O zakończeniu kariery i kolanach, które nie pozwoliły mu jej kontynuować. O… owcy, którą dostał od kolegów. O tym, jak przez lata był krytykowany. O ojcu, medaliście mistrzostw świata i jego pierwszym trenerze. O upragnionych medalach mistrzostw świata w lotach i igrzysk olimpijskich. O Adamie Małyszu, z którym mieszkał w pokojach, choćby na igrzyskach w Vancouver. O tym, co czeka go w przyszłości. Ale też o problemach skoków, naszej Wielkiej Trójce i Thomasie Thurnbichlerze. Zapraszamy na obszerny wywiad ze Stefanem Hulą, który w marcu zakończył karierę skoczka.
SEBASTIAN WARZECHA: Zacznę od twoich własnych słów. Brzmią one: „Moja kariera nie była wybitna”.
STEFAN HULA: Bo nie była. W porównaniu do wielu utytułowanych zawodników, nigdy nie byłem na przykład na indywidualnym podium Pucharu Świata. Brakuje mi tego i to bardzo. Jak już mówiłem kilkukrotnie – część swoich marzeń spełniłem, ale nie wszystkie.
Czy niespełnione marzenie to medal mistrzostw świata? Wywalczyłeś takie w drużynie na igrzyskach i mistrzostwach w lotach. Ale z tych „zwykłych” nigdy żadnego nie przywiozłeś.
Bardzo blisko byłem zdobycia takiego z drużyną w Libercu w 2009 roku. Wtedy jednak obudził się Takanobu Okabe i oddał fenomenalny skok [135 metrów, przy rekordzie skoczni 139 m – przyp. red.]. Wszyscy tam wtedy fajnie poskakaliśmy, zabrakło niewiele. Nie był to jednak niedosyt, bardzo się cieszyliśmy, bo czwarte miejsce to i tak był dla nas duży sukces. A potem? Jakoś nie po drodze mi było z tą imprezą, moja forma w tych sezonach mistrzowskich zawsze była trochę słabsza.
W Libercu w drużynie skakałeś najdalej z Polaków. Lepiej nawet od Adama Małysza. Naprawdę nie czułeś się zawiedziony?
Nie, broń Boże. Przed konkursem nikt nie liczył, że powalczymy o podium. Wydawało się, że to dla nas za „wysoko”. Po konkursie się cieszyliśmy. Jasne, że trochę było szkoda możliwego medalu, ale i tak wynik był w porządku.
Jest w takim razie jakiś konkurs – poza igrzyskami, do nich jeszcze przejdziemy – który siedzi ci w głowie?
Szkoda mi konkursu Pucharu Świata w Zakopanem z 2018 roku. Nie był do końca sprawiedliwy, trzeba było trafić na dobre warunki. Skakałem świetnie, a ostatecznie zabrakło mi pół punktu do podium. Jedna wyższa nota i by było. Pamiętam też konkurs w Lillehammer, gdzie po pierwszej serii prowadził Kamil, za nim był Dawid, a ja byłem trzeci. Tuż przed moim drugim skokiem zrobiła się długa przerwa, do dziś zresztą nie wiem dlaczego. To mnie wytrąciło z rytmu, zamiast walczyć o czołowe pozycje, skończyłem wtedy dziewiąty.
Te konkursy to już późniejszy etap kariery. Zastanawia mnie jednak, co myślałeś przez te wszystkie lata, gdy w Pucharze Świata po prostu ci nie szło. Kiedy kończyłeś 29 lat, twoim rekordowym sezonem w PŚ był ten, gdy zdobyłeś 95 punktów. Potem, w 2015/16, było 227 oczek. Życiówka ze sporą przebitką, ale nadal bez zachwytów.
Przez lata były pojedyncze przypadki, gdy pokazywałem, że mogę walczyć z najlepszymi. Nie miałem stabilności. Czegoś brakowało. Raz był dobry konkurs, raz słabszy i tak cały czas. Ale w swojej głowie cały czas wiedziałem, że stać mnie na solidne skakanie, punktowanie, nawet wskakiwanie do dyszki. Trzeba było pozostać cierpliwym.
A dochodziły do ciebie negatywne komentarze? Bo jakoś tak to jest, że skoczków – jeśli nie osiągają wielkich sukcesów – często zapamiętuje się nie z najlepszych konkursów, a z tych najgorszych. Tak mieli Robert Mateja, przecież niezły skoczek, Marcin Bachleda i wielu innych. W tym ty.
Tak, nie dało się tego nie usłyszeć, czy nie przeczytać. Starałem się to odrzucać. Nie zawsze się jednak udawało i czasem zostawało w głowie. Ale cóż, taki mamy naród, że niektórych bardziej cieszą czyjeś niepowodzenia niż sukcesy. Lubią, gdy komuś nie wychodzi. Nawet jak Adam był na topie przez trzy sezony, a potem miał gorszą zimę, to wszyscy go krytykowali. Choć i tak był wspaniałym zawodnikiem, który nie schodził poniżej pewnego poziomu. A dla niektórych to i tak było za mało.
Czy to bolało bardziej, gdy takie słowa wypowiadał ktoś, kto znał się na skokach? Wojciech Fortuna rzucił kiedyś przecież, że „Kruczek plus Hula równa się bula”.
Z tego się śmiałem.
Ale twoje nazwisko faktycznie nie pomagało.
Tak, ale to nieważne. To akurat było mi obojętne.
Przez reputację pana Wojciecha?
