Marius Lindvik wytrzymał presję oczekiwań swoich rodaków i w norweskim Vikersund został mistrzem świata w lotach. Polacy? Najlepszy, Jakub Wolny, był ostatecznie 11., poprawili się dziś też Piotr Żyła i Paweł Wąsek. Martwi za to forma Kamila Stocha, który w trzeciej serii skoczył znakomicie, ale w czwartej zaliczył katastrofalnie złą próbę. A to nie wróży dobrze przed jutrzejszym konkursem drużynowym.
Niespodziewany bohater
Od 1996 roku nie było mistrza świata w lotach, który zdobyłby tytuł we własnej ojczyźnie. Wtedy na Kulm triumfował Andreas Goldberger. Marius Lindvik, który po 26 latach stał się kolejnym takim triumfatorem, nie może tego pamiętać. Urodził się bowiem ponad dwa lata później. I w tym sezonie, jako 23-latek, stał się jego niespodziewanym bohaterem – prawdopodobnie największym obok Ryoyu Kobayashiego.
Niespodziewanie wygrał mistrzostwo olimpijskie na dużej skoczni w Pekinie, pokonując właśnie Kobayashiego. Na Lindvika przed tamtym konkursem mało kto stawiał, gdyby wymienić pięciu największych faworytów – pewnie nie znalazłby się nikt, kto by o nim wspomniał. A jednak skakał znakomicie i tytuł zdobył w pełni zasłużenie. Teraz ma drugie złoto tej zimy – już nie olimpijskie, ale dla niego smakujące pewnie równie słodko. Bo wywalczone na własnej ziemi przed wieloma kibicami.
– To coś szalonego. Naprawdę się cieszę. Mieliśmy dziś świetne warunki, to dla mnie doskonały dzień. Kibice byli niesamowici, było dziś naprawdę dużo osób. To naprawdę ważne – mówił w krótkim wywiadzie po konkursie. W Vikersund też nie było go wśród tych największych faworytów. Owszem, wszyscy wiedzieli, że – jak to Norweg – umie polatać. Ale stawiano na innych, zresztą skoki treningowe z czwartku też nie pozwalały myśleć, że to Marius mógłby zdobyć złoto.
Stefan Kraft – dziś ostatecznie brązowy, po skoku zepsutym przez błąd na wyjściu z progu – był głównym kandydatem do mistrzostwa. Stawiano też na Ryoyu Kobayashiego czy Karla Geigera, broniącego tytułu. Jeśli mówiono o Norwegach, to traktowano ich raczej łącznie, na zasadzie “któryś z nich może zdobyć medal”. Ale przed nimi w kolejce byli jeszcze właściwie… wszyscy Słoweńcy. Jeden z nich ostatecznie zresztą stanął na podium – fenomenalnie latający Timi Zajc, który pewnie mógłby być nawet złoty, gdyby tylko nie tracił wielu punktów na notach.
A tak wygrał Lindvik, który w wieku niespełna 24 lat ma już na koncie mistrzostwa świata w lotach i mistrzostwo olimpijskie. To wielkie osiągnięcie tym bardziej, że półtora roku temu, gdy ta sama impreza odbywała się w Planicy, Norweg stwierdził, że nie czuje się wystarczająco mocny psychicznie, by tam wystartować. Teraz na skoczni mamuciej – w swoim debiucie w MŚ w lotach – okazał się najlepszy, wytrzymując wielką presję oczekiwań, związaną ze startem przed własną publicznością.
Niezła przemiana, co?
Polska sinusoida
– Te skoki – bo w moim wykonaniu to nie są loty – nie idą tak, jakbym tego chciał. Jest szereg błędów, które popełniam, a których nie potrafię poprawić. Koncentruję się na tym, próbuję robić to ze skoku na skok, a nie ma efektu. Zaczyna się wszystko w pozycji najazdowej, nie wiem dlaczego, ale tak jest cały sezon, co skocznię ten problem powraca. Tu nie mogę tego rozgryźć w ogóle i potem mam przez to problemy w locie. Będę dalej próbował, pracował i może coś jutro się odmieni – mówił wczoraj Kamil Stoch w rozmowie z TVP.
W trzeciej serii mistrzostw świata wydawało się, że wreszcie rozgryzł. Skoczył 223.5 metra i sam był bardzo zadowolony z tego, co zrobił na skoczni. Przed jego ostatnią próbą mieliśmy nadzieję, że potwierdzi odzyskaną dobrą formę. On tymczasem zaliczył skok z błędami, od początku w powietrzu był bardzo rozkołysany, nie był w stanie złapać noszenia. Klapnął na 175.5 m, spadając przez to do trzeciej dziesiątki i kończąc zawody nawet za latającym zaskakująco dobrze Giovannim Bresadolą.
