosława Mroczkowskiego, który był pod silnym wpływem prezesa i powiązanych z nim piłkarzy. O ile od strony sportowej Mroczkowskiemu nie można mieć nic do zarzucenia, to od strony organizacyjnej sytuacja wygląda zgoła inaczej. W Nowym Sączu usłyszeliśmy chociażby zarzuty, że trener pod naciskiem forował Maciej Korzyma i w składzie wystawiał go nawet wtedy, gdy napastnik Sandecji był w opłakanej formie. Nasi rozmówcy nie ukrywają też, że Korzym w klubie znalazł się wyłącznie po znajomości. – W pierwszej lidze najlepiej opłacani zawodnicy zarabiali około 8-10 tys. złotych. Nagle w klubie pojawił się Maciej Korzym, zięć i pupilek prezesa, i od razu podpisał kontakt na 16 tys. netto. Dwa razy więcej od najlepszych zawodników. Gdyby grał dobrze i strzelał bramki – okej, ale w Sandecji Korzym był hamulcowym.
Opinia, którą w Nowym Sączu usłyszeliśmy na temat Mroczkowskiego, jest dla szkoleniowca niezbyt korzystna. Ludzie z klubu powiedzieli nam, że po awansie po prostu mu odbiło. Wcześniej jego współpraca ze wszystkimi pracownikami w strukturach Sandecji układała się bez zarzutu. Po wejściu do ekstraklasy trener zmienił się nie do poznania. Chciał mieć decydujący głos we wszystkich kwestiach i w wielu momentach zwyczajnie pomijał osoby, z którym powinien współdziałać.
Ze względu na medialną zawieruchę, która zrobiła się wokół sprawy, najgłośniej było o zatargach Mroczkowskiego z Arkadiuszem Aleksandrem, dyrektorem sportowym klubu, i rzecznikiem Marcinem Rogowskim. Spór z Aleksandrem w głównej mierze dotyczył testów Freddy’ego Adu, które szerokim echem odbiły się daleko poza granicami kraju. Mroczkowski publicznie utrzymywał, że nic nie wiedział o przyjeździe zawodnika i zapewniał, że nie zgodzi się, aby Amerykanin wyszedł na trening z jego drużyną. Z informacji, które uzyskaliśmy, wynika jednak, że trener o planowanych na poniedziałek testach dowiedział się dwa dni wcześniej, zaraz po przegranym meczu z Legią w Warszawie. Został także poinformowany o najważniejszym fakcie – Adu miał zagrać w sparingu drugiej drużyny, a w gestii trenera lub kogoś z jego sztabu leżało wyłącznie ocenienie jego ewentualnej przydatności do pierwszego zespołu.
Przy okazji niedoszłego transferu szkoleniowiec wdał się też w zatarg z Rogowskim. Nasi rozmówcy następująco przedstawili genezę tego dziwnego sporu. – Mroczkowski wiedział, że Adu przyjeżdża. Amerykanin miał zagrać w sparingu rezerw, który był zorganizowany pod niego. Jaki był w tym problem? Trener wykorzystał wypowiedź dyrektora sportowego, zaatakował Haslika i w kuluarach zaczął grozić, że odejdzie. Haslik wtedy spanikował, zabronił Adu grać, Aleksander wyszedł na idiotę, a Rogowski miał w tym tyle udziału, że pojechał na lotnisko po Adu. Mroczkowski skupił się na tym, kto nie mógł się bronić. Marcin poczuł się urażony, napisał pismo, a prezes w końcu go odsunął. Trener mógł znów poczuć się mocny, bo kolejny raz wyszło na jego.
Dlaczego testy Adu tak bardzo raziły Mroczkowskiego, skoro wcześniej wielokrotnie – również za pośrednictwem mediów – żalił się na brak transferów i przekonywał o konieczności podpisania nowego skrzydłowego? Na to pytanie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Faktem jest jednak, że gdy nieco wcześniej w drugiej drużynie Sandecji testowani byli zawodnicy z Meksyku, to trener nie miał do tego żadnych zastrzeżeń. Warto również podkreślić, że za testy i transfer Amerykanina klub z Nowego Sącza nie zapłaciłby ani złotówki. Wszystkie koszta miał ponieść sponsor z zewnątrz, który chciał płacić za tylko za to, że Adu będzie siedział w szatni i przy okazji wykorzystać go w kilku akcjach marketingowych.
