Już jutro oficjalna ceremonia otwarcia zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie. Pierwsze ważne starty Polaków – w sobotę. Na które występy naszych reprezentantów zwrócić jednak szczególną uwagę? Wybraliśmy pięć, których naszym zdaniem pominąć nie można. Z różnych powodów.
Zbigniew Bródka po raz ostatni
Bez Zbigniewa Bródki mogłoby nie być toru do łyżwiarstwa szybkiego w Tomaszowie Mazowieckim, który stał się już wizytówką tej miejscowości i regularnie rozgrywane są w nim duże imprezy, choćby zawody w ramach Pucharu Świata. W 2014 roku strażak z Polski zaszokował Holendrów, odbierając złoto Koenowi Verweijowi w wyścigu na 1500 metrów. To moment niezapomniany z kilku powodów.
Wiadomo było, że łyżwiarze pojechali na rosyjskie igrzyska dobrze przygotowani i można było liczyć na ich medale. Złoto było jednak marzeniem niezwykle odległym. Przy holenderskiej dominacji, z rzadka przerywanej pojedynczymi zwycięstwami innych nacji (ostatecznie na 13 kompletów medali, osiem razy złoto zgarniali Holendrzy) trzeba było naprawdę niesamowitego występu, by wbić się na najwyższy stopień podium.
I Bródka tak pojechał. Najpierw „wyprzedził rekordzistę świata, wyprzedził Shaniego Davisa”, a potem „zmniejszała się ta strata Polaka”, który „jechał po najlepszy rezultat”. W tym momencie telewizory włączyło w Polsce znacznie więcej osób. Już nie po to, by obejrzeć Bródkę, ale by patrzyć na to, jak poradzą sobie jego rywale. A ci jeden po drugim jechali słabiej. Aż doszło do ostatniej pary, tej z Verweijem, który… osiągnął ten sam czas co nasz łyżwiarz. Trzeba było tysięcznych części sekundy, by rozstrzygnąć o wygranej. I w końcu pojawiła się „jedna Bródka” – 0,003 s przewagi.
W Pjongczangu Polak złota nie obronił, był dopiero 12. Potem zrobił sobie dłuższą przerwę od startów. Wrócił przed tym sezonem, dostał się na igrzyska, stając przy okazji na podium zawodów Pucharu Świata w starcie masowym. I to w tej konkurencji – choć wystąpi i na 1500 metrów – szczególnie warto go oglądać. Bo to wyścig nieprzewidywalny, w którym czasem decydują upadki, taktyka, dużo doświadczenia. A to wszystko Polak ma i może wykorzystać. Sam nie nastawia się na medal, sama kwalifikacja olimpijska jest dla niego czymś wspaniałym. Ma w końcu 37 lat.
I nie ukrywa, że będzie to jego pożegnanie z igrzyskami. A jego ostatni start na nich nastąpi 19 lutego. O 8:00 naszego czasu, gdy rozegrany zostanie półfinał, lub (oby) półtora godziny później, kiedy zawodnicy pojadą w finale mass startu.
Skoczkowie z nadziejami na cud
Nic w tym sezonie w polskich skokach się nie układa. Kamil Stoch miał uraz, wcześniej walczył z zapaleniem zatok, ale też jego skoki w pewnym momencie kompletnie się rozregulował. Kłopoty techniczne ma też Dawid Kubacki, który mierzył się już też z koronawirusem. Piotr Żyła niby skacze regularnie, ale krótko. Biorąc pod uwagę oczekiwania sprzed sezonu – jest fatalnie. A do tego teraz doszła sprawa butów, za które nasi reprezentanci zostali zdyskwalifikowani w Willingen. Z kadry docierają wieści o tym, że Polacy są podłamani, a Żyła mówił nawet, że bez tychże butów nie ma po co skakać.
Czy można tu liczyć na coś wielkiego?
Teoretycznie można. Bo pierwsze treningi na olimpijskich skoczniach pokazały, że Stoch czy Żyła dalej potrafią polatać. Owszem, sprzyjały im warunki i skakali bez obciążenia konkursowego – z którym tej zimy radzili sobie różnie – ale jednak samo to, że potrafili osiągać co najmniej stumetrowe odległości na skoczni normalnej, to dobry prognostyk. W dalszym ciągu jednak biorąc pod uwagę całą sytuację polskich skoczków, medal byłby sensacją.