Nie, nie. Ja go szanuję i to bardzo. Trudno byłoby mi krytykować kogoś tak bezpośrednio. To nie w moim stylu. Mogę sobie z kimś przy piwie pogadać o tym, co jest źle, ale publicznie nic takiego nie powiem. To nie jest fair. Jako zawodnik wiem – i pan Wojtek też to powinien wiedzieć – ile czasu, wysiłku i poświęceń wkłada się w sport. Każdy chce, jak najlepiej. Raz wychodzi, raz nie. Tak to bywa.
A czułeś, że kibice podchodzą do ciebie trochę na zasadzie: „znowu biorą na Puchar Świata Hulę, a mogliby kogoś młodszego, z potencjałem”? Takie komentarze też się pojawiały.
Słyszałem, ale uważam, że każdy powinien być traktowany równo. Czy to starszy, czy młodszy zawodnik. Mamy w końcu takie same warunki i takie same możliwości treningowe. Jakbyśmy tylko patrzyli na to, ile kto ma lat, to też nie byłoby w porządku. Bo co, ktoś ma zająć miejsce skoczka, który pracuje i wykonuje dobrze swoją robotę, tylko dlatego, że jest młodszy? Nie. Uważam też, że nigdy nie jeździłem na konkursy za nic, a dlatego, że dobrze skakałem.
Da się w ogóle wyprowadzić cię z równowagi? Pytałem wiele osób, wszyscy mówili, że chyba nigdy nie widzieli cię zdenerwowanego.
Pewnie się da, ale jest ciężko. (śmiech) Musiałaby to być jakaś niecodzienna sytuacja. Wiadomo, że czasem się denerwuję, ale gdy chodzi o sport, to raczej jestem spokojny, pokorny i cierpliwy.
A czy cierpliwości może zabraknąć, gdy w Pucharze Kontynentalnym idzie dobrze – a tobie tak szło całkiem często – a potem w Pucharze Świata nic a nic?
To jest zupełnie inna bajka. Nieraz było tak, że wskakiwało się do dyszki, więc wydawało się, że jest całkiem nieźle. A potem jechało się na Puchar Świata i tam prędkość, niskie belki oraz poziom konkurencji wszystko weryfikowały. Jeśli chce się zaistnieć w Pucharze Świata, trzeba być na podium „kontynentali” albo nawet je wygrywać.
Choć były też przypadki, że zawodnicy, którzy zajmowali nieco niższe pozycje w Pucharze Kontynentalnym, potem świetnie radzili sobie na najwyższym poziomie. Nie ma określonej reguły. Bywało nawet tak, że skoczkowie, co dobrze punktowali w PŚ przyjeżdżali na PK, zdawało się, że spokojnie wygrają, a nie wskakiwali nawet do „30”. Wiele czynników się na to składa. Skoki są skomplikowane. (śmiech)
Cofnijmy się w czasie o prawie dwie dekady – do 2004 roku. To wtedy wielu kibiców usłyszało o tobie pierwszy raz. Na mistrzostwach świata juniorów zdobyłeś w końcu srebro w drużynie. Wiadomo, największą gwiazdą był Mateusz Rutkowski, który zdobył tam indywidualne złoto, ale jego kilka sezonów później nie było. Dawida Kowala też już mało kto pamięta. A do tego w drużynie byłeś ty i Kamil Stoch. Wychodzi, że zrobiłeś drugą największą karierę, po Kamilu.
Tak wychodzi. A faktycznie, o Mateuszu słyszała wtedy właściwie cała Polska.
Nawet Adam Małysz mówił, że może być jego następcą.
Dokładnie. Niestety skończyło się tak, że nie poukładało mu się w życiu tak, jakby sam tego chciał. Zostaliśmy ja i Kamil. Szkoda, że nie wszyscy, ale taki jest sport. Nie każdy ma też tyle wytrwałości. Nie mówię nawet o sobie, ale Kamil też nie miał łatwej drogi na szczyt. Sporo musiał poświęcić.
Swoją drogą to były fajne czasy. W końcu pierwszy medal drużyny skoczków na MŚJ w historii. Wtedy przyszedł do nas Heinz Kuttin, wprowadził wiele nowości. Trenerzy z Austrii pokazali nam inny system szkolenia, nowe podejście do treningów.
To też był pierwszy gorszy sezon Adama Małysza po jego trzyletniej dominacji. Czułeś, że przez to szum wokół waszego sukcesu był większy?
Jak jechaliśmy na mistrzostwa świata juniorów, dało się odczuć, że skoki to bardzo popularny sport. Pisali o nas, młodych zawodnikach, w gazetach. Wiadomo, że uwaga była skupiona wokół Adama i Pucharu Świata, ale jak zdobyliśmy medal, to tego szumu faktycznie nieco się zrobiło. Największy był jednak wokół Mateusza i myślę, że to też mu ostatecznie nie pomogło.
Może więc to dobrze, że sam nie zdobyłeś wtedy złota?
Myślę, że wiele by to nie zmieniło, a może dałoby coś ekstra? Na przykład więcej pewności w kolejnych latach kariery? Trudno powiedzieć.
A powiedziałbyś już wtedy, że Kamil zrobi taką karierę?
Tak.
Dlaczego?
Widziałem, że ma ogromny talent. Skakał bardzo dobrze. Wtedy może trochę trudno było mu poradzić sobie z pewnymi emocjami, zresztą jak i reszcie z nas. Próbowaliśmy zrobić więcej, niż potrafiliśmy. Trzy kroki do przodu zamiast jednego. Czasami się frustrowaliśmy. Widać było jednak po Kamilu, że jest bardzo ambitny i osiągnie swój cel.
Mieliście wtedy, jako juniorzy, kontakt z Adamem Małyszem?