*
Okres między awansem do ekstraklasy a pierwszymi tygodniami nowego sezonu był zresztą przesycony medialnymi żalami trenera Mroczkowskiego. Zaczęło się od wspominanych uskarżań na brak transferów, skończyło się publicznymi ostrymi połajankami w stronę dyrektora sportowego i prezesa. – W pewnym momencie poczuł się tak mocny, że zaczął ingerować w pracę dyrektora sportowego. Gdy Aleksander stopował pewne rzeczy, to trener skarżył się w mediach. Na swoją sytuację w klubie zaczął narzekać już na początku przygotowań do sezonu. Zamiast jednak zgłosić się do prezesa, od razu wyszedł do mediów, co jednak uszło mu płazem. Od tego zaczęła się cała fala, a Mroczkowski wprost krytykował prezesa i dyrektora sportowego. Zaczął też mówić, że żałuje, że nie może już współpracować z poprzednim zarządem, co jasno pokazuje, który obóz reprezentował. Z czasem zaczął całkowicie pomijać prezesa i uznał, że o wszystkim będzie rozmawiał bezpośrednio z prezydentem – usłyszeliśmy w Nowym Sączu.
Osoby, z którymi rozmawialiśmy, nie ukrywają, że koniec przygody Radosława Mroczkowskiego w Sandecji to czas nieustannych konfliktów trenera ze wszystkimi w klubie. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy leży po stronie szkoleniowca, który po wprowadzeniu Sandecji do ekstraklasy obrósł w piórka i poczuł się najważniejszą osobą w klubie. Mroczkowski, co niekoniecznie przenikało do przekazów medialnych, swoim zachowaniem nie tylko zepsuł wszystko, co wcześniej udało się zbudować, ale też skłócił wszystkich w klubie i z premedytacją działał na jego niekorzyść na różnych polach. Przykładowo w czasie przy okazji meczu z Termaliką szkoleniowiec, który tyle mówi o kulturze, manierach i dobrym wychowaniu, nie podał ręki Danucie Witkowskiej. Sprawa może drobna, ale wymowna, bo przecież to trener reprezentuje klub i w dużym stopniu buduje jego wizerunek na zewnątrz. O tę sytuację zapytaliśmy naocznego świadka – Grzegorza Haslika.
Dlaczego trener Mroczkowski nie podał ręki prezes Witkowskiej?
To nie jest pytanie do mnie. Nie mogę odpowiadać w imieniu trenera.
Rozmawiał pan z trenerem o tej sytuacji?
Tak, powiedziałem mu co o tym myślę, ale zostawię to dla siebie.
*
Prezesa, który ewidentnie nie żył dobrze z Mroczkowskim, choć stara się zachować wszystkie pozory normalnej współpracy, zapytaliśmy o jeszcze jedną sprawę z nim i trenerem w roli głównej.
Dlaczego prezes Mroczkowski przed jednym ze spotkań nie wpuścił pana do szatni?
Nie wiem, o to trzeba już pytać trenera. Powiedział, że nie mogę wejść.
Nie miał pan przecież złych intencji, chcąc życzyć drużynie powodzenia.
No tak, ale taka była decyzja trenera.
*
Bulwersująca ze względu na okoliczności była też sytuacja, w której Mroczkowski z uporem maniaka dążył do zwolnienia trenera rezerw. Robert Kubiela „podpadł” mu, gdy w meczu drugiej drużyny ściągnął z boiska Bartosza Gęsiora, syna Dariusza, z którym były szkoleniowiec Sandecji pozostaje w bliskich relacjach. Młody piłkarz, który wędkę dostał z powodu słabej gry, schodząc z boiska napyskował Kubeli, więc ten z miejsca odesłał go do szatni. Niezadowolony zawodnik poskarżył się ojcu, który wykręcił numer do Mroczkowskiego, by donieść, że syn jest w klubie „źle traktowany”. Mroczkowski z miejsca uderzył do prezesa, domagając się zwolnienia Kubieli, choć wcześniej nigdy nie miał zastrzeżeń do jego pracy. Ostatecznie trener rezerw zachował swoją posadę, ale dobrych relacji nie udało się odbudować. Z klubu ulotnił się za to Bartosz Gęsior, któremu szatnia bardzo wyraźnie dała odczuć, że dla „konfidentów” nie ma w niej miejsca.