Zawody warto jednak włączyć, bo… całkiem możliwe, że jeśli nawet wyników nie będzie, to wyznaczą one początek schyłku pewnej ery. Ostatnie lata, pełne sukcesów całej naszej eksportowej trójki, sprawiły, że długimi okresami zapominaliśmy o tym, ile każdy z naszych najlepszych skoczków ma lat. A przecież całe to trio jest już dobrze po trzydziestce i nawet najmłodszy Kubacki – gdyby dotrwał do kolejnych igrzysk – będzie na nich absolutnym weteranem.
To mogą być ostatnie olimpijskie zawody dla Kamila Stocha, trzykrotnego mistrza. To mogą być ostatnie olimpijskie zawody dla Piotra Żyły, który – jeśli wszystko ułoży się źle – nigdy nie stanie na olimpijskim podium. To mogą być ostatnie olimpijskie zawody dla Dawida Kubackiego. Mogą, nie muszą. Ale nawet jeśli przed kolejnymi igrzyskami odejdzie tylko jeden z nich (a tym bardziej dwóch lub trzech), to będzie to już inny okres polskich skoków. Prawdopodobnie, co przyznajemy ze smutkiem, dużo gorszy.
Era wielkiego Adama Małysza na igrzyskach trwała od 2002 do 2010 roku. Ta Kamila Stocha i spółki może zamknąć się w latach 2014-2022. Polacy startować będą 6 (skocznia normalna), 12 (skocznia duża) i 14 lutego (zawody drużynowe). Wszystkie konkursy zaczną się o 12:00.
Historia na naszych oczach?
Lista dyscyplin, które dały nam olimpijskie medale zimą jest bardzo krótka. Dziewięć krążków zdobyliśmy w skokach narciarskich, sześć w łyżwiarstwie szybkim, pięć w biegach narciarskich i po jednym w kombinacji norweskiej oraz biathlonie. Wśród naszych największych nadziei medalowych są jednak co najmniej dwie, które mogą nam pomóc ten stan rzeczy zmienić. Mowa o Aleksandrze Król i Marynie Gąsienicy-Daniel.
Tę pierwszą fani sportów zimowych w Polsce na ekranach telewizorów na pewno zobaczą już jutro – pod nieobecność izolującej się Natalii Czerwonki to ona poniesie wraz ze Zbigniewem Bródką polską flagę na ceremonii otwarcia igrzysk. Jej najważniejszy występ nastąpi jednak kilka dni później. Ola bowiem może nam przywieźć do kraju medal ze snowboardowego stoku.
Jasne, jeszcze rok temu pewnie byłaby niewielką nadzieją. Ot, wspomnielibyśmy, że pojedzie, gdyby wszystko ułożyło się idealnie, to może miałaby szansę zaczepić się na podium. Tej zimy jednak jeździ najlepiej w karierze i wygrała już nawet zawody Pucharu Świata, pierwsze w swoim życiu. Do tego rywalizuje w konkurencji, w której wcale nie trzeba jeździć najszybciej, by wygrywać – slalom gigant równoległy oznacza, że zawsze mierzy się z jedną rywalką. Kluczowe jest to, by w parze zwyciężyć. Przy dobrym układzie drabinki można dojść daleko wcale nie będąc w najwyższej formie.
Inna sprawa, że Ola zapewnia, że w takiej jest. Do tego, jak sama mówi, pasuje jej sztuczny śnieg, którym pokryty jest stok w Chinach. Generalnie – jest pozytywnie, jedyne, co u niej negatywnego, to testy na koronawirusa. Na szczęście. Gdyby udało jej się tę pozytywność przekuć w medal, byłoby to historyczne wydarzenie dla polskiego snowboardu, w którym na taki sukces czekają już od całkiem dawna, bo spore nadzieje wiązano przecież nawet z występami Jagny Marczułajtis, która w Salt Lake City – też w gigancie równoległym – była czwarta. Oby po dwudziestu latach udało się poprawić ten wynik.
Starty Oli Król we wtorek, 8 lutego, od 3:40 w nocy. Kluczowe fazy rywalizacji zaczną się jednak tuż po ósmej. Dzień wcześniej z kolei, w slalomie gigancie, walczyć o medal będzie Maryna Gąsienica-Daniel. Na najważniejszy z występów naszej alpejki trzeba będzie jednak wstać dużo szybciej – bo pierwszy przejazd czeka nas już o 3:15, a drugi 6:45 polskiego czasu.