W juniorach niewiele. Rok później trafiłem jednak do kadry A i tam miałem pierwszą styczność z Adamem. Było bardzo fajnie. Nie dało się poczuć, że jest wielką gwiazdą. Raczej normalnym, fajnym facetem. Traktował wszystkich koleżeńsko. W późniejszych czasach zresztą często byłem z nim w pokoju. Fajnie było.
W pokoju byłeś z nim między innymi w Vancouver.
Tak, ale nie tylko.
Ale o tym było najgłośniej.
Tak, tam była głośna historia, że około trzeciej w nocy zadzwonił do mnie operator sieci komórkowej, a zapomniałem wyciszyć telefon. W każdym razie rozłączyłem się, poszedłem spać dalej. A Adam się obudził. Na szczęście chyba przesadnie to na niego nie wpłynęło, w końcu skakał tam bardzo dobrze. (śmiech)
Poza tym telefonem, dużo mówiło się też o twoim dalekim skoku z treningu. Ba, niektórzy sugerowali, że możesz być nawet czarnym koniem konkursu.
To była śmieszna historia i… trochę bez sensu. Pierwszy trening, jury chyba nie do końca wiedziało, jaką belkę dać. Ja też miałem niski numer na plastronie, więc belka wciąż była wysoko. Skoczyłem 108 metrów, rekord skoczni. Śmieszne to było. Wszyscy mówili, że objawił się faworyt. A wiemy, ile w skokach znaczą belka czy dwie różnicy.
Choć faktycznie skakałem tam dobrze. Szkoda mi tego konkursu na normalnej skoczni. Bo przez to nasze głupie napalanie się na sukces, skończyłem potem 31. Kamil też zresztą skakał poniżej swoich oczekiwań. A mogliśmy się spokojnie zakręcić gdzieś w okolicach 15-20. miejsca, bo dobrze radziliśmy sobie w treningach i kwalifikacjach.
W konkursie na dużej skoczni zresztą tak właśnie skończyłeś – na 19. miejscu.
Dokładnie. Trochę szkoda, ale i tak bardzo dobrze wspominam tamte igrzyska. To były moje drugie, ale cztery lata wcześniej w Turynie mieszkaliśmy w starej willi, poza wioską olimpijską. Nie czuło się tego klimatu. W Vancouver mieszkaliśmy w wiosce i poczułem się wreszcie jak na faktycznych igrzyskach.
Wróćmy jeszcze na moment do waszego pokoju: o czym rozmawiałeś tam z Adamem Małyszem przy okazji igrzysk, na których zdobył przecież dwa srebra?
Raczej nie o skokach czy tym, że jest faworytem do medali. W pokoju nigdy się o czymś takim nie rozmawiało. W nich staramy się odpuścić tematy związane ze skocznią, żeby głowa odpoczęła. Wiadomo, że czasem są sytuacje, gdy ktoś się z czymś boryka i może pogadać z kolegą. Powkurzać się, wyładować złość. Ale normalnie raczej w coś gramy.
W co?
Bywało, że w karty – głównie w pokera. Adam też często woził mały projektor, więc oglądaliśmy wspólnie filmy. Głowa też musi odpocząć.
Jesteśmy przy temacie igrzysk, więc miejmy to już za sobą. Pjongczang, konkurs na normalnej skoczni, prowadzisz po pierwszym skoku. Po drugim wszyscy są przekonani, że będziesz mieć medal, a jednak lądujesz poza podium. Powiedziałeś przed chwilą, że w pokoju można się czasem powkurzać i coś z siebie wyrzucić. W Pjongczangu tak właśnie było?
Raczej panowała cisza. Smutek. Z Kamilem zresztą pojechaliśmy jeszcze na kontrolę antydopingową, jak wróciliśmy, było bardzo późno. To wszystko było dołujące. Zawodnik w takiej sytuacji wie, że dał z siebie wszystko, a los go tak potraktował… Przykre to, ale już się z tym pogodziłem.
Medal w drużynie ci to wynagrodził?
Zdecydowanie. Jadąc na te igrzyska myślałem o tym, że mam ogromną szansę wrócić z nich z medalem. Gdy zdobyliśmy ten brąz, zeszło ze mnie ciśnienie. Była mega radość z tego, że spełniłem marzenie z dzieciństwa, że trzymam je w rękach.
Marzenie w dzieciństwie rozbudzał fakt, że twój tata był medalistą mistrzostw świata w kombinacji norweskiej?
Na pewno. Jednak mi bardziej marzyły się zawsze igrzyska, jako ta najważniejsza impreza. I chyba najpiękniejsza dla sportowca.
Po medalu w Pjongczangu rozmawiałeś z tatą od razu?
Nie, pogadaliśmy później, na spokojnie. Dostałem wtedy ogółem bardzo dużo wiadomości. Wiadomo, że tata się mega cieszył z tego powodu. On zresztą już po mistrzostwach świata w lotach z tamtego sezonu był niesamowicie szczęśliwy.
Zahaczmy więc o te wywołane mistrzostwa świata w lotach. Brązowy medal w drużynie zdobyłeś w Oberstdorfie. Ale dekadę wcześniej, też tam, na mistrzostwach świata w lotach w drużynie skoczyłeś ledwie 120 metrów i Polska nie weszła do drugiej serii. Pewnie było wtedy trochę nieprzychylnych komentarzy. Ten brąz był jakimś odkupieniem?
