Reklama

„Igrzyska to wyjątkowy spektakl”. Przemysław Babiarz o Paryżu, pracy komentatora i polskich nadziejach [WYWIAD]

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 lipca 2024, 17:28 • 24 min czytania 13 komentarzy

Przemysław Babiarz z igrzyskami poprzez pracę związany jest od 1992 roku. A od 2004 niezmiennie jest w miejscu ich rozgrywania. Komentował sukcesy Otylii Jędrzejczak w Atenach czy lekkoatletów w Tokio. W rozmowie z Weszło zdradza tajniki pracy komentatora, mówi, co nie podoba mu się w działaniach Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego i czemu ostatnie dobre otwarcie igrzysk to to w Londynie. Opowiada też o przyjaźni z Włodzimierzem Szaranowiczem oraz dawnych igrzyskach i sukcesach Polaków. Wspomina również o tym, jak kiedyś pomylił dwóch biegaczy czy o oglądaniu igrzysk w Seulu w akademiku.

„Igrzyska to wyjątkowy spektakl”. Przemysław Babiarz o Paryżu, pracy komentatora i polskich nadziejach [WYWIAD]

Pamięta pan pierwsze igrzyska, przy których pan pracował?

Oczywiście. To były igrzyska w Barcelonie, 32 lata temu. Niezwykle gorące lato, zarówno tam, jak i tu w Warszawie. Na szczęście w studiu telewizyjnym była klimatyzacja, więc wszyscy uciekali do studia, a nie ze studia. Bo już w bufetach i na korytarzach tej klimatyzacji wtedy brakowało.

Debiutowałem wtedy jako jeden z prowadzących studia olimpijskie. Było też jednak wielu innych, o wiele ode mnie wtedy bardziej znanych, prowadzących. Zresztą nie tylko ze świata sportu, bo prowadzącymi byli na przykład Katarzyna Dowbor, Tomasz Lis czy Grażyna Torbicka. Sam pamiętam, że studio prowadziłem z Dorotą Idzi, wtedy jeszcze czynnym sportowcem, ale że pięcioboju nowoczesnego kobiet na igrzyskach nie było, to pojawiła się u nas.

Było zresztą o czym opowiadać.

Reklama

Tak, to igrzyska niezapomniane ze względu na kilka wydarzeń. Myślę tu choćby o polskich piłkarzach, którzy doszli aż do finału, gdzie ostatecznie przegrali z Hiszpanią. Ale też o złotych medalach Polaków. Na przykład Waldemara Legienia, który w pewnym sensie obronił tytuł mistrza olimpijskiego, chociaż w innej wadze. Pamiętne było też to, że Robert Korzeniowski został zdjęty z trasy chodu tuż przed bramą stadionu, a szedł po srebrny medal. Nie zapomnę też konkursu z udziałem Artura Partyki, jego brązowego medalu w skoku wzwyż.

No i pamiętajmy o pięcioboistach, bo to wtedy Arek Skrzypaszek wywalczył złoto indywidualnie i wraz z drużyną, więc stał się dwukrotnym złotym medalistą olimpijskim na jednych igrzyskach, co w polskim sporcie jest rzadkością. Wcześniej przecież dokonał tego tylko Witold Wojda we florecie na igrzyskach w Monachium. A później Robert Korzeniowski w Sydney.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

Jak w pana opinii zmieniły się igrzyska od tych barcelońskich?

Przede wszystkim igrzyska coraz bardziej się komercjalizują i mówię to również jako prowadzący oraz współtwórca wielu programów, które opowiadają o historii sportu. Mianowicie coraz trudniejszy jest dostęp do, nazwijmy to, retransmisji igrzysk. Prawo do pokazywania igrzysk w XXI wieku nabywamy tylko na rok ich rozgrywania. Natomiast po tym nie wolno nam pokazywać żadnych ich fragmentów. Wie pan, dla kogoś, kto robi historię sportu, kto chce opowiadać o mistrzach, o złotych medalistach, jest to po prostu strasznym ograniczeniem. Trzeba kupować dodatkowe prawa za bardzo znaczne kwoty.

I to jest coś, co kłóci się kompletnie z ideą popularyzacji igrzysk olimpijskich. Bo przecież takie programy, które przypominają dawnych mistrzów, to podstawowa rzecz. A od igrzysk w XXI wieku już nam tego nie wolno. Nie możemy przez to tak swobodnie opowiedzieć na przykład o Kamili Skolimowskiej. Musimy się wspomagać zdjęciami albo fragmentem, który jest cytatem z czegoś innego. Bo oryginalnej taśmy, którą zresztą posiadamy, nie wolno nam użyć.

Reklama

Dla mnie to jest coś przedziwnego, bo oznacza, że dla Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego ważniejszy jest dochód niż popularyzacja. A to chyba nie jest do końca zgodne z celem tej organizacji.

Skoro mówimy o popularyzacji igrzysk – uważa pan, że komentatorzy odgrywają w niej ważną rolę?