Czy Maryna ma szanse na medal? Tak, z pewnością. Choć nie takie, jak jej koleżanka, która jeździ na jednej desce. Polka nigdy jeszcze nie stała na podium zawodów najwyższej rangi, ale w ostatnim czasie nie wypada też z dziesiątki kolejnych slalomów gigantów i w pojedynczych przejazdach jest w stanie zakręcić się w okolicach podium. Sęk w tym, że zwykle wychodzi jej jeden z nich, a w drugim albo traci, albo nadrabia stracone wcześniej sekundy. Nie zmienia to jednak faktu, że w swoich najlepszych startach rywalizowała jak równa z równymi z najlepszymi narciarkami świata.
Maryna, jak i Aleksandra Król, mówi, że pasuje jej chiński śnieg. A do tego, co może nawet ważniejsze, pasuje stok. Jest dość stromy, a na takich Polka radzi sobie znakomicie. Ona sama już dawno temu mówiła, że w Pekinie chciałaby powalczyć o medal. Nawet w czasach, gdy nikt nie sądził, że może jeździć na takim poziomie. Historyczny wynik osiągnęłaby jednak nawet zajmując czwarte miejsce – tak wysoko reprezentanta Polski w narciarstwie alpejskim na igrzyskach nigdy nie było.
Może zmieni to Maryna. Choć i ona, i my wolelibyśmy, by zajęła jeszcze lepszą lokatę. Bo czwarte miejsce to, owszem, historia, ale medali nikt za nie nie wręcza.
Druga szansa na medal
Natalia Maliszewska szanse na występ na 500 metrów w short tracku ma już minimalne. Wszystko z powodu pozytywnego wyniku testu na koronawirusa. I choć dostała już jeden negatywny wynik (wczoraj), to dziś przyszedł kolejny pozytyw. Polka siedzi więc w izolacji, a o start na koronnym dystansie naszej zawodniczki walczy Polski Komitet Olimpijski.
„Niestety… Natalia Maliszewska i Magdalena Czyszczoń znowu pozytywne.. ich przypadki zostały zgłoszone (znowu) do Medycznego Panelu Eksperckiego, z prośbą/żądaniem o warunkowe zwolnienie… miejmy nadzieje, że Panel rozpatrzy to na korzyść zawodniczek jeszcze dzisiaj…” napisał na Twitterze Konrad Niedźwiedzki, szef polskiej misji olimpijskiej. Z kolei na pytanie o to, co musi się stać, by Natalia wyszła z izolacji, pisał: „Większość z 18 członów panelu musi pozytywnie zaopiniować jej sprawę. Czyli uznać, że nie jest zagrożeniem i nie zaraża. Oczywiście na podstawie jej wyników, które są już „dobre”.”.
Na ten moment trudno jednak podejrzewać, by to się udało, choć chcielibyśmy się mylić. Nawet gdyby Natalia nie wystartowała jednak na 500 metrów, zostaje pewna nadzieja na medal. Bo Polka w tym sezonie radzi sobie też świetnie na dwukrotnie dłuższym dystansie i wielu ekspertów sugerowało, że i tam może zagrozić najlepszym zawodniczkom. A rywalizacja na 1000 metrów dopiero 11 lutego, od 12:00 (wtedy zaczynają ćwierćfinały).
Jakie są podstawy, by wierzyć w dobry występ Natalii na „tysiaku”? Całkiem mocne. W tegorocznym Pucharze Świata zajęła na tym dystansie siódme miejsce w klasyfikacji generalnej, a przecież skupiała się na „pięćsetce”. W Debreczynie, w drugiej połowie listopada, stanęła nawet na najniższym stopniu podium zawodów Pucharu Świata, właśnie na 1000 metrów. Generalnie – potrafi jeździć na takim dystansie i pokazywała to w przeszłości. Oczywiście, pytaniem pozostaje, czy po przedłużającej się izolacji będzie w stanie odpowiednio przygotować się do rywalizacji pod kątem nie tylko fizycznym, ale i mentalnym.
Natalia to jednak prawdziwa mistrzyni. Wierzymy więc, że tak. A gdyby mimo tego wszystkiego sięgnęła po medal i to nie na swoim dystansie – to byłby happy end jak z filmu.
Fot. Newspix