I niestety, ale zdaje się, że to twarz Kamila z czwartego skoku jest teraz tą dominującą – nasz mistrz po prostu nie potrafi ustabilizować formy, sam mówi, że zdaje sobie sprawę ze swoich błędów, ale nie potrafi ich wyeliminować.
– Drugi skok był katastrofalny. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Próbowałem robić to samo, co w pierwszej dzisiejszej serii, gdzie było super, ale to w ogóle nie wypaliło. Przykro mi, że w taki upokarzający dla mnie sposób kończę indywidualny konkurs. Kwaśne odczucie, ale z odrobiną słodyczy z pierwszej serii. Bo ten pierwszy skok był bardzo fajny, ale nie chcę, żeby zasłonił wszystko inne. Przykro mi, że tylko na jeden taki skok było mnie stać – mówił.
Po konkursie sam zastanawiał się, czy w ogóle znajdzie się w składzie na jutrzejszy konkurs drużynowy, choć nikt inny – mimo wszystko – nie miał co do tego wątpliwości. Więc jutro poskacze. I będzie liczyć na to, że odda dwa takie skoki, jak w trzeciej serii mistrzostw.
Nadzieja? Jeszcze nie umarła
Piotr Żyła ze swoich dzisiejszych skoków był zadowolony połowicznie. Jak u Stocha – bardziej cieszył go pierwszy (225 metrów), ale u niego drugi akurat nie był zły – 209.5 metra. Kuba Wolny za to spisał się dokładnie tak, jak tego oczekiwaliśmy – skoczył 213.5 i 221.5 metra, dzięki czemu zajął 11. miejsce, z którego akurat on ma pełne prawo się cieszyć. W końcu jeszcze nie tak dawno temu średnio radził sobie w Pucharze Kontynentalnym. Równocześnie jednak był szykowany na loty.
I to szykowanie się opłaciło, bo Wolny został w Vikersund najlepszym z Polaków.
– Drugi skok był bardzo fajny i dał mi dużo radości. Fajnie, że tu przyjechałem. Vikersundbakken jest nieco inna, niż wtedy, gdy ostatni raz były tu zawody. Teraz jest dużo trudniejsza, ciężko jest fajnie odlecieć. Jutro będę czerpał ze skoków radość, tak jak i do tej pory – mówił po swoich skokach. I wydaje się, że to jest ważne – Wolny w Norwegii skokami się cieszy, jego starsi koledzy niestety nie, bo mają swoje problemy. Jutro jednak drużynówka, w której… mimo wszystko możemy powalczyć o medal.
A to dlatego, że i inne reprezentacje mają swoje problemy. Jasne, dwa pierwsze miejsca wydają się zarezerwowane dla Słowenii (która miała dziś czterech zawodników w pierwszej szóstce konkursu!) i Norwegii, choć im utrudnić walkę może uraz Roberta Johanssona, który dziś nie wystartował w żadnej serii ze względu na ból pleców. Ale już Niemcy – którzy skakali w Vikersund w piątkę – tylko dzięki Karlowi Geigerowi zdołali wkraść się do najlepszej dziesiątki konkursu. Reszta ich skoczków była już znacznie dalej. Austriacy? Mają świetnych Krafta i Hayboecka, niezłego Fettnera, ale wielki problem z czwartym skoczkiem do drużyny. Japończycy za to mogą być pewni niezłej formy co najwyżej dwójki ze swoich skoczków – Ryoyu Kobayashiego i Yukiyi Sato.
https://twitter.com/Bucholz_Adam/status/1502697264472637444
I tu wchodzą Polacy. Z jedną zmianą w stosunku do konkursów indywidualnych – Pawła Wąska zastąpi Dawid Kubacki, obchodzący zresztą dziś urodziny.
Czego trzeba nam do walki o trzeci z rzędu medal tej imprezy? Przede wszystkim – ośmiu niezłych skoków. Takich na co najmniej 210 metrów, z czego trzy, może cztery muszą być wylądowane jeszcze dalej. Na dziś wydaje się, że na pewno możemy liczyć na dyspozycję Kuby Wolnego, który zresztą ma u nas skakać jako ostatni. Rozkręcać zdaje się Piotr Żyła. Problemem są dwaj pozostali – Kamil Stoch, jak już ustaliliśmy, po prostu nie potrafi swoich skoków ustabilizować i to może się jutro okazać wielkim problemem, bo nawet w uśrednionych wynikach dzisiejszych serii widać, że przegralibyśmy z czterema reprezentacjami w dużej mierze przez jego “katastrofalną próbę”. Dawid Kubacki dwa ostatnie dni przesiedział w hotelu, wcześniej był lekko przeziębiony. Jest więc wielką zagadką.
Ale jak w studiu TVP stwierdził Adam Małysz: na mistrzostwa przyjeżdża się po to, by walczyć o medale, nawet jeśli jest się w nie najlepszej formie. Więc Polacy z pewnością powalczą.
Fot. Newspix