Z pewnością. W końcu zapamiętujemy dane wydarzenia wraz z głosem komentatorów. Jak kiedyś komentowali Jan Ciszewski albo Bohdan Tomaszewski, to wszyscy kojarzyli wielkie sukcesy polskich sportowców z ich głosami. Wielu też na pewno kojarzy medale naszych lekkoatletów z Włodzimierzem Szaranowiczem i innymi osobami, które te sukcesy komentowały.

Wiadomo, że igrzyska to też święto różnych dyscyplin, o których na co dzień trochę mniej się mówi i których się na pewno na co dzień nie komentuje. Szermierkę czy wioślarstwo kojarzymy głównie z igrzyskami olimpijskimi. Z kolei jak są mistrzostwa świata, to czasami się je pokazuje na kanałach sportowych, ale to nie tak, że cała Polska wtedy zasiada, żeby oglądać złote medale Polaków. Na igrzyskach wygląda to inaczej. To wyjątkowy spektakl.

Mówi pan o dyscyplinach mniej popularnych na co dzień. Należy też do nich pływanie, w Polsce kojarzone z sukcesami na igrzyskach, czasem mistrzostwach świata. No i, tak mi się wydaje, również z pana głosem.

Jeżeli tak jest, to bardzo mi miło. Rzeczywiście skomentowałem przede wszystkim te z punktu widzenia Polski najwspanialsze igrzyska, w Atenach. To pływanie dostałem wówczas w pewnym sensie w zastępstwie za lekką atletykę, której nie komentowałem. Ówczesny szef TVP Sport, Janusz Basałaj, podjął decyzję, że lekką atletykę skomentują Włodek Szaranowicz z Markiem Jóźwikiem, natomiast mnie dał wybór – mogłem komentować albo kolarstwo, albo pływanie. No to bez zawahania wziąłem pływanie, bo w pewnym sensie jest taką lekką atletyką, ale w wodzie.

Dobrze pan na tym wyszedł.

Wręcz świetnie. Skomentowałem trzy medale Otylii Jędrzejczak – złoto i dwa srebra. To było rzeczywiście wielkie wydarzenie, dla nas w pewnym sensie centralne na tamtych igrzyskach. Choć muszę dodać, że nieco tej lekkiej atletyki jednak skomentowałem, bo miałem na przykład maraton, z finiszem na Stadionie Panateńskim, miejscu rozgrywania pierwszych igrzysk.

Ale głównie jednak pływanie. Też w pięknym miejscu, na odkrytym basenie i ze słynnym finiszem Otylii przeciwko Petrii Thomas na torach trzecim i szóstym. No i oczywiście te medale srebrne też były przecież dla nas cenne, chociaż Otylia mówiła po nich, że nie będzie się jeszcze wypowiadała i dopiero po złocie opowie naprawdę, co jej w duszy gra. I tak się zresztą stało.

Czy ten wybór był też podyktowany pewnymi predyspozycjami? Kolarstwo to jednak sport, w którym długimi fragmentami niewiele się dzieje i trzeba wtedy wcielić się w narratora rodem z filmów dokumentalnych, opowiadać choćby o otoczeniu. Fenomenalnie robią to Tomasz Jaroński czy Krzysztof Wyrzykowski, potrafiąc utrzymać przez kilka godzin uwagę widza.

Szczerze mówiąc, kierowałem się tu najprostszą rzeczą – mianowicie pływanie było dyscypliną olimpijską, którą znałem z poprzednich igrzysk. Pamiętałem bohaterów oraz ich rekordy. W związku z tym łatwo było mi wejść w tę materię. Wiadomo było też, że Otylia jest w formie, dwa lata przed igrzyskami ustanowiła w końcu rekord świata w Berlinie i to już była zapowiedź tego, co może się zdarzyć. Chociaż, jak wiadomo, rekord świata nie daje gwarancji złotego medalu.

Natomiast wie pan co, ja rzeczywiście lubię pewną zmienność. Dyscypliny, które rozgrywają się w krótkim interwale, tak to nazwijmy. Bo i lekkoatletyka taką jest. Przecież przerzucamy się z konkurencji biegowych na skoki, a ze skoków idziemy do rzutów. W pływaniu za to mamy co długość basenu nawrót, a na tym nawrocie wiele się dzieje. Zmienia się prowadzenie, kolejność. To daje taką podstawę do budowania opowieści, szybkiej interpretacji, polegającej na błyskawicznym skojarzeniu. To mi w jakiś sposób odpowiada.

Przemysław Babiarz

Trzeba nadążać za wydarzeniami.

Tak, chociaż wie pan, ja komentuję też na przykład łyżwiarstwo figurowe, również na igrzyskach, choć zimowych. A to wymaga troszkę innej narracji, rozpoznawania skoków, ewolucji. W tej chwili jest łatwiej, bo ma się punktację. Natomiast to inny charakter dyscypliny. Podobnie jak na przykład biegi narciarskie. To też przecież jest długa narracja. Taki bieg na 30 kilometrów kobiet czy 50 kilometrów mężczyzn. To maraton, trwający półtorej godziny w pierwszym przypadku, a w drugim grubo ponad dwie.