Podejście Mroczkowskiego do młodych zawodników było generalnie zastanawiające. Kiedy Sandecja wybierała się na obóz przedsezonowy wspólnie z trenerem ustalono, że do pierwszej drużyny dołączą wyróżniający się juniorzy. Przed samym wyjazdem trener zdecydował jednak, że młodzi zostają w domu. Decyzję podjął samodzielnie i nie przekazał jej nikomu, z wyjątkiem piłkarzy.
O wszystkich wymienionych sprawach próbowaliśmy porozmawiać z Radosławem Mroczkowskim, ale trener odmówił wypowiedzi. Arkadiusza Aleksandra zablokował z kolei prezes Haslik.
*
Fatalny sezon Sandecji naznaczony nie tylko słabą grą, ale też licznymi aferami wokół klubu, najbardziej oburzył kibiców „Sączersów”. Po tym, gdy jasne stało się, że klub z Nowego Sącza żegna się ekstraklasą, stowarzyszenie kibiców wydało ostre oświadczenie, w którym przejechało się po wszystkich odpowiedzialnych za taki stan rzeczy.
Aby zdobyć nieco więcej informacji, skontaktowaliśmy się z przedstawicielem kibiców Sandecji.
W swoim oświadczeniu wymieniliście z nazwiska kilka osób, którym dziękujecie za to, gdzie aktualnie znajduje się Sandecja. Dlaczego nie ma wśród nich pana Andrzeja Danka?
Nie wiem, bez konkretów. W tym roku nie był na pierwszym planie, więc jakoś nam umknął. Jemu dziękuje się zresztą od zawsze, więc to, że go tam nie ma, nie oznacza wcale, że jest przez nas jakoś forowany czy wielbiony.
Odbiór w jego przypadku jest więc podobny, jak w przypadku pozostałych osób?
Podobny, ale jako, że był w cieniu, to go zabrakło. Oświadczenie było w miarę zwięzłe i krótkie, bo moglibyśmy tak wymieniać i wymieniać. Przykładowo – osoby, które było odpowiedzialne za budowę stadionu czy inne rzeczy.
Ludzie odpowiadający za budowę stadionu przedstawiają tę kwestię w ten sposób, że są po prostu pewne procedury, które w jakiś sposób wiążą im ręce.
Tak, od półtora roku wiążą im ręce i są cały czas związani.
Bierzecie w ogóle pod uwagę procedury przetargowe? To wszystko wiąże się z czasem i wieloma kwestiami formalnymi.
Nie przyjmujemy takiego tłumaczenia. Gdyby miasto chciało, to już dawno coś zostałoby zrobione. Według nas to jest typowa gra na zwłokę.
Po to, żeby stadionu w ogóle nie robić?
Według mnie oni to zrobią, ale w wersji minimalistycznej, najbardziej okrojonej.
Jako kibice chcielibyście zapewne, żeby ten stadion, który powstanie, był stadionem z prawdziwego zdarzenia.
Dokładnie, jako kibice zawsze walczyliśmy o stadion, który będzie spełniał wymogi czwartej kategorii UEFA, a nie o jakiś pseudo obiekt, dla nie wiadomo kogo. Wydaje nam się, że dla miasta szczytem fajności i estetyki jest stadion w Niecieczy, w którym są pewnie zakochani. Nam się jednak marzy coś trochę innego, bo jeśli już mamy wydawać pieniądze, zróbmy to raz, a porządnie.