Odkupieniem nie. W 2008 roku na tych mistrzostwach świata w lotach… Uważam, że nie powinno mnie tam być. Nie skakałem dobrze. Byliśmy wcześniej w Willingen i wszyscy prezentowaliśmy się tam bardzo średnio, nie licząc Adama. Zostaliśmy później jeszcze na treningi, ale udało się przeprowadzić bodajże jeden, bo cały czas mocno wiało. No i na te loty pojechaliśmy trochę z musu.
Mówisz trochę jak Adam Małysz o igrzyskach w Nagano.
Może i tak. Wiadomo, że jak się zostanie powołanym, chce się na zawodach dać z siebie wszystko. Ale wtedy nie było formy. A na lotach wszystko jest potęgowane, każdy błąd odbija się razy dwa. Skocznia w Oberstdorfie też nie jest łatwa, dla mnie to jeden z trudniejszych mamutów.
Inna sprawa, że dużo ich do wyboru aktualnie nie ma.
No nie ma, fakt. Ale tam jest bardzo stromy rozbieg, mocno „wciska”. Jeśli zawodnik choć trochę wycofa się z pozycji, to już jest po skoku. Więc jak mówię – uważam, że nie miałem na tyle dobrej formy, by tam startować. I tyle.
A wracając do przyjemniejszych chwil i konkursu z 2018 roku – to były moje pierwsze skoki w drużynie od jakichś dwóch lat. Czułem sporą presję, nawet nie z zewnątrz, a u siebie w środku. Że trzeba dobrze poskakać, by nikogo nie zawieść. Zresztą zawsze trudniejsze było dla mnie skakanie w konkursie drużynowym. Chciałem, by wszystko poszło dobrze. Uważam, że zrobiliśmy tam bardzo dobrą robotę. Z Norwegami nie było szans, są świetnymi lotnikami. Mieli nad nami przewagę, Słoweńcy też. Powalczyliśmy jednak do końca. Każdy z nas oddał skoki takie, na jakie było go w danym momencie stać. Nikt nie popełnił błędów.
To był mój pierwszy medal z dużej imprezy. Łezki pociekły. I faktycznie, cieszę się, że to było tam, bo wymazało te mistrzostwa sprzed dekady. Tamten skok zastąpiły fajne wspomnienia.
Polacy raczej nigdy nie byli znani jako specjaliści od lotów, mimo że Kamil latał ponad 250 metrów, a Adam przez chwilę współdzielił rekord świata. A twoja życiówka – 236 metrów – to w dzisiejszej skali jaki wynik?
Jak oglądałem ostatnie loty w Planicy, to mało było tam skoków na 240 metrów i dalej. Więc moja życiówka w sumie nadal robi wrażenie. Pamiętam, że to był próbny skok przed ostatnim konkursem. Jak wyleciałem wtedy nad bulą, to wiedziałem już, że będzie dobrze. Widziałem linię 240 metrów, chciałem tam za wszelką cenę dociągnąć. Widać to było potem po lądowaniu. Wtedy świetnie latało mi się przez cały weekend. Chyba wszystkie skoki miałem powyżej 220 metrów. Cieszyłem się tym, jak małe dziecko.
Chyba wszyscy skoczkowie tak mają, co? Wielu mi mówiło, że skoki to euforia, ale loty to coś jeszcze większego.
Dokładnie tak. Ale trzeba być w formie. Bo jak się nie jest w formie, to jest…
Oberstdorf 2008?
Dokładnie. (śmiech) Ja tak naprawdę dopiero w tamtym sezonie [2017/18] nauczyłem się, jak latać tak daleko. Od samego początku sezonu lotów miałem super zabawę. Od Kulm, przez Vikersund, aż po Planicę. Czułem, że te loty w końcu sprawiają mi radość.
A teraz masz jeszcze pamiątkową koszulkę Podbeskidzia z wypisaną na niej życiówką.
Tak, dostałem ją ostatnio na stadionie. Fajny gest. Super się tam bawiliśmy, fajny mecz się trafił do oglądania, dużo bramek. Podbeskidzie wygrało [4:1 z Chojniczanką – przyp. red.], więc też dobrze. Chyba się tam jeszcze pojawię.
Może już w Ekstraklasie?
Oby.
Cofnijmy się w czasie do samych początków. Czy gdy pierwszym trenerem jest twój tata, to jest łatwiej?
Tata był nim tak naprawdę tylko przez chwilę. Pierwsze kroki stawiałem w skokach pod jego nadzorem, ale szybko trafiłem do innego trenera, a tata nie wtrącał się już w moją karierę. To mi się u niego zawsze podobało – nigdy nie wchodził w kompetencje innych trenerów. Wiadomo, podpytywał, jak wygląda sytuacja i na jakim poziomie jestem, ale to tyle. Gdy coś nie szło, to starał się mnie podbudować – mówił, żeby być spokojnym i cierpliwym, a będzie dobrze. To było fajne, że nie było z jego strony żadnych nacisków. Wspierał mnie w inny sposób.
Skocznia ciągnęła cię, bo po prostu jest w okolicy? Czy właśnie przez tatę?
Pewnie mógłbym robić wiele innych ciekawych rzeczy. Tata był jednak trenerem, jeździłem z nim na treningi i pewnie chciałem już wtedy tego spróbować. Ale nawet, kiedy jeździłem na nartach, to robiliśmy skocznie i próbowaliśmy skakać. To było takie naturalne przyciąganie. Kiedy nauczyłem się jeździć na desce, to owszem, pojeździłem, ale skocznię też trzeba było zrobić. Te skoki w moim sercu były w sumie od zawsze.
Muszę przyznać, że w pewnym momencie bawiło mnie, gdy niektórzy próbowali ciebie czy Kamila klasyfikować jako „produkty” Małyszomanii, mimo że kiedy Adam zaczął wygrywać, byliście już nastolatkami.