Wcześniej przywołał pan rekord świata Otylii Jędrzejczak. Stąd zmienię temat, bo zastanawiam się, jaki rekord przez te wszystkie lata wywarł na panu największe wrażenie?

Powinienem przede wszystkim powiedzieć właśnie o rekordach Otylii, choćby z Montrealu, z mistrzostw świata. Ale jeśli nie skupiamy się tylko na naszych pływakach, to który? Rekordy Michaela Phelpsa były imponujące, a Iana Thorpe’a znakomite. Wie pan, grubo przed erą poliuretanu ten Thorpe niesłychanie wyśrubował rekord na 400 metrów dowolnym. Obecny wynik – ustanowiony już w poliuretanowym stroju – jest lepszy o ledwie jedną setną sekundy od jego wyczynu! Wprawdzie Thorpe zrobił to w „skórze rekina”, ale to jednak nie było to samo, co poliuretan.

Więc na pewno rekordy Thorpe’a i Phelpsa. Ostatnio duże wrażenie robiły rekordy bite przez Kristófa Miláka, bo on pobijał właśnie rekordy tego drugiego. A co do nich, to warto wspomnieć, że ostatni rekord indywidualny, który długo został w posiadaniu Phelpsa, to ten na 400 metrów zmiennym. I nagle pojawił się francuski pływak [Leon Marchand], który ten rekord świata pobił i to wywarło ogromne wrażenie. Zresztą on trenuje z Bobem Bowmanem, byłym trenerem Phelpsa.

Wie pan co, tak naprawdę wrażenie robi każdy z tych pływackich rekordów. Nie mówiąc już o rekordach lekkoatletycznych, które robią na mnie jeszcze większe wrażenie, ponieważ padają o wiele rzadziej.

I tu właśnie chciałem zapytać o niedawny rekord Jarosławy Mahuczich w skoku wzwyż kobiet. Pobity po 37 latach czekania.

Tak, a przecież były zawodniczki, które – wydawało się – są zdolne pobić ten rekord Stefki Kostadinowej. Choćby Blanka Vlasić. Poprzeczka jednak zawsze spadała. A tym razem nie spadła. Co ciekawe byliśmy dopiero co na mistrzostwach Europy w Rzymie i wspominaliśmy tam, że to właśnie miejsce, w którym został ustanowiony rekord świata w skoku wzwyż. Zresztą jakieś podobieństwo też polega na tym, że tam padły wtedy na mistrzostwach świata w Rzymie w 1987 roku dwa rekordy jednego dnia – Stefki Kostadinowej w skoku wzwyż i Bena Johnsona na 100 metrów. Tymczasem teraz w Paryżu też mieliśmy dwa rekordy – ten Mahuczich oraz Faith Kipyegon w biegu na 1500 metrów. Wiadomo jednak, że większe wrażenie zrobił ten Mahuczich.

Był wyczekiwany.

Tak, natomiast wie pan, jest coś takiego w skoku wzwyż, że to taki konkret. Jest poprzeczka i albo spadnie, albo nie. Wyraźny obraz. Takie rekordy trafiają do wyobraźni i zostają w niej na lata. Teraz będziemy jeszcze czekali – nie wiadomo jak długo – na rekord świata w skoku wzwyż mężczyzn. On jest co prawda o sześć lat młodszy od rekordu kobiet, ale nadal trwa i nie widać nikogo, kto miałby go pobić.

I też jest tak wyczekiwany. Sam zresztą uwielbiam skok wzwyż i do niedawna nie mogłem powiedzieć, żebym za swojego życia – bo jestem z rocznika igrzysk w Atlancie – zobaczył rekord świata…

Czyli urodził się pan akurat na srebrny medal Artura Partyki. Z tego pamiętnego konkursu, gdy już powiesiliśmy mu złoto na szyi, bo tak to wszystko przebiegało, ta rywalizacja z ostatecznym złotym medalistą, Charlesem Austinem. Choć pewnie zna pan doskonale tę historię.

Znam, zgadza się. Wróćmy jednak do rekordów. Zostało jeszcze w lekkiej atletyce trochę tych wiekowych. Wiemy, jakie stanowisko w ich sprawie ma na przykład Paweł Fajdek. Myśli pan, że one faktycznie w końcu zostaną pobite? Bo weźmy wyniki Florence Griffith-Joyner na 100 i 200 metrów – od dawna się mówi, że są zawodniczki zdolne je poprawić, a one niezmiennie się trzymają.

To prawda. Było blisko, bo padło już 10.54 s na 100 m. Więc faktycznie są już dziewczyny na tropie tych rekordowych wyników. Inna sprawa, że to Elaine Thompson była najbliżej w ostatnich latach, a ona nie wystartuje na igrzyskach w Paryżu. Ale może uda się Sha’Carri Richardson, Amerykance, bo w Jamajki bez Thompson nie wierzę. Shelly-Ann Fraser-Pryce jest chyba jednak zbyt wiekowa na bicie rekordu świata, a Shericka Jackson to biegaczka na 400 metrów, która przyuczyła się do sprintu. Choć nigdy nie można mówić nigdy…

Pewnie to właśnie pomyślała Mahuczich przed swoim skokiem.

