Gruzini wywieszali transparent “Believe” i krzyczeli “Sakartwelo!”. Turcy szaleli, pogrążeni w ekstazie i chaosie, dumni jak nigdy wcześniej. Wyspiarze wygłupiali się za to jak zawsze, zanurzając się w piwie i niemieckich rzekach. Hiszpanów było niewielu, ale okazali się najwytrwalsi, do opuszczania stadionów musiała ich przymuszać ochrona. Słoweńcy byli natomiast jedynymi pokojowo nastawionymi do otoczenia obywatelami byłej Jugosławii. Oto, jak w Niemczech bawiły się tłumy z całej Europy, dla których piłka reprezentacyjna w niczym nie ustępuje tej klubowej.
Niemcy organizacyjnie mistrzostwom Europy nie podołali. Słyszymy to od kibiców, którzy narzekają na spóźniające się lub odwoływane na chwilę przed odjazdem pociągi Deutsche Bahn, ale widzimy to też, gdy przedstawiciele tej grupy wykorzystują luki w porządku i protokole. W Lipsku ci, którzy znają stadion tamtejszego RB na wylot, potrafili wejść na mecz za darmo, korzystając z dziury w płocie. Jeszcze częściej, już niezależnie od miasta, zdarzało się, że fani skutecznie szturmowali murawę.
Cristiano Ronaldo tracił już cierpliwość do gości, którzy wpadali na nią, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie. Miał zresztą ogromne szczęście, że wariat, który próbował skoczyć na niego z trybun, nie osiągnął swojego celu, bo mogłoby się to skończyć poważnym urazem. Tak samo zresztą jak przypadkowe ataki stewardów, którzy w pogoni za intruzami na boisku taranowali najpierw Goncalo Ramosa, a potem Alvaro Moratę.
Niezrównoważony turniej [REPORTAŻ]
Szkoda byłoby jednak, żeby kibicowskie EURO zapamiętać tylko z niechlubnych wybryków i problemów. Niemieckie media informują, że na trybuny weszło łącznie ponad dwa miliony osób. W oficjalnych strefach kibica tylko podczas fazy grupowej stawiło się ponad trzy miliony fanów. Zyski kompanii piwowarskich, restauratorów, właścicieli food trucków i branży hotelarskiej wystrzeliły jak nigdy dotąd.
Może i Francuzi się z Belgami nie lubią, ale frytek belgijskich to nie dotyczy
Mistrzostwa Europy to mnóstwo historii napędzanych okrzykami triumfu, łzami pokonanych i świętowaniem z ludźmi, których widzi się pierwszy i ostatni raz w życiu. Przez miesiąc oglądaliśmy to wszystko z bliska, żeby na koniec opowiedzieć wam, jak kibice bawili się podczas EURO 2024.
Turcja ponad resztą. Kibice na mistrzostwach Europy 2024
Nieznośny jazgot niesie się po trybunach i narasta w konkretnych momentach. Raz, gdy jest wyjątkowo dobrze, groźnie, niebezpiecznie. Innym razem, kiedy jest jednoznacznie źle, a akcja rywali zwiastuje tarapaty dla Merta Gunoka. Za hałas, który ciężko zidentyfikować i opisać tak, by oddać jego treść, odpowiadają kibice z Turcji. Nieoficjalni gospodarze imprezy, oficjalnie największa grupa kibicowska podczas mistrzowskiego turnieju.
Tylko w fazie grupowej czerwoną flagę z półksiężycem i gwiazdą prezentowało na stadionie sto trzydzieści tysięcy osób. Gdy Turcja walczyła o półfinał w Berlinie, na Olympiastadion zasiadło pięćdziesiąt tysięcy ludzi, którzy ściskali kciuki za drużynę Vincenzo Montelli.
Gdyby jednak Turcy po prostu te kciuki ściskali, w ciszy, spokoju, nie byliby Turkami. Morze fanów z tego kraju wiruje jak derwisze, tworząc imponującą, czerwoną ścianę. Turecki doping jest równie chaotyczny, jak gra reprezentacji tego kraju. Element organizacji w śpiewaniu towarzyszy tylko donośnemu „lay lay lay”, czyli nuceniu Memleketim, kibicowskiej pieśni zwycięstwa.
Na meczach drużyny narodowej Turcy chętnie prezentują flagi klubowe. Poza najliczniejszymi grupami sprzyjającymi potęgom ze Stambułu, w Niemczech spotkaliśmy także kibiców Adana Demirsporu czy Goztepe. Ci drudzy obsmarowali przed naszymi kamerami Makanę Baku, nazywając go absolutnie najgorszym zawodnikiem, jaki kiedykolwiek grał w ich klubie.
W tureckim kibicowaniu jest coś specyficznego. W meczu z nimi show dali Portugalczycy, którzy absolutnie zagłuszyli liczniejszą grupę znad Bosforu. Turcy stawiali na hałas, melodyjnością swoich okrzyków zupełnie się nie przejmowali. Dbali natomiast o element szaleństwa. To ich przedmeczowe przemarsze były najliczniejsze, skołowali sobie nawet otwarte autobusy, które brały w nich udział.
Sprawiało to wrażenie, jakby na stadion sunęła wielka armia. Zwłaszcza w Berlinie, gdzie podrażnieni decyzją UEFA o ukaraniu Meriha Demirala Turcy zbiorowo prezentowali wilczy gest, symbol kojarzony z terrorystyczną grupą „Szare Wilki”. Całkiem prawdopodobne, że to Turcy wnieśli na niemieckie obiekty najwięcej pirotechniki. W Lipsku ktoś odpalił race tuż przy sektorze prasowym. Kolejna poleciała na murawę. Ni stąd, ni zowąd, nad krzesełkami zaczął się unosić czerwony dym.
Nie było grama przesady w tym, że czuli się w Niemczech jak u siebie. Podkreślali to zawodnicy, kibice po prostu oflagowali miasta. W centrum Dortmundu trafiliśmy na trzy punkty, w których można było kupić gadżety narodowych reprezentacji. Bazarki zdecydowanie zdominowały barwy Turkiye, jak każe o sobie mówić tamtejsza federacja.
Jeśli tak wyglądało to w kraju, który jakby nie patrzeć jest oddalony od Stambułu o ponad dwa tysiące kilometrów, strach pomyśleć, w jaki szał wpadną Turcy, gdy mistrzostwa Europy zawitają na ich podwórko za osiem lat.
Sąsiedzi też kibicują Turkom
Szkoci skakali do Renu, Anglicy założyli kolczugi
W temacie armii pominąć nie można tych, którzy armią są nawet z nazwy. Jako pierwsi Europę zachwycili Szkoci, którzy do Monachium zjechali w takiej liczbie, jakby nigdy wcześniej ani nigdy później nie mieli już doświadczyć mistrzowskiego turnieju. Pierwsza opcja jest zresztą częściowo prawdziwa. Co prawda reprezentacja Szkocji serię ponad dwudziestu lat poza wielkimi imprezami przerwała trzy lata temu, ale nie dość, że grała wtedy u siebie, to jeszcze przy pustawych, z powodu koronawirusa, trybunach