Reklama

Szóste miejsce Polaków w drużynie, czyli wynik na miarę możliwości

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

14 lutego 2022, 15:11 • 5 min czytania 20 komentarzy

Nie był to najbardziej sprawiedliwy konkurs w historii, choć wyniki okazały się bliskie przewidywanych. Wiatr kręcił tak, że jeden skoczek w pierwszej serii był w stanie odlecieć daleko, a w drugiej spaść przed punktem K. Trzeba było mieć trochę szczęścia i mocy w nogach, by wzlecieć ponad złe podmuchy czyhające tuż za progiem. Polakom udawało się to z różnym skutkiem. I dało to efekt w postaci szóstego miejsca. Jakby jednak nie patrzeć – taki wynik dobrze oddaje nasze aktualne możliwości. 

Szóste miejsce Polaków w drużynie, czyli wynik na miarę możliwości

Ani słabo, ani świetnie

Minimum przyzwoitości. Tak trzeba określić ten konkurs w wykonaniu polskich skoczków. Jasne, jeszcze w październiku szóste miejsce określilibyśmy mianem wielkiej porażki. Patrząc jednak na przebieg tego sezonu w wykonaniu Polaków – to mniej więcej lokata, jakiej oczekiwaliśmy. Bo jedno to to, że nasi skoczkowie nie prezentowali się dobrze. Drugie – pech, jakiego mieli. Kamil Stoch na miesiąc przed igrzyskami walczył z urazem. Dawid Kubacki i Piotr Żyła przechodzili kwarantannę z powodu pozytywnych wyników testów na koronawirusa. Nie mieliśmy też długo gościa do drużyny.

Gdyby ktoś tuż przed igrzyskami powiedział nam, że w jednym konkursie indywidualnym Kubacki będzie brązowy, a w drugim Stoch zajmie czwarte miejsce – nie uwierzylibyśmy. Bo nie było podstaw, by sądzić, że takie wyniki będą możliwe.

I to właśnie z tych konkursów czerpaliśmy nadzieję na konkurs drużynowy. Jasne, oczywiste było, że będzie trudno powalczyć z najlepszymi ekipami, ale w skokach wystarczy jedna gorsza próba któregokolwiek z czterech zawodników i nagle kadra faworytów do medalu może spaść daleko. Niestety, to nasi zawodnicy dziś skakali bardzo nierówno. W pierwszej serii i Piotr Żyła, i Dawid Kubacki nie mieli szczęścia do warunków, a i sami nie by sobie pomogli, więc lądowali blisko. Zwłaszcza ten pierwszy miał pecha w dzisiejszej loterii – niedługo po jego próbie wiatr zaczął się odwracać. I rywale od razu nam odlecieli.

Reklama

Świetnie w pierwszej serii pokazali się za to i Paweł Wąsek, i Kamil Stoch. W drugiej jednak obaj skoczyli gorzej, choć akurat lider naszej kadry jest ostatnim gościem, którego po dzisiejszych zawodach można by krytykować – po dwóch skokach był czwartym najlepszym zawodnikiem konkursu, jak dwa dni temu.

– Chciałem, znowu chciałem. Co mogę powiedzieć? Zawaliłem drugi skok, był mocno spóźniony. Nie było tu kalkulacji. Jak w konkursie indywidualnym – szedłem pełną parą, wiedziałem, że to nie czas, by próbować na pół gwizdka albo coś kontrolować. Tu się daje, ile się ma w nogach i tak to chciałem zrobić. Pierwszy skok wyszedł, drugi nie. Tak to jest.[…] Wiele rzeczy działo się w tym sezonie niezależnie ode mnie. Koniec końców na skoczni wszystko jednak zależało ode mnie  – mówił Kamil na antenie Eurosportu.

Reszta Polaków również skakała na podobnym poziomie jak w sobotę – Żyła byłby w dzisiejszym teoretycznym konkursie indywidualnym o jedno miejsce wyżej, Wąsek z kolei o dwa niżej. Kubacki utrzymałby to, które zajął wtedy. Sęk w tym, że wszyscy i dwa dni temu, i dziś byliby dopiero w drugiej połowie stawki.

I to właśnie zadecydowało. Choć był jeden moment – po pięciu oddanych skokach – gdy zaczęliśmy wierzyć w miejsce na podium. Po lepszym skoku Żyły (który, swoją drogą, pozostaje bez olimpijskiego medalu w całej karierze) w drugiej serii, rywale lądowali bliżej. I nagle byliśmy na czwartym miejscu, do trzeciej lokaty tracąc tylko 11 punktów. Niestety, potem przyszła słabsza próba Wąska, Kubacki też nie odleciał, a Kamilowi nie udało się skoczyć na tyle daleko, by utrzymać nas przed Japonią.

Bo o tyle mogliśmy dziś tak naprawdę walczyć – żeby wygrać z Japończykami. I zająć dzięki temu piąte miejsce. Nie udało się.

Kraft ma medal. I to złoty

Długo mówiło się o Stefanie Krafcie i igrzyskach olimpijskich. Bo to jeden z największych skoczków XXI wieku. Gość, który dwukrotnie zdobywał Kryształową Kulę, wygrywał Turniej Czterech Skoczni, trzykrotnie zostawał indywidualnym mistrzem świata i tak dalej. Ale medalu igrzysk nie miał, nawet drużynowego. W Pekinie też mu się nie udawało – aż do dziś. Zdobył w końcu medal, i to złoty.

Reklama

Żeby ta historia była jeszcze lepsza – Kraft jest mistrzem olimpijskim w dużej mierze dzięki znakomitemu w Chinach Manuelowi Fettnerowi, który w Pekinie też przeżył niesamowite dla swojej kariery momenty. Bo przecież tego gościa dwa lata temu wysyłano już na emeryturę, kompletnie nie radził sobie na skoczni. A teraz jest srebrnym i złotym medalistą olimpijskim. Ot, magia igrzysk zadziałała.

Nie zadziałała za to w pełni dla Słoweńców. Byli faworytami dzisiejszego konkursu, znakomicie skakała cała ich czwórka. I przez sześć kolejek skoków nadal tymi faworytami pozostawali. Aż zaatakowali Austriacy i Słoweńcom nie udało się odpowiedzieć. Ostatecznie zdobyli srebro. Jasne, to świetny wynik. Ale możliwe, że lepszej szansy na złoto długo nie będą mieli. W pełni zadowolony może być za to Stefan Horngacher, bo jego podopieczni po fatalnym występie na skoczni normalnej, odkupili się na dużym obiekcie – Karl Geiger zdobył brązowy medal, a drużyna powtórzyła ten wynik.

Rozczarowani byli z kolei Norwegowie, którzy medal przegrali… o osiem dziesiątych punktu! To jak wynik Piotra Michalskiego, któremu do podium w łyżwiarskim sprincie zabrakło trzech setnych sekundy. Gdyby Marius Lindvik w ostatnim skoku wylądował ledwie pół metra dalej, to podopieczni Alexandra Stoeckla, a nie Stefana Horngachera cieszyliby się z trzeciej lokaty. A tak – jest odwrotnie.

No chyba że Stoeckl znajdzie w kieszeni kurtki 100 franków i pójdzie do Miki Jukkary…

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

20 komentarzy

Loading...