Tak. Wie pan, ja pamiętam zresztą doskonale ten rekord Florence. I wcześniej pytał mnie pan, jakie rekordy robiły na mnie wrażenie. A on został akurat pobity w ćwierćfinale amerykańskich eliminacji do igrzysk w Seulu. Nie robił wielkiego wrażenia, bo to taki zwykły bieg, wie pan w dodatku, jak wyglądają amerykańskie stadiony lekkoatletyczne. Były również wątpliwości co do pomiaru siły wiatru, bo podano, że zupełnie nie wiało, a tymczasem w tym samym czasie w konkursie trójskoku podmuchy sięgały pięciu metrów na sekundę. Ten rekord, nawet pomijając aspekty związane z samą Florence, jest więc trochę podejrzany.

Z drugiej strony jak ona biegała! Jaką miała gigantyczną przewagę nad rywalkami! Pamiętam, że na powtórkach w zwolnionym tempie, już w samym Seulu, widać było, że ona się na finiszu uśmiecha. I ten uśmiech rodził się mniej więcej na 70 metrze, a nabierał pełnego blasku w momencie, kiedy mijała linię mety. To z kolei robiło wspaniałe wrażenie.

Później – to już moje czasy – biegał tak Usain Bolt.

Niedawno robiliśmy odcinek „RETRO TVP SPORT” o rekordach świata, oglądałem wtedy jeszcze raz te biegi Bolta. Wrażenie robił szczególnie na igrzyskach w Pekinie. Wiadomo, ten ostateczny rekord świata to Berlin, ale w Pekinie biegł czterokrotnie na 100 metrów – teraz ci najlepsi biegają tylko trzy razy – i w pierwszej rundzie wyglądało to tak, jakby startował na 800 metrów. Inni przebierali nogami, a on biegł luźno, po czym i tak był od nich szybszy. Ćwierćfinały – było to samo, rozglądał się na wszystkie strony. To było niebywałe.

Oglądałem to zresztą z komentarzem Ato Boldona dla NBC. I gdy w półfinale Bolt pobiegł 9.86 s, zwalniając na końcówce, to Boldon rzucił coś takiego, że „on to tak lekko robi, a to jest przecież mój rekord życiowy”. Jeden wybitny sprinter oddał tu swój hołd drugiemu. I chyba rzeczywiście tak, jak Bolt biegał w Pekinie, tak chyba nie biegał już nigdy potem. W Berlinie był bardziej „zasadzony” na rekord.

Tu wróciłbym do wątku o tym, jak komentator kreuje historię, narrację. Bo w Polsce przecież kojarzymy te rekordy Bolta z komentarzem Włodzimierza Szaranowicza i jego „rekordem XXII wieku!”. To słowa często przywoływane przy okazjach rozmów o Bolcie. Zastanawiam się natomiast czy pan po najważniejszych transmisjach odsłuchuje własny komentarz, żeby go przeanalizować? Albo po prostu ze zwykłej ciekawości, jak to wszystko wybrzmiało?

Czasami rzeczywiście odsłuchuję. Zwłaszcza gdy coś mnie niepokoi, wydaje mi się, że może czegoś nie dostrzegłem, albo zrobiłem to za późno. Wtedy sprawdzam. Czasami też bywam zaproszony na różne spotkania. I kiedyś na przykład w Olsztynie podczas spotkania komentatorów każdy prezentował jakąś transmisję. Jeden, dwa fragmenty, które uważał, że zrobił bardzo dobrze.

I co pan zaprezentował?

Było kilka takich spotkań. Na pierwszym finał dwustu metrów motylkiem ze złotem Otylii Jędrzejczak z 2004 roku. Choć gdybym miał wskazać w tej chwili jakąś transmisję, to chyba byłaby to – zresztą potwierdzona liczbą odsłon – ta z halowych mistrzostw świata w lekkiej atletyce. Chodzi o finał naszej sztafety 4×400 metrów mężczyzn, gdy zdobyli złoto i pobili rekord świata. Obejrzano to już kilkanaście milionów razy, a i mnie wydaje się, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie skomentowałem.

Powiedział pan, że odsłuchuje swój komentarz między innymi, gdy coś pana zaniepokoi. Czy łatwo jest więc przepracować jakieś wpadki, które się popełniło? Bo nie ukrywajmy, że przy wielogodzinnych transmisjach wręcz niemożliwe jest przejście ich na „czysto”.

To prawda. Kiedyś rzeczywiście starałem się bardzo unikać jakichkolwiek nie tylko błędów, ale wręcz nieścisłości. Natomiast po wielu latach doszedłem do wniosku, że w transmisji telewizyjnej akurat nie to jest najważniejsze. Istotniejsze jest, czy człowiek stworzy pewien klimat. Oczywiście nie można nie dostrzec Polaka, który wbiega na metę drugi, atakując z siódmej pozycji, no bo to jest po prostu wpadka.