(śmiech) No tak, my to zupełnie inna bajka. Gdy Adam wygrywał kryształową kulę po raz pierwszy, miałem 14 lat. Byliśmy z Kamilem młodymi juniorami. To że zaczęliśmy skakać nie wynikało z sukcesów Adama. Sami tego chcieliśmy.
Ale zauważyłeś, gdy Adam zaczął wygrywać, zmianę w podejściu do skoków?
Chyba każdy Polak ją wtedy zauważył! (śmiech)
Czym innym jest jednak patrzyć na to z zewnątrz, a czym innym od środka.
Jasne. Wiadomo, że skoki stały się wtedy w Polsce dużo bardziej popularne. Dzięki Adamowi wybiły się na poziom, na jakim są teraz. Myślę, że dał podwaliny pod to, jaką mamy obecnie drużynę. Dzięki niemu przyszli sponsorzy, pojawiło się więcej pieniędzy na szkolenie, jest też duże zainteresowanie mediów. Chwała Bogu, że tak się stało. Kto wie, jakby to wyglądało, gdyby Adam nie zaczął wtedy wygrywać. Czy Kamil, Piotrek albo Dawid osiągnęliby swoje szczyty? Nie wiadomo.
Masz poczucie, że te sukcesy Adama jednak w jakiś sposób zmarnowano? Owszem, mamy wielkich skoczków, ale to już weterani. A brakuje trochę zawodników w kolejnych pokoleniach, właśnie tych, którzy już podchodzą pod „wytwory” Małyszomanii.
Trochę tego szkoda. Nie wiem jednak, jak podejść do tego tematu. Ja sam patrzę na to tak – choć nie wiem, czy słusznie – że brakuje nam trochę tego, by już w klubach to szkolenie odbywało się na fajnym poziomie. Każdy trener ma swoją wizję, a zawodnik, który wychodzi z klubu, często jest przez to zagubiony. U nas powoli zaczyna wchodzić to, by technika skoku była mniej więcej wspólna wszędzie w Polsce, żeby taki zawodnik nie musiał się uczyć skakać na nowo, gdy dojdzie do wieku juniorskiego i kadry, a miał pojęcie o technice.
Przy czym nie mówię, że ci trenerzy pracują źle. Jednak może nie ma przypadku w tym, że u nas zawodnicy osiągają sukcesy nieco później. Kamil, Dawid, Piotrek, ja, nawet Maciek Kot, który miał jakieś 25-26 lat, gdy zaliczał najlepsze sezony w karierze. Czyli później niż na przykład zawodnicy w Austrii.
Pytanie, który model jest lepszy. Nasi skoczkowie okazują się długowieczni. Austriacy, którzy wcześnie weszli na najwyższy poziom, niekoniecznie.
To trochę pokazuje, że ja, Piotrek, Kamil czy Dawid – byliśmy wszyscy wytrwali. Przeszliśmy przez pewien etap, gdzie dostawaliśmy bardzo w dupę. Przecież wszyscy przez jakiś czas dokładaliśmy wiele starań, a niekoniecznie byliśmy w stanie punktować w Pucharze Świata. Potrzeba było sporo cierpliwości i motywacji. Oni cały czas tę motywację mają, a ja też ją długo miałem. Trudno powiedzieć, czemu tak to wygląda. Bo w Austrii zawodnicy szybko przebijają się na ten najwyższy poziom.
Dość oczywiste było, że gdy zacznie się temat szkolenia, pojawi się Austria.
To właśnie taki kraj. Wszędzie są przecież austriaccy trenerzy. Warto ich obserwować i podglądać.
Czy w takim razie nie byłoby warto naśladować też tamtejszego modelu szkolenia trenerów?
Myślę, że warto. W każdym związku narciarskim w gronie najlepszych nacji jest lub był jakiś Austriak. Mają dobrą szkołę i zawsze mieli. Aktualnie są najlepszą reprezentacją, mają też mnóstwo juniorów. Często nie wiadomo skąd wyrasta nagle kolejny Austriak i od razu wskakuje do „10” w zawodach Pucharu Kontynentalnego. Tam jest naprawdę świetny system. U nas to wszystko cały czas się tworzy.
Myślisz, że z Thomasem Thurnbichlerem u steru kadry uda się to zbudować? Przy jego zatrudnieniu podkreślano w końcu, że to nie tylko trener dla pierwszej reprezentacji, ale właśnie dla całego systemu.
Mam nadzieję, że tak będzie. Choć to niełatwe. Thomas ma swoich zawodników, jeśli ma też ogarniać całe szkolenie w kraju, to jest to wręcz zadanie niewykonalne.
Choć przy okazji Planicy mówił, że przedstawił już w Polskim Związku Narciarskim swój plan na polskie skoki.
Tak, pewnie za niedługo będzie o tym więcej wiadomo. Fajnie by było, gdyby zaistniała współpraca wszystkich trenerów z tym głównym. I by wszyscy mieli taką samą wizję, bazowali na wspólnej technice, starali się, by ci zawodnicy może nie tyle skakali podobnie – bo do każdego trzeba podejść indywidualnie – ale by uczono ich podstaw mniej więcej w ten sam sposób.
To powinno być zresztą stosunkowo łatwe, patrząc na to, ile mamy ośrodków.
Dwa. Zakopane i Szczyrk.
A Wisła?
Tam są albo mniejsze obiekty, albo już skocznia duża. Podobnie w niektórych mniejszych miejscowościach, gdzie są małe skocznie. Normalne skocznie są tylko w Zakopanem i Szczyrku.
