Miało być pięknie. Medal, może nawet złoto. Mieliśmy wszelkie podstawy ku temu, by sądzić, że Polacy staną dziś na podium konkursu drużynowego. Świetnie skakała do tej pory trójka naszych liderów. Dawał radę czwarty, Olek Zniszczoł. Rywale zdawali się być o krok za nami. To Biało-Czerwoni przystępowali do tego konkursu w roli faworytów, a ostatecznie wylądowali poza podium. – Przykro – powiedział potem Dawid Kubacki. Trzeba się z nim zgodzić.
Spis treści
Oczekiwania…
Thomas Thurnbichler po wczorajszych zawodach indywidualnych na dużej skoczni powiedział, że Polacy celują w złoto. Taka opinia nie mogła dziwić. Owszem, stawka była bardzo wyrównana, ale w nieoficjalnej klasyfikacji zawodów to nasi reprezentanci byli najlepsi. Za nimi z kolei plasowali się Niemcy, Słoweńcy, Austriacy i Norwegowie. Reszta reprezentacji – o czym wiedzieliśmy od dawna – nawet się w tej rywalizacji nie liczyła. Na papierze Polacy mieli więc w teorii wszystko, żeby powalczyć o wspomniane przez austriackiego trenera złoto.
Ale prawda jest taka, że – biorąc pod uwagę poziom rywali – nawet brązowy medal trudno byłoby uznać za porażkę, gdyby nasi reprezentanci ostatecznie ulegli innym drużynom o kilka punktów. Ot, sport i jego urok tak właśnie wyglądają.
Zresztą pamiętaliśmy też o naszych problemach. Nie wiedzieliśmy, czego spodziewać się po Olku Zniszczole, który od sezonu 2014/15 nie skakał w żadnym konkursie drużynowym i, choć prezentował się dobrze, to odstawał od kolegów w Planicy. Przed konkursem doszły do nas też słuchy o tym, że Piotr Żyła miał ciężką noc, męczyła go gorączka. Nieco lepiej czuł się za to Dawid Kubacki, który poprzednie dwie noce miał stosunkowo trudne. Bilans problemów wychodził więc w teorii na zero. Pozostawało mieć nadzieję, że da to podium.
Przy idealnych skokach – nawet, że da złoto. Zwłaszcza że dzisiejszy konkurs odbywał się dokładnie w szóstą rocznicę jedynego takiego w naszej historii, które Biało-Czerwoni wyskakali w Lahti. Zresztą w trzech czwartych w tym samym składzie – tylko Maćka Kota zmienił Aleksander Zniszczoł. Różnica polegała na tym, że Kot był wtedy czołowym zawodnikiem Pucharu Świata. Zniszczołowi do tego miana daleko.
Polacy byli jednak niesamowicie zmotywowani. Bo zdawali sobie sprawę z tego, co powtarzali wszyscy dookoła – że jeśli nie będzie dziś złota, to może go nie być już nigdy.
…a rzeczywistość
Pierwsza seria sprowadziła nas na ziemię szybko. Mniej więcej wtedy, kiedy zeskoku dotknął Olek Zniszczoł, skaczący w trzeciej grupie. Bo po skoku Kamila Stocha byliśmy naprawdę zadowoleni. Lider naszej kadry poszybował na 136 metrów i wprowadził nas na drugie miejsce. A to, jak się zdawało, była idealna pozycja do ataku. Tyle że zamiast ataku nastąpił odwrót. Piotr Żyła, skaczący w drugiej grupie, miał problemy w locie, majtało nim na wszystkie możliwe strony. Jego 131.5 metra katastrofą może jeszcze nie było, ale w połączeniu ze słabym lądowaniem – no cóż, to oznaczało straty.
A potem przyszła trzecia kolejka. W niej Olek Zniszczoł trafił na trudne warunki, ale… nie sposób go tym w pełni usprawiedliwiać. Wylądował bowiem na zaledwie 122. metrze. To był skok, po którym sporo straciliśmy do rywali. Przy okazji pokazał, że nie bez powodu martwiliśmy się o czwartego skoczka do naszej drużyny. Zniszczoł przegrał w swojej kolejce nie tylko ze wszystkimi bezpośrednimi rywalami Polski w walce o podium, ale nawet z… Andrew Urlaubem ze Stanów Zjednoczonych. A blisko uzyskania lepszej noty od Polaka był też młodziutki Remo Imhof ze Szwajcarii.
Nasz główny problem w tych zawodach polegał na tym, że tam, gdzie my byliśmy mocni, tam mocni byli wszyscy dookoła. A w kolejkach, w których nasi zawodnicy skoczyli nieco słabiej, to inni… nadal byli mocni. Serio, wyglądało to tak, jakby wszystkie inne reprezentacje nakręciły się na ten właśnie konkurs, a z naszych zawodników zeszło już ciśnienie po konkursach indywidualnych (lub włączył się tak zwany “syndrom niedzieli”, od kilku sezonów Polacy często skaczą bowiem słabiej drugiego dnia rywalizacji). Paradoksalnie najlepiej skakali Kamil Stoch (który miał prawo być podłamany tym, jak blisko był dwukrotnie podium) i Dawid Kubacki, którego z kolei mogła wycieńczyć nieco emocjonalnie wczorajsza rywalizacja o medal.