Natomiast wyłapanie wszystkiego idealnie… Dziś są do tego co prawda narzędzia, nakłada się na przykład grafikę komputerową, dzięki której w biegach widać, kto prowadzi i jaka jest odległość między zawodnikami. Tak samo w pływaniu, gdzie pokazuje się odległości. Komentator ma więc bardzo ułatwione zadanie w porównaniu do tego, co było kiedyś. Przed laty komentatorzy posługiwali się przecież lornetkami, ponieważ nie zawsze obraz telewizyjny pokazywał to, co oni chcieli widzieć. Ta lornetka faktycznie się przydawała, zawsze przy sobie miał ją na przykład Bohdan Tomaszewski.

Ale to inne czasy. Dziś to jest to wszystko pokazywane na ogół nieźle, chociaż przyznam się jako komentator, że na przykład identyfikacja numerem startowym zawodnika jest łatwiejsza niż nazwiskiem. Bo te drugie są różne – długie, krótkie, czasami łatwiej jest na pewno rozpoznać trzy- czy nawet czterocyfrowy numer.

Myślę, że zagraniczni komentatorzy muszą się łapać za głowy, gdy widzą długie nazwiska Aniołków Matusińskiego…

Nawet my przy prezentacji zawsze podawaliśmy ich pełne, dwuczłonowe nazwiska, ale już w czasie biegu posługiwaliśmy się tylko panieńskimi. Bo dbałość o ten szczegół psułaby potoczystość wymowy. A to nie ma sensu.

Zdarzało się, że miał pan problem, by wybaczyć sobie jakąś wpadkę?

Przy okazji igrzysk w Barcelonie poza tym, że byłem jednym z prowadzących studia, to jeszcze wykonywaliśmy różne inne prace redakcyjne, na przykład związane z researchem czy wiadomościami. Ale też pamiętam, że poproszono mnie i Stanisława Snopka, żebyśmy skomentowali bieg na 800 metrów, bo z jakiegoś powodu nie mogli tego zrobić komentatorzy. I proszę sobie wyobrazić, że w tym biegu startowało dwóch Amerykanów: Johnny Gray i Mark Everett. Obydwaj ciemnoskórzy, obydwaj w tym samym stroju olimpijskim, obydwaj w jednej serii.

I wie pan, ja pamiętałem, że Johnny Gray był zawodnikiem charakterystycznym, który na mityngach zawsze lubił poprowadzić bieg z przodu, z kolei Everett niekoniecznie. Więc, gdy zaczął się ten bieg, to jeden Amerykanin był z przodu, a drugi na końcu stawki. My nie widzieliśmy dokładnie, który jest który, a siedzieliśmy w Warszawie. No więc zaryzykowaliśmy i powiedzieliśmy, że prowadzi Gray, a z tyłu jest Everett. Bieg się skończył i cóż się okazało? Że było dokładnie odwrotnie – z przodu był Everett, a z tyłu Gray. I to o tyle ciekawe, że gdybym nie znał tego Graya i jego stylu biegania, to pewnie bym nie zaryzykował. A tak to zrobiłem i się nie opłaciło.

Czego oczekuje pan po igrzyskach w Paryżu?

Mam nadzieję, że będą to dla nas świetne igrzyska, bo w końcu rozgrywające się w naszej strefie czasowej. Nie trzeba zarywać nocy, żeby je oglądać. Choć mam pewne obawy, bo to Tokio, mimo tych wszystkich rygorów pandemicznych, zapadło mi w pamięć jako igrzyska bardzo dla nas szczęśliwe. Cztery złote medale Polaków, czternaście ogółem, z czego dziewięć to zasługa lekkiej atletyki.

I tak się boję, że to jest nie do powtórzenia. Bo nawet patrząc na statystykę igrzysk w XXI wieku, to w lekkoatletyce Sydney – choć to jeszcze XX wiek, oczywiście – dało nam cztery lekkoatletyczne złota, ale potem zawsze zdobywaliśmy po dwa-trzy medale. A tu nagle dziewięć i znów cztery złote.

Ewenement.

Biorąc pod uwagę realia nie mamy wielkich szans na powtórzenie takiego wyniku. Może się skończyć tak, że zdobędziemy, powiedzmy, dwa medale i przez to będzie panować pewne rozczarowanie. Bo ci, którzy nie interesują się tym na co dzień, a jedynie pamiętają poprzednie igrzyska, mogą takie rozczarowanie poczuć. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że z góry przekreślam szanse naszych lekkoatletów na lepszy wynik, broń Boże, ale na pewno będzie trudniej o niektóre medale. Bo kto przed Tokio wymyśliłby złoto w sztafecie mieszanej czy w chodzie na 50 kilometrów? Zresztą, jak pytał mnie pan o moje ulubione transmisje, to drugą jest zapewne ta z finału tejże sztafety w Tokio.

A czego jeszcze spodziewam się po Paryżu? Że będzie bardzo ciekawie na pływalni, bo to sport ważny dla światowych potęg, niezwykle prestiżowy choćby dla Amerykanów, którzy na igrzyskach – jak podają badania opinii – bardziej interesują się nim niż lekkoatletyką. Jest ich rywalizacja z Australią, teraz pewnie z dużą domieszką Francji, Japonii, Chin, Kanady czy kilku europejskich krajów, jak Wielka Brytania i Włochy.