To chyba też kamyczek do ogródka związku w latach po Małyszomanii? Przecież aż dziw bierze, że upadła na przykład skocznia w Karpaczu, zwłaszcza, że po tamtej stronie kraju brakuje takiego ośrodka skoków.
Oj, wielka szkoda. To była świetna skocznia i miejsce. Bardzo żałuję Orlinka i cieszę się, że jeszcze mogłem tam skakać. Jak mówisz – gdyby nie upadł, byłby dodatkowy ośrodek. Można by pojechać na obóz, poskakać, zmienić otoczenie, ale dalej pozostawać w kraju.
A masz poczucie, że system w Polsce nie sprzyja skoczkom, którzy mają słabszy sezon? Sam mówiłeś przy kilku okazjach, że w okolicach 2013 czy 2014 roku uratowało cię założenie wraz z żoną firmy, w której szyliście kombinezony. Gdyby nie to…
To kto wie, jak by się to skończyło, tak.
Przez coś takiego przechodzili też na przykład Andrzej Stękała czy Olek Zniszczoł, którzy ledwie wyrabiali finansowo, a potem pokazywali, że mogą być w kadrze przydatni.
Tak to w skokach niestety jest. Niewiele tu mogę dodać. Jak się nie ma swojego sponsora i nie robi się wyników, to jest bardzo ciężko. Kiedy ktoś jeszcze ma na utrzymaniu rodzinę, jak ja w tym wspomnianym przez ciebie okresie – córka miała wtedy dwa lata – to w ogóle jest problem. Mój sponsor wycofał się wówczas z Polski. Nie miałem tak naprawdę nic.
Firmę wymyślił nam szwagier i dobrze, że to zrobił. Stwierdził, że skoro moja żona jest po odpowiedniej szkole, to czemu nie spróbuje szyć kombinezonów? Tak to poszło i dzięki temu mogłem dalej trenować, a potem zdobyć medale. Wszystko udało się wtedy u mnie poskładać i cieszę się z tego. Ale faktycznie, wielu ludziom wydaje się, że jeśli zawodnik jest w kadrze, to za samo to dostaje pieniądze. A tak nie jest, trzeba sobie na to zasłużyć wynikami, którymi zdobywa się stypendium. Samo miejsce w kadrze nie daje wypłaty. Jak ktoś ma gorszy sezon, to trudno wytrzymać.
To jest ciekawe w połączeniu z tym, co mówiłeś – że u nas skoczkowie często wchodzą na najwyższy poziom później. Tyle że muszą jeszcze do tego momentu dotrwać, a jak nie ma pieniędzy, to trudno to zrobić.
Chyba nie ma aktualnie odpowiedzi na to pytanie. Sam nie wiem, co można by zrobić.
Rzucę w takim razie ideę: zwrócić się do Macieja Maciusiaka. On już wielu skoczków w Polsce wprowadził na wysoki poziom, odbudował. Ciebie zresztą też, prawda?
Tak, trenowałem z nim przez dwa albo trzy sezony. Pomógł zresztą nie tylko mi, ale też Dawidowi Kubackiemu i Maćkowi Kotowi. Odbudował nas po słabszych sezonach, pod jego wodzą zaliczyłem pierwszy dobry sezon w Pucharze Świata. Uważam, że to bardzo dobry trener, który pomógł wielu zawodnikom.
Można powiedzieć, że po części dzięki niemu zakończyłeś karierę nie w wieku 28 lat, a 36, rocznikowo nawet 37. A za rok w takim wieku będą Kamil Stoch i Piotr Żyła. To spytam: jak długo da się w dzisiejszych czasach skakać na poziomie Pucharu Świata i osiągać przy tym sukcesy? 15 lat temu pewnie i oni skończyliby już kariery.
Wszystko się zmienia. Jest dużo lepsza odnowa biologiczna, mamy też świetnego fizjoterapeutę, który dba o skoczków. Można też ustawić trening pod starszych zawodników, by ich nie przemęczyć. Możliwości są dużo większe niż kiedyś. A jak długo Kamil czy Piotrek mogą być na szczycie? Wiele zależy od tego, czy nie będzie ich nic bolało, czy będą mieli motywację i chęci. Ale oby jak najdłużej. Każdy pewnie będzie się cieszył, jeśli jeszcze trochę poskaczą.
Pewnie nieprzypadkowo wspominasz tu o zdrowiu, co?
Tak, ten sezon bardzo dał mi w kość. Doskwierał mi ból kolan. Mam tak zniszczone stawy, że każdy trening robiłem z zaciśniętymi zębami. Nie mogłem trenować na sto procent na siłowni. Na skoczni też nie było łatwo. To wszystko miało duży wpływ na moją decyzję.
Dam przykład z tenisa. Roger Federer, który skończył karierę w zeszłym roku, miał wcześniej operację kolana i długą rehabilitację. Na kort wrócił już jedynie na pożegnalny mecz debla. Ale już w trakcie rehabilitacji mówił, że myśli bardziej o tym, by po karierze móc normalnie funkcjonować – wyjść na rower, poodbijać piłkę dla relaksu, wyskoczyć z dziećmi w góry. Patrzysz na to podobnie?
Dokładnie to miałem w głowie. Teraz na przykład odpocząłem, nic mnie nie boli. A były takie momenty, że nie siedziałbym tak [ze zgiętymi nogami], a musiałbym je co chwila prostować. Teraz minął miesiąc od ostatniego treningu i czuję, że jest dużo lepiej. Miałem w głowie to, że nie mogę zajechać tych kolan, bo mam dzieci i dalsze życie przed sobą.
