Wiadomo, jak jest – apetyt rośnie w miarę oglądania. Skoro więc rok temu w czasie mistrzostw świata Krzysztof Ratajski zdołał zainteresować całą Polskę dartem, liczyliśmy, że w tym roku uda mu się osiągnąć jeszcze więcej. Choć poprzeczka wisiała wysoko, bo ćwierćfinał był historycznym wynikiem dla naszego darta. Takim, który jeszcze długo może zostać niepoprawiony. A na pewno nie stanie się to tej zimy. Bo Ratajski odpadł już w swoim pierwszym meczu.
Historia na naszych oczach
To był mecz z Gabrielem Clemensem w grudniu 2020 roku. Już awansem do niego Ratajski poprawił swój wcześniejszy najlepszy w karierze wynik, którym była III runda mistrzostw świata. Rok temu odprawił gładko Ryana Joyce’a (3:0) i Simona Whitlocka (4:0), prezentując przy tym znakomitą formę. Ostrzyliśmy sobie więc zęby na mecz 1/8 finału, spodziewając się kolejnego znakomitego widowiska. Nie sądziliśmy jednak, ze przysporzy nam ono aż tyle nerwów.
Bo Ratajski i Clemens stworzyli prawdziwy spektakl, w czasie którego napięcie sięgało zenitu. A stworzyli go… pudłując.
Wszystko działo się w ostatnim legu ostatniego seta. Ratajski miał 56 punktów do końca. Wystarczyło trafić pojedynczą 16 i wykorzystać jedną z dwóch lotek na awans. Pierwsza część planu poszła idealnie. Druga – już nie. Zamiast podwójnej 20 była pojedyncza. Zamiast podwójnej dziesiątki – pojedyncza. Clemens kończył ze 107 i też nie trafił lotki na mecz. A po nim podszedł Ratajski i nie wykorzystał trzech lotek meczowych. Niemiec ten wyczyn powtórzył, a „Polski Orzeł” odetchnął wtedy chyba najgłębiej w swoim życiu. I co?
I też nie trafił. Trzy razy. Znowu. – To już jest agonia – powiedzieli wtedy komentatorzy TVP. Tyle że cierpieli obaj darterzy. Clemens również. Bo i on nie wykorzystał kolejnych trzech lotek meczowych i obaj znaleźli się nagle na dwóch punktach do końca. Najmniejszej możliwej wartości. Opcja na skończenie meczu była więc jedna – trafić podwójną jedynkę. Ratajski, żeby się uspokoić, przechadzał się po sali. Bo nie mógł uwierzyć, podobnie jak i my, że ten mecz jeszcze trwa.
A potem podszedł do tarczy. Rzucił raz. I padł na kolana, bo wreszcie trafił. Był w ćwierćfinale, a tysiące ludzi przed telewizorami, których dart wcześniej zupełnie nie interesował, nagle szalało z radości. Na tyle, że jego późniejsza porażka, ze Stephenem Buntigiem, nie miała już większego znaczenia. Ratajski swoje zrobił.
Światowa czołówka
Niemal rok minął od tamtego turnieju i tych wielkich emocji. Ratajski w tym czasie rozsiadł się wygodnie na miejscu w szerokiej światowej czołówce i regularnie podgryzał graczy z topu. Ostatnim turniejom tego roku towarzyszyły nawet wyliczenia, co Polak musiałby zrobić, żeby awansować do najlepszej „10” rankingu. I to wcale nie bezpodstawne – do mistrzostw świata przystępował jako zawodnik rozstawiony na 12. miejscu, z już uznaną marką i rozpoznawalnością dużo większą niż jeszcze rok czy dwa lata temu. Dycha była blisko.
Po drodze do MŚ zresztą całkiem dobrze mu się wiodło, choć akurat w ostatnim czasie jego forma falowała. W listopadzie na przykład odniósł pierwsze turniejowe zwycięstwo w sezonie (w Players Championship 30), ale późniejsze występy – w Grand Slam of Darts i Players Championship Finals – były już do zapomnienia. To mistrzostwa świata są jednak tym turniejem, na którym skupia się cała czołówka i na który trzeba przygotować najlepszą formę. Liczyliśmy, że to właśnie w nim Ratajski to pokaże. Dokładnie tak jak w zeszłym roku.
Nie wyszło.
To nie tak miało być…
Ratajski finalnie został pierwszym z rozstawionych graczy, który odpadł z turnieju. To w dużej mierze kwestia terminarza (jego mecz II rundy – od której turniej zaczynają darterzy rozstawieni – po prostu był jednym z rozpoczynających się najszybciej), ale też słabej dyspozycji Polaka. Bo ten nie miał dziś nic wielkiego do zaoferowania. Właściwie tylko w jednym, drugim secie, pokazał, że grać potrafi na naprawdę wysokim poziomie. A poza tym – klapa.
Zastanawialiśmy się, jak kilka czynników wpłynie na Polaka. Przede wszystkim fakt, że jego rywal miał już za sobą mecz w turnieju i przystępował do spotkania II rundy „rozgrzany”, ale istotna mogła okazać się też inna rzecz – powrót fanów, z których obecnością „Polski Orzeł” zdaje się czasem sobie nie radzić. Najlepszy wynik w karierze wykręcił akurat wtedy, gdy na trybunach ich nie było. Wrócili i od razu jest gorzej. Choć nie można – co do tego nie mamy wątpliwości – zrzucać wszystkiego na nich.
https://twitter.com/OfficialPDC/status/1471879350765166601
Bo Ratajski zagrał po prostu słabo. Steve Lennon nie pokazał niczego wielkiego, ba, na podwójnych miał fatalną wręcz skuteczność (22%), ale i tak zdołał wygrać mecz. Głównie dlatego, że Polak w niemal każdego lega wchodził wolno. I to od samego początku – już pierwsze dwa przegrał gładko, ale że Irlandczyk zaciął się na podwójnych w trzecim, to Ratajski zdołał wyrównać stan rywalizacji w secie, którego potem jednak i tak przegrał. Jego najlepsza partia przyszła po chwili – wygrał trzy legi z rzędu, zaliczył kapitalne zejście ze 132 punktów, które rozgrzało publikę i zamknął seta.
Było 1:1. Od tego momentu już nic nie poszło po myśli Polaka.
Bo ten znów rzucał słabo na początku i w środku legów, budząc się na końcówki. Gdy jednak Ratajski drzemał, to Lennon spokojnie uciekał i nawet ze swoją bardzo słabą skutecznością na podwójnych, był w stanie zamykać kolejne małe partie. Trzeciego seta wygrał do zera. Czwartego – 3:1. I takim wynikiem w setach skończył się też cały mecz. Mecz, po którym spodziewaliśmy się zupełnie innego obrazu. Niestety jednak – Ratajski po prostu nie był w formie. I trudno tu szukać pozytywów, może poza takim, że święta spędzi w domu.
Choć on raczej wolałby przygotowywać się wtedy do III rundy mistrzostw.
Krzysztof Ratajski – Steve Lennon 1:3 (2:3, 3:0, 0:3, 1:3)
Fot. Newspix