Jest też szansa, że dobrze popłyną Polacy.

Niektórzy nastawiają się nawet, że polskie pływanie po 20 latach znów może zdobyć medal. Podchodziłbym jednak do tego ostrożnie, nie tak, że jesteśmy faworytami, ale też że nie jest niemożliwe, byśmy jakiś medal w basenie zdobyli.

A czego spodziewa się pan po igrzyskach poza samą sportową rywalizacją?

Że Francuzom uda się zapewnić bezpieczeństwo i całe igrzyska odbędą się bez incydentów. Życzyłbym sobie też, żeby były to igrzyska bardzo dobre komunikacyjnie, to dla pracy dziennikarzy szalenie ważne, przy podróżach z areny na arenę. A ja będę się trochę przemieszczać, bo będę i na pływaniu, i na lekkiej atletyce.

Takie podróże potrafią zmęczyć.

Trudne pod tym względem były na przykład igrzyska w Rio de Janeiro, nieco mniej w Londynie. W Tokio jakoś dawaliśmy sobie radę, ale najlepiej było w Pekinie, bo mieszkaliśmy tam tuż obok stadionu lekkoatletycznego, chodziliśmy na niego na piechotę. A na pływalnię było jeszcze bliżej! Ale to raz się tak złożyło, bo to był kompleks zbudowany zupełnie od nowa. W Paryżu tak nie będzie.

Choć tamtejszy stadion znam doskonale jeszcze z mistrzostw świata w 2003 roku, wiem gdzie wsiąść i wysiąść w metrze. Pamiętam, że problem jest przy powrotach, bo gdy idzie ta masa ludzi, to nie wszyscy mieszczą się na peronie. Ale może teraz wymyślili już coś nowego.

Spodziewa się pan dobrej atmosfery? Po pandemicznym Tokio to chyba szczególnie istotne.

Na pewno dużo powie nam już sama uroczystość otwarcia, która ma być inna niż wszystkie, bo nie na stadionie, a nad Sekwaną. Czegoś takiego rzeczywiście jeszcze nie było. Jestem ciekaw, jak wyjdzie to w praktyce i jak pokaże to telewizja. Ale też interesuje mnie, jakie idee zostaną przekazane. Bo wie pan, współczesne otwarcia czy zamknięcia zawsze służą przekazywaniu idei. Kilka ostatnich otwarć było poświęconych idei globalistycznej, tak przynajmniej ja je rozumiałem.

Podobało się to panu?

Dla mnie to trochę niepokojące, bo ja niespecjalnie za tą ideą przepadam. Wolałbym zobaczyć na tym otwarciu dużo elementów francuskich. Oczywiście takich, które włączają też wszystkich innych. Ale jednak francuskich.

Świetnie tę ideę globalistyczną z elementami narodowymi połączono w Londynie.

To było wspaniałe otwarcie, znakomite widowisko. W Rio ceremonia kompletnie się pod tym względem rozjechała, nie wiem nawet do końca, o co chodziło w tym otwarciu. Nie zrobiło ono na mnie najlepszego wrażenia. Pamiętam, że po tamtych igrzyskach mówiłem też, że Tokio powinno być zupełnie inne, że tak jak w 1964 roku to właśnie tam zorganizowano przełomowe igrzyska, które stanowiły pewną rewolucję, tak będzie i teraz. Ale niestety COVID dość mocno temu przeszkodził, zmienił też po części oryginalnie planowane otwarcie.

Mówił pan wcześniej o medalach dla Polski, że w lekkiej atletyce pewnie będzie ich mniej. Z drugiej strony jest szansa, że – w przeciwieństwie do Tokio – nastąpi mocna dywersyfikacja.

Daj Boże, żeby tak było, bo to by świadczyło o pewnej równowadze w polskim sporcie. Bo przecież jeśli poza lekką atletyką zdobyliśmy w Tokio tylko pięć medali, to było to niepokojące.

Potencjalne złote medale może zdobyć Aleksandra – albo Kałucka, albo Mirosław – we wspinaczce. Jest Iga Świątek. Siatkarze. Szanse mamy w kajakarstwie i wioślarstwie. Nieco mniejsze pewnie jeszcze w kilku sportach. Nawet jeśli nie będą to złota, a mniej cenne krążki, to i tak pokaże to, że Tokio było pewnym „zakłóceniem”.

To prawda. Ja na przykład bardzo chętnie bym powitał złoty medal w kajakarstwie. Wie pan dlaczego?

Zamieniam się w słuch.

Bo nasze kajakarstwo ma 22 medale igrzysk i jest to, jeśli chodzi o liczbę wywalczonych krążków według dyscyplin, absolutna czołówka. Ale przy tym nie ma ani jednego złota. W takiej samej sytuacji jest też kolarstwo, ale ono ma tylko połowę tego, co uzbierało kajakarstwo. Jestem też z tym środowiskiem… no, może nie bardzo związany, ale nieraz spotykałem się na przykład z Tadeuszem Wróblewskim [były prezes Polskiego Związku Kajakowego – przyp. red.] i tak zawsze o tym mówiliśmy, że czas już na to złoto. Dla dyscypliny byłoby to coś niezwykle istotnego.