Trzeba jednak zrozumieć, że klub zdecydował się na stadion w Niecieczy (jeden mecz w Niecieczy kosztował 75 tys. zł, na stadionie Cracovii byłby to koszt rzędu 250 tys. – red.) Od strony ekonomicznej był to najrozsądniejszy wariant.
Jeśli chcemy być traktowani, jako poważny klub i miasto, bo przecież chodzi o obiekt miejski, Urząd powinien wybudować obiekt z prawdziwego zdarzenia, a nie coś z kategorii „pseudo”.
Kto waszym zdaniem jest odpowiedzialny za to, ze w tym sezonie sytuacja w klubie była w tym sezonie, jaka była?
Na pewno nie odpowiada za to jedna osoba. To jest całość. Ogół osób, które tym zarządzają. Dokładnie tak, jak jest napisane w oświadczeniu.
Nie macie wrażenia, że dyrektor Danek pełni w klubie rolę szarej eminencji?
Ja nawet nie wiem, za co on jest odpowiedzialny w tym momencie.
Szczerze mówiąc, wychodzi na to, że za nic.
Na pewno jest tam jakiś układ towarzyski, który nadal obowiązuje. Pewnie jest właśnie szarą eminencją. Oczywiście nie jesteśmy z tego zadowoleni, ale co możemy w tym momencie zrobić?
W oświadczeniu oberwali wszyscy odpowiedzialni za pion organizacyjny.
Nie wiemy za co odpowiedzialny jest pan Danek, więc go nie wymieniliśmy. Danek zawsze w tym klubie był i podejrzewam, że będzie w nim do usranej śmierci. Szczerze wątpię, żeby udało się go z tego klubu usunąć, więc nie zwracamy już na to uwagi. W tym roku jednak nigdzie się nie udzielał i nigdzie nie był obecny.
Publicznie powiedział, że Sandecja zalega mu pieniądze za hotel, w którym nocowali piłkarze. To nie działa na korzyść klubu.
Pisanie oświadczenia zajęło dziesięć minut. Może faktycznie powinien był się tam znaleźć, ale się nie znalazł i nie zamierzamy go dopisywać.
Jak oceniacie pracę sztabu szkoleniowego? Mam na myśli zarówno sztab trenera Mroczkowskiego, jak i trenera Moskala.
Jakbyśmy się na tym znali, to moglibyśmy to oceniać. Ponieważ się nie znamy, zostawiamy to ludziom, którzy są za to odpowiedzialni i biorą za to pieniądze.
Można jednak usłyszeć, że nie podobało wam się zatrudnienie Moskala, który jest mocno kojarzony z Wisła Kraków.
Jak to wśród kibiców. Niektórym się podoba, niektórym nie. Niektórzy są zadowoleni, inni nie. Wśród nas są różne opinie. Jedni się cieszą, że Mroczkowskiego wyjebali, a drudzy twierdzą, że utrzymałby Sandecję.
Są też tacy, którzy uważają, że Mroczkowski w pewnym momencie stał się największym problemem Sandecji. Człowiekiem, który skonfliktował wszystkich w klubie, żeby siebie przedstawić w jak najlepszym świetle. To raczej nie mogło pomóc drużynie.
Całkiem możliwe, aczkolwiek nie wiem, czy jest to prawda.
Jak z waszego punktu widzenia wygląda krajobraz po spadku?
Wydaliśmy oświadczenie i tam jest wszystko napisane. Przekaz jest jednoznaczny.
Bardziej atrakcyjna jest dla was pierwsza liga u siebie niż ekstraklasa w Niecieczy?
Myślę, że tak.
Macie choćby cień nadziei na to, że we władzach klubu coś się zmieni i że wszystko pójdzie w dobrą stronę, a Sandecja wróci jeszcze do ekstraklasy jako normalny klub?
Będzie ciężko. Mamy nadzieję, że osoby odpowiedzialne za obecny stan rzeczy nie będą dłużej związane z klubem, chociaż jest to utopijna wizja. Miasto jest na tyle mocno zakorzenione w tym klubie, że tego nie odda. My możemy krzyczeć i protestować, oni i tak zrobią to, co chcą.