A skoro już skończyłeś karierę… to co teraz?
Jest plan, żebym pozostał przy skokach jako trener, ale na razie nie chcę mówić nic więcej.
Pierwszy trener?
Nie, asystent. Na pierwszego trzeba mieć trochę doświadczenia.
A jakim chciałbyś być trenerem?
Dobrym. (śmiech)
Myślę, że najważniejszy jest kontakt z zawodnikami. Tak, by dotrzeć do każdego i by zawodnik zaufał trenerowi. To jest najważniejsze. Zawodnik musi rozumieć, że trener chce dla niego jak najlepiej. Każdy trener dba o to, by relacje na linii zawodnik-trener były profesjonalne, ale i pełne zaufania.
Przyzwyczaiłeś się już do zmiany trybu życia?
Na razie nie, bo zawsze po sezonie mieliśmy trochę wolnego. Ruszaliśmy się, wiadomo, zresztą z chłopakami jestem w kontakcie, jeździmy na squasha. Mam też sporo zajęć dookoła, jestem w stanie zająć sobie dzień. Zawieźć dzieciaki do przedszkola czy szkoły, porobić coś w domu, pojechać na zakupy… Na razie nie czuję braku treningów.
Córki czekają na wakacje, skoro będziesz wtedy cały czas w domu?
No właśnie… niekoniecznie tak będzie. (śmiech) Może się okazać, że niewiele się zmieni. Poza tym i tak uważam, że my, skoczkowie, mamy się całkiem dobrze, bo nie mamy kilkutygodniowych obozów jak w biegach narciarskich. Przeważnie były to pięciodniowe obozy, potem tydzień w domu. Zimą też większość zawodów to najczęściej rozłąka na kilka dni, nie dłużej. Kontakt z rodziną cały czas jest.
Zakładam, że planujesz też kontynuować pracę nad kombinezonami. Firma w końcu istnieje i ma się dobrze. Planujesz też zacząć je szyć, czy jednak to zostanie domeną twojej żony?
W firmie w sumie działam cały czas. Kwestie szablonów, form, wycinania – to wszystko było po mojej stronie. Trochę pracy w to powstawanie kombinezonów wkładam. W sumie to myślałem, że teraz [po zakończeniu kariery] będę mieć więcej czasu, a wcale tak nie jest. (śmiech) Faktycznie jednak chciałbym nauczyć się szyć, może uda się w przyszłości. Natomiast nawet gdybym tego nie zrobił, to i tak będę żonie pomagać, jak to robiłem do tej pory.
Kiedy stres jest większy – gdy kombinezon powstaje, czy potem, kiedy ktoś ma w nim wystartować po raz pierwszy?
Kombinezon i tak zawsze trzeba poprawić. Owszem, staramy się ogarniać je tak, żeby już w początkowej fazie był w miarę dobrze uszyty pod daną osobę, ale i tak potem dopasowuje się go pod kątem tego, jak zawodnik jest mierzony. Kontrola kombinezonu jest tu ważna, żeby wszystko zgadzało się z przepisami. Owszem, zawsze może być jakieś niedopatrzenie, coś można źle zrobić, ale też my, zawodnicy, sprawdzamy potem jeszcze kombinezony z trenerami. Bywa i tak, że ten sam kombinezon sprawdza się podczas każdego konkursu, bo mógł się naciągnąć.
W ostatnich dwóch sezonach liczba dyskwalifikacji, jak się zdaje, podskoczyła. To utrudnia życie przy szyciu kombinezonów?
Nie. Dyskwalifikacje są przez niedopatrzenia, tak jak mówiłem. A że jest więcej dyskwalifikacji? Zmienili się kontrolerzy, to pewnie ma wpływ.
Najgłośniej o tym było chyba na igrzyskach w Pekinie, gdy pani Agnieszka Baczkowska nie przepuściła nikomu.
Tak, ale umówmy się – nawet w telewizji było widać, jak duże są te kombinezony i że niektórzy przesadzali.
Jak kombinezony do latania.
Dokładnie. Jeśli ktoś przesadza, to nie ma się co dziwić dyskwalifikacji. Kombinezon trzeba sprawdzać cały czas. Ja kiedyś zostałem zdyskwalifikowany za luz w kombinezonie na brzuchu. Może wypiłem wtedy za mało wody, nie wiem. W każdym razie miałem mniejszy brzuch niż przed zawodami. Zdarza się, trzeba tego wszystkiego pilnować. Niemniej i tak zawsze wszyscy będą się starali być na limicie z kombinezonami. To normalne.
Porównania skoków do Formuły 1 nie wzięły się znikąd.
Nie, oczywiście. Sprzęt jest w tym sporcie bardzo istotny. Właściwie w każdym sporcie. W piłce nożnej buty też są przecież istotne. U nas nie jest inaczej.
Zostawmy temat sprzętu i cofnijmy się do zeszłego lata. Z Pawłem Wąskiem napisaliście wtedy historię, stając na podium pierwszego konkursu duetów.
Tak, choć tam nie było jakiejś wielkiej obsady. Mimo wszystko kilku najlepszych gości z lata się wtedy pojawiło. Bardzo pozytywnie wspominam ten wyjazd, fajne zawody. To była moja pierwsza styczność z tymi duetami, do tego wszystko rozegrano w jeden dzień. Najpierw były duety, potem konkurs indywidualny. A że nie miałem jeszcze punktów z Letniego Grand Prix, to dostałem niski numer startowy. Po duetach była dekoracja, po niej zapytałem się chłopaków, ile mam czasu do konkursu indywidualnego. A oni powiedzieli, że 20 minut.