Sebastian Chmara i Przemysław Babiarz

Sebastian Chmara i Przemysław Babiarz. Fot. Newspix

Cztery medale na igrzyskach ma już też Karolina Naja i jej również brakuje złota. Może więc dwie pieczenie na jednym ogniu?

Byłoby to coś wspaniałego! Z kolei w wioślarstwie, z tego co wiem, poważne szanse ma nasza czwórka podwójna mężczyzn. Wiadomo, że nie są oni w pozycji naszych „Dominatorów” z igrzysk w Pekinie, ale dlaczego nie mieliby powalczyć? Ale tak sięgając do przeszłości, to muszę powiedzieć, że to, co straciliśmy w stosunku do igrzysk mojego dzieciństwa, to nie mamy dziś sportów walki na takim poziomie.

Stara polska szkoła boksu upadła.

Tak, boks dostarczył Polsce drugą, po lekkiej atletyce, liczbę medali. A teraz? To jest właściwie kompletna śmierć zdobyczy medalowych. Skończyło się to wszystko przecież na 1992 roku i brązowym medalu Wojtka Bartnika. Od tego czasu nie ma w tym boksie medalu. A przecież kiedyś zdobywaliśmy trzy złota na igrzyskach tokijskich w 1964. Mamy z boksu ponad 40 medali łącznie, w tym osiem złotych. To samo dotyczy zresztą judo, to młodszy sport, ale też mamy piękne tradycje. Waldemar Legień, Paweł Nastula, Aneta Szczepańska… Zapasy zresztą też nieco przygasły, te igrzyska z pańskiego rocznika, w Atlancie, to przecież trzy złota naszych zapaśników.

Takich dyscyplin jest więcej. Niedawno mieliśmy nawet na stronie duży tekst o zapaści naszych ciężarów, a to trzecia najbardziej medalodajna dyscyplina, jaką mamy.

No tak, to przecież też wielkie sprawy! Ireneusz Paliński, Waldemar Baszanowski, Zygmunt Smalcerz, ale też Szymon Kołecki. Z tym ostatnim to zresztą pewien paradoks, bo ma złoto z Pekinu, ale mocniejszy był w Sydney. Tak to czasami bywa.

W lekkiej atletyce też zresztą wiele się zmienia. Słabniemy w „naszych” konkurencjach – bo przecież nie widać na przykład na ten moment następców w rzucie młotem, a mocniejsi stajemy się w tych, w których jeszcze dekadę temu nie istnieliśmy. Mamy przecież kandydatkę do medalu, nawet złota, na 400 metrów.

Tak, chociaż ja powtarzam, że jakikolwiek medal dla Natalii będzie kolosalnym sukcesem, bo o złoto będzie szalenie trudno. Choć, broń Boże, nie chcę siać defetyzmu, po prostu podejdźmy do tego tak nieco „z dołu”, bo dzięki temu ucieszymy się z każdego medalu. Moim zdaniem Natalia nie jest faworytką do złota, zupełnie obiektywnie rzecz ujmując. Myślę, że faworytką będzie Marileidy Paulino, aktualna mistrzyni świata, która na ogół w bezpośrednich pojedynkach – choć nie zawsze – wygrywała z Natalią. Dlatego bądźmy ostrożni. Niemniej niewątpliwie Natalia jest kandydatką, nawet faworytką do miejsca na podium.

Mówimy, że to mogą być dla nas kolejne udane igrzyska. Ale które – z tej bardziej prywatnej perspektywy – wspomina pan najlepiej? Nawet nie tylko te, przy których pan pracował. Wiem w końcu, że przecież w 1988 oglądał pan olimpiadę w Seulu po nocach w akademiku i to… z Edwardem Durdą.

Z Edziem studiowaliśmy wtedy w Wyższej Szkole Teatralnej. Igrzyska tak się wówczas „wylały” na październik. Myśmy tam siedzieli, zresztą w nielicznym gronie, bo to nie tak, że wszyscy oglądali. Seul rzeczywiście robił duże wrażenie, bo to był koniec ery wielkiego dopingu. Nie bez powodu te rekordy, o których pan wspominał, nadal trwają. Zwłaszcza rzutowe, jak pchnięcie kulą czy rzut dyskiem kobiet.

Z Seulu pamiętam złoto Amerykanów w siatkówce, w bezpośredniej konfrontacji ze Związkiem Radzieckim. To była jeszcze końcówka PRL-u, ZSRR to była siatkarska potęga, a Amerykanie jednak z nimi wygrali. To było coś. Wspaniały był ten mecz finałowy. Dla równowagi Stany Zjednoczone przegrały turniej koszykówki. Związek Radziecki miał wtedy młodego Arvydasa Sabonisa.