“Mustaf”, skaczący w naszej kadrze jako czwarty, zaliczył w pierwszej serii drugą najwyższą notę (155.6) ze wszystkich rywalizujących w niej zawodników. Haczyk? Lepszy był Anze Lanisek, a Karl Geiger, Halvor Egner Granerud i Stefan Kraft od Kubackiego gorsi byli minimalnie. Wszyscy skakali właśnie w czwartej grupie. Po prostu nie było więc jak odrabiać strat. Na każdą naszą dobrą próbę, rywale odpowiadali co najmniej równie dobrymi. A przy naszych gorszych, sami wcale nie skakali gorzej, tylko trzymali poziom.
Walka do samego końca
Wiele rzeczy nie zgrywało się tu z przewidywaniami. Norwegowie latali niesamowicie dobrze, biorąc pod uwagę to, jak prezentowali się czy to przed mistrzostwami, czy już na nich. Każdy lądował daleko i w dobrym stylu. Słoweńcy wydawali się absolutnie nakręceni wczorajszym indywidualnym złotem Timiego Zajca i nawet gorszy skok Lovro Kosa w pierwszej grupie drugiej serii przesadnie im nie zaszkodził. Austriacy byli równi, a Niemcy… o, tu było wesoło. Stefan Horngacher obniżył belkę o dwa stopnie Markusowi Eisenbichlerowi. Żeby jednak jego podopieczny miał dodane punkty za taki manewr, musiał dolecieć do 131 metra.
Skoczył 130.5. Tym samym Horngacher pomógł swoim byłym podopiecznym. Czyli Polakom. Bo dzięki temu sprytnemu manewrowi, wyprzedziliśmy naszych sąsiadów. Z przodu jednak wciąż pozostawały trzy reprezentacje.
Jak się w końcu okazało, pierwsza seria była decydująca. W drugiej Kamil Stoch znów skoczył na poziomie, Piotr Żyła poprawił i odległość, i styl, a Olek Zniszczoł zaprezentował się tak, jak tego po nim oczekiwaliśmy. Niestety, wystarczyły dwa gorsze skoki – i to nie katastrofalnie złe, podkreślmy to – na siedem oddanych, by o medalu przed ostatnią kolejką trudno było pomarzyć. Choć do samego końca podium dla Polski wcale nie było niemożliwe do zdobycia.
Bo Thomas Thurnbichler pokazał – co zresztą wypada szanować – że walczyć planuje do samego końca.
I w ostatniej serii to on obniżył Dawidowi Kubackiemu rozbieg o dwie belki. Polak, jak wcześniej Eisenbichler, niestety do 131 metra nie doleciał. Jego 128.5 metra pozwoliło jednak minimalnie wygrać z Niemcami, więc Biało-Czerwoni skończyli na czwartym miejscu. A co by było, gdyby Dawidowi skok udał się w pełni, dowiedzieliśmy się chwilę później, gdy Stefan Kraft skoczył zaskakująco słabo. Wyszło wtedy, że skok na te 131 metrów, dałby Polsce brązowy medal.
– Na pewno były te 131 metry do zrobienia. Czego zabrakło? Metrów. Będę musiał porozmawiać z trenerami. Jeżeli chodzi o moje odczucia, to był to porządny skok. To nie było mało, ale przy tej prędkości i wietrze, który chyba też nie wiał pod narty, trudno było dolecieć. Jest trochę rozczarowanie po tym czwartym miejscu. Wiem, że było nas stać tu dziś na walkę. Walczyliśmy, ale bez powodzenia. I to zawsze przykre, gdy kończy się na czwartym miejscu. Szczególnie przykro ze względu na Kamila i Olka, że wyjadą bez medali. To na pewno było do wywalczenia – mówił Kubacki po konkursie przed kamerą Eurosportu.
Wielki dzień dla Słowenii!
Biało-Czerwoni zakończyli rywalizację na czwartym miejscu…#skijumpingfamily #Planica2023 pic.twitter.com/KKA0pcDbrj
— Eurosport Polska (@Eurosport_PL) March 4, 2023
Cóż, można tylko te słowa potwierdzić. Bo faktycznie przykro, że takiej szansy na medal nie udało nam się wykorzystać. A zrobili to Austriacy, Norwegowie i Słoweńcy. Ci ostatni zresztą wygrali w fenomenalnym stylu i zdobyli pierwsze złoto w swojej historii. Dołączając tym samym do pięciu reprezentacji, które mistrzostwa już zdobywały – Austrii, Finlandii, Norwegii, Niemiec i oczywiście Polski.
Nam pozostaje liczyć, że uda się za dwa lata. Zresztą Piotr Żyła już zdążył powiedzieć, że wtedy też są mistrzostwa świata. A że wiek to dla naszych liderów tylko liczba, wiemy doskonale. Więc może faktycznie uda się w 2025?
Fot. Newspix