No to okej, trzeba się spieszyć. Wszystko się działo w biegu. Same skoki w duetach były już pod tym względem wymagające, trzeba było szybko zanieść narty do serwisu, żeby je przygotowali na kolejny skok, odpocząć i od razu były następne próby. Właściwie faktyczny czas na zebranie sił miałem dopiero po pierwszym skoku w konkursie indywidualnym. Choć jak sobie po nim usiadłem, to stwierdziłem, że mam już dość. A trzeba było skoczyć jeszcze raz.
Konkursy duetów dobrze się przyjęły…
Tak, mi też się podobały. I jako kibicowi, i jako zawodnikowi. Fajny format, dobrze się skakało. Można ich organizować więcej, o ile nie będą się odbywać kosztem standardowych drużynówek.
Mówię o tym, bo skoki mają w ostatnich latach swoje problemy: narzekanie na współczynniki, spadająca oglądalność, pustki na trybunach, jury, które nie potrafi dobrze zarządzać konkursem…
Tak. Jak oglądałem w tym sezonie konkursy Raw Air w Lillehammer, to denerwowałem się, że czasem nie można było poczekać o chwilę dłużej na zapalenie zielonego światła. Żeby ten wiatr był w miarę dobry. Bo robi się tak, że wiatr wskakuje w korytarz, więc daje się zielone światło, mimo że po chwili jest już z warunkami inaczej. A zawodnik już jedzie. Czasem warto poczekać, żeby nie wycinać zawodników, również tych dobrych, z konkursów.
Czyli widziałbyś potrzebę zmian. A czy myślisz, że trzeba by urozmaicić same konkursy jeszcze czymś poza duetami? O ile w Polsce oglądalność raczej nigdy nie spadnie, to już w Europie może być z tym źle.
W Polsce problemu nie będzie, jak mówisz. Pamiętam jednak, jak po igrzyskach w Pjongczangu – gdzie Norwegowie byli najlepszą drużyną – pojechaliśmy do Oslo na Raw Air. I tam gdyby nie polscy kibice, to nie byłoby właściwie ludzi. A przecież gospodarze mieli tak dobrych zawodników, których wspierało tak mało kibiców…
I to w Oslo, gdzie stoi legendarna skocznia.
No właśnie. Ale też nie wiem, jak temu zaradzić. W Polsce nie mamy z tym problemu, przynajmniej na razie.
To trochę przesłania nam jednak „globalny” obraz.
Tak, choć na przykład w Niemczech skoki nadal są bardzo popularne. Na Turnieju Czterech Skoczni trybuny są zawsze pełne, na zawodach w Willingen też.
Jednak Turniej Czterech Skoczni przyciąga prestiżem i systemem KO w pierwszej serii.
Fakt, jest to coś innego. Mam nadzieję, że są tam gdzieś odpowiednie osoby, które nad tym usiądą, pomyślą i może faktycznie wprowadzą coś nowego.
Dobrze, zostawmy więc to właśnie im. I na koniec porozmawiajmy o twoim pożegnaniu, które miało miejsce w trakcie Pucharu Kontynentalnego w Zakopanem, gdzie odbyła się cała miniceremonia. Nieplanowana, prawda?
Raczej nie. Miałem w głowie tylko tyle, że powiem, że to ostatni sezon. Wyszło jednak super, spontanicznie, ale fajnie. Bez dużej pointy, a sympatycznie, miło i przede wszystkim w Polsce. To było dla mnie ważne.
Zakończyłeś przygodę ze skakaniem po części jak Adam Małysz – też w Zakopanem i też ze szpalerem z nart.
Ale on miał do tego fajną imprezę.
Miał mieć.
No tak, pogoda nie pozwoliła. Choć i tak tam skoczyliśmy, ale ostatecznie nie tak, jak to miało wyglądać.
To byłby zresztą ciekawy pomysł [losowanie przed skokiem odległości, na której skoczek miał wylądować – przyp. red.] na urozmaicenie konkursów, co?
Ciekawie by było na pewno. Szkoda, że wtedy się to nie odbyło, dostalibyśmy jakiś obraz tego, jak to mogłoby wyglądać.
Chciałbym zobaczyć Thomasa Morgensterna, który całkowicie przejeżdża próg, żeby wylądować na setnym metrze, zamiast lecieć daleko za punkt konstrukcyjny.
(śmiech) Nawet wtedy rozmawialiśmy o tym, że trudniej byłoby skoczyć blisko. Tak, żeby wycelować w te 80-90 metrów. Trzeba by było pewnie ustawić sobie belkę na samym dole i próbować. Tam przecież byli zawodnicy, którzy skakali na światowym poziomie. Nie wiem, jak musieliby „popsuć” skok, żeby lądować tak blisko.
Na pożegnanie od kolegów dostałeś owcę, która została w Zakopanem. Twoje córki nie były rozczarowane tym, że nie pojechała z tobą do domu?
Nie, bo będąc w Zakopanem o tym nie wiedziały. Dowiedziały się później, więc było spoko. (śmiech) Nie no, ale gdzie ja bym ją brał. Co miałbym z taką owieczką zrobić? Lepiej jej tam, gdzie jest.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj też:
- Jak „Góra” z Gry o Tron szuka wyzwań w świecie mniejszych od siebie
- Sezon stulecia i pogoń za Gretzkym. Connor McDavid walczy o miano najlepszego w historii
- Niesamowita Hassan i nowy rywal dla Kipchoge. Dzieje się w świecie maratonu
- Kłopot bogactwa na przyjęciu. Czy reprezentacja potrzebuje Wilfredo Leona?