Wspaniałe były też montrealskie Igrzyska w 1976 roku. Była wprawdzie ta różnica czasu, więc trzeba było siedzieć w nocy, ale akurat były wakacje. Pojechaliśmy gdzieś z rodzicami na wczasy, na szczęście były sale telewizyjne. Cała impreza robiła kolosalne wrażenie. No i Irena Szewińska, nasi siatkarze, ogółem siedem złotych medali…

Najlepsze igrzyska w naszej historii.

Chyba tak trzeba by powiedzieć. Pewnie pokolenia Włodka Szaranowicza wspomniałoby jeszcze tokijskie igrzyska z 1964 roku, bo to takie pierwsze, gdzie uderzyliśmy w tej najwyższe tony. Tam się wszystko udało. Medale w lekkiej atletyce, w boksie, nadzwyczajne były to igrzyska dla Polski. Ale ja miałem wtedy tylko rok, nie pamiętam tego. Pamiętam za to Moskwę. Okrojone igrzyska, ale kto widział na żywo konkurs skoku o tyczce albo bieg Bronisława Malinowskiego, ten wie, że to były wielkie spektakle.

CZYTAJ TEŻ: TOKIO 1964. PIERWSZE WIELKIE IGRZYSKA POLAKÓW

Przywołał pan Włodzimierza Szaranowicza. Zastanawiam się, jak to było mieć go najpierw jako mentora, potem współkomentatora, a na końcu wejść w jego buty choćby przy transmisjach lekkoatletycznych.

Rzeczywiście, od niemal początku mojej drogi telewizyjnej byłem związany jako taki najpierw uczeń, asystent, potem młodszy kolega, kolega i przyjaciel z Włodzimierzem Szaranowiczem. Skomentowaliśmy wspólnie bardzo wiele. Nieraz wyjeżdżaliśmy tylko we dwóch na mistrzostwa świata, szczególnie w czasach, kiedy instytucja reportera, robiącego dziesięć materiałów dziennie z oddelegowanym operatorem, nie funkcjonowała. Zamiast tego wysyłano komentatorów, którzy musieli zrobić też korespondencje.

Wiele z tych wspólnych wyjazdów zapadło mi w pamięć, choćby ateńskie mistrzostwa świata z 1997 roku, nasze pierwsze, w świetnych warunkach. To były Ateny tuż przed otrzymaniem praw do igrzysk. Była też Sewilla 1999 z rekordami Polski Marcina Urbasia na 200 czy Tomasza Czubaka na 400 metrów. I tak byśmy mogli wymieniać, aż dojechalibyśmy do ostatnich naszych wspólnych mistrzostw, czyli tych Europy w Berlinie.

Byliśmy tam wtedy we trzech: ja, Włodzimierz Szaranowicz i Sebastian Chmara. W sposób naturalny zostaliśmy potem sami z Sebastianem, ale to jest wielki spadek. Czujemy, że Włodek cały czas nas ogląda. Rozmawiamy, dzwonimy, jest między nami niezwykle życzliwa relacja. Staramy się o nim nie zapominać ani na chwilę.

Na koniec policzmy: Ateny, Pekin, Londyn, Rio, Tokio i teraz Paryż. Czyli to pana szóste igrzyska w roli komentatora.

Tak, letnie. Jedenaste, jeśli liczyć razem z zimowymi.

Sporo. Ale mistrzostw świata w lekkiej atletyce ma pan już na liczniku na przykład czternaście.

Mistrzostw nie opuściłem od momentu, kiedy pojechałem na pierwsze. I to mimo tego, że przez pewien czas pracowałem w Wizji Sport, ale wypadło to akurat między mistrzostwami w Sewilli w 1999, a Edmonton w 2001 roku.

Uciekły za to igrzyska w Sydney.

Tak było. W Barcelonie i Atlancie byłem w studiu, Sydney uciekło, a do Aten już pojechałem.

Myśli pan, że do kiedy pozostanie zawodowo związany z igrzyskami?

Gdyby patrzyć na obecny wiek emerytalny w Polsce, to 65 lat będę miał akurat w roku igrzysk w Los Angeles. Jeśli zostanie on wydłużony, to może zaliczę jeszcze następne igrzyska, w 2032 roku. Zobaczymy, na co pozwolą siły i zdrowie. Bo igrzyska, wie pan, wymagają od komentatora bardzo dobrej kondycji psychofizycznej. Dzień w dzień musi pan wcześnie wstawać, często zrobić dwie transmisje dziennie, przygotować się więc do obu, a w międzyczasie jeszcze jakoś odpocząć.

A ja do tego komentuję i otwarcie, i zamknięcie igrzysk, więc właściwie będę pracował codziennie przez całe igrzyska. Jeśli się czegoś obawiam, to właśnie tego, by gdzieś po drodze się nie rozchorować, nie przeziębić gardła. To jest najważniejsze w tym wszystkim.

Trzeba uważać na klimatyzację.

Oj tak, klimatyzacja potrafi być w takich sytuacjach zabójcza.

ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA

Fot. 400mm/FotoPyk

Czytaj inne teksty z odliczania przed Paryżem:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Niemcy

A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Szymon Piórek
8
A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Komentarze

13 komentarzy

Loading...