Nie za dużo odpowiedzialności zrzucacie na konto prezydenta, który jako osoba odpowiedzialna za wiele kwestii, siłą rzeczy musi komuś zaufać i oddać temu komuś kontrolę nad klubem?
Nie wiem… Nie uważam tak.
*
O ciągnącą się w nieskończoność sprawę nowego stadionu dla Sandecji zapytaliśmy też ludzi będących dobrze zorientowanych w sytuacji. Z ich relacji wynika, że kluczowym problemem są formalności, które narzuca procedura przetargowa. – Na początku czerwca prezydent obiecał, że pierwszy mecz w NS będzie w lutym lub marcu. Pierwotna koncepcja zakładała jednak dostosowanie obecnego stadionu do wymogów ekstraklasy. Z czasem zdecydowano się jednak odejść od półśrodków i postanowiono zbudować nowy stadion. Nikt jednak nie ogłosił, że w związku z tym realizacja inwestycji może potrwać dłużej. Wszyscy patrzyli na pierwotny komunikat. Do października nie było żadnych opóźnień. W przetargu wpłynęła jednak tylko jedna oferta – wyższa o 10 milionów niż miasto przewidziało. To jednak nie był problem, bo pieniądze by się znalazły. Chodziło o wiarygodność firmy, co podnosili również sami kibice. Po kilku miesiącach ta sama firma podobny stadion chciała budować nie za 60 milionów, tylko za 32. Miasto po analizach odrzuciło ofertę, co poskutkowało rozpisaniem nowego przetargu, czego nie dało się w żaden sposób przyśpieszyć.
Problemy z wyłonieniem wykonawcy sprawiły, że miasto musiało rozpisać przetarg na nowo. Tym razem zdecydowano się jednak rozłożyć inwestycję na etapy. Osobny przetarg dotyczy więc projektu stadionu, a osobny wykonawcy. – W przetargu na projekt stadionu zgłosiły się cztery firmy. Od miesiąca wysyłają różne zapytania, na które trzeba odpowiedzieć. Myślę, że na pewno będą jakieś odwołania. Nie da się tego jednak przyśpieszyć. Miasto jest jedynym organem, który mogą atakować. Kibice nie są wściekli na sam stadion, to tylko jedna ze składowych. Kibice są wściekli na wynik sportowy i to, że klub przez cały sezon kojarzył się z bałaganem, aferami i był pośmiewiskiem. Sandecja nie miała kompetentnych pracowników, którzy mogliby sobie z tym poradzić.
*
Krajobraz po spadku jest więc dość jasny. Kibice, a także część ludzi związanych z klubem, ma nadzieję, że spadek zainicjuje w Sandecji nowe rozdanie. Stanowisko w tej sprawie jest jednak jednoznaczne – aby tak się stało z klubu powinni odejść prezes Haslik i obecny dyrektor Danek. Pytanie tylko, czy aby na pewno jest to możliwe?
Prezes Halik bez wątpienia włożył dużo wysiłku, by Sandecja wyglądała tak, jak wygląda obecnie. Jako człowiek odpowiedzialny za finanse sprawdził się bardzo dobrze. Jako kierujący klubem piłkarskim kompletnie sobie nie poradził. W dużej mierze wynika to z faktu, że został wrzucony w środowisko, którego nie zna i w którym nie umie się poruszać. – Gdy przejmowałem klub, od razu zaznaczyłem, że nie znam się na sporcie – powiedział nam, gdy odwiedziliśmy go w biurze.
Haslik mocno zżyma się, gdy Sandecja jest przedstawiana, jako przaśny klub, ale prawda jest taka, że sam dołożył do tej przaśności swoją cegiełkę. Dość powiedzieć, że na co dzień nie urzęduje w siedzibie Sandecji, lecz w swoim starym biurze, które mieści się w budynku jednego z sądeckich banków. Dyrektor sportowy i biuro prasowe pracują z klubowego budynku, a Haslik wciąż siedzi w krześle, które zajmował zanim trafił do Sandecji.
W przypadku Andrzeja Danka sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana. Klub bez wątpienia bardzo wiele mu zawdzięcza, bo to właśnie Danek podjął się misji ratowania Sandecji, gdy ta ledwo zipała na dnie trzecioligowej tabeli i poprowadził go do największego sukcesu w historii. Z czasem prezes zaczął jednak bawić się w różnego rodzaju gierki, w których wspierał go pracownik Urzędu Miasta, Józef Kantor. Obaj znają się zresztą od lat i prywatnie są bardzo sympatycznymi ludźmi. Przaśności klubowi też jednak dodają, unikając rozmów przez telefon i prosząc, by pytania, które chcieliśmy zadać, wysłać im na maila. Prezes Danek z reguły podaje adres mailowy… swojej restauracji.
*
Zeszłoroczny awans Sandecji do ekstraklasy ludzie związani z klubem traktują jako coś, co po prostu spadło klubowi z nieba. – Powiedzmy sobie zupełnie szczerze – awans do ekstraklasy był kompletnym przypadkiem. Nikt tego nie zakładał i nie planował. Gdzieś to wszystko przypadkowo się ułożyło, trener Mroczkowski dobrze na to wpłynął, ale tak naprawdę dostał gotową drużynę. Ogólnie było to budowane w totalny chaosie. Przed sezonem piłkarze krzyknęli sobie za awans premię w wysokości miliona złotych. Prezes i jego świata tak bardzo w ten awans wierzyli, że powiedzieli „spoko, nie ma problemów!”. Gdyby piłkarze powiedzieli, że chcą dwa miliony, to klub też by się zgodził. Zarząd nie zabezpieczył nawet pieniędzy na ewentualną wypłatę premii. Po awansie zawodnikom zapłacono 1/3 premii, a potem niemal siłą wypchnięto z klubu Kamila Słabego, żeby mieć pieniądze na dalszą spłatę. Termin był jednak dalej przesuwany, aż ktoś po cichu dał cynk Komisji Ligi, która zwróciła się do spółki akcyjnej w tej sprawie. Prezes Haslik odpowiedział, że to nie jego sprawa, bo premię ustalano z poprzednim podmiotem, czyli ze stowarzyszeniem. Ostatecznie Haslik potulnie zrobił wszystkim przelewy – usłyszeliśmy w Nowym Sączu.
Dzisiejsza Sandecja ma wprawdzie czyste finanse, ale na przestrzeni ostatniego roku wiele rzeczy w klubie istniało tylko teoretycznie. Za marketing odpowiadała zewnętrzna firma, która poza akcjami narzucanymi przez ekstraklasę, nie robiła właściwie nic. Biuro prasowe przez jakiś czas nie było dopuszczane do zawodników, gdyż nie życzył sobie tego trener Mroczkowski, który pracowników tego działu nazywał „pokemonami”. Skala absurdu sprawiła więc, że wyniki sportowe siłą rzeczy zeszły na dalszy plan. W warunkach, które panowały w Sandecji, ciężko było bowiem o dobre rezultaty, skoro na klubowych korytarzach dominowały konflikty, układziki i zakulisowe gierki . – To co się działo się w klubie przez wrzesień, październik i listopad przełożyło się na postawę drużyny i walnie przyczyniło się do spadku. W klubie wszyscy byli wówczas skłóceni przez trenera Morczowskiego. Takie przeczy nie giną w przyrodzie. W zimie zespół został wzmocniony, ale zanim przyszły efekty, to był już kwiecień i brakowało czasu – powiedzieli nasi rozmówcy.
Uzasadnione wydaje się więc przekonanie, że gdyby nie awans, to w Sandecji do tej pory nic by się nie zmieniło. Skostniały układ, który funkcjonował tam przez kilka lat, wciąż miałby się bardzo dobrze. Ogół „dokonań” sądeckiego klubu w minionym sezonie sprawia jednak, że widmo zmian coraz wyraźniej majaczy na horyzoncie. Pytanie tylko, czy ludziom odpowiedzialnym za funkcjonowanie klubu wystarczy odwagi i zdecydowania, aby coś w nim zmienić?
Fot. Jakub Gruca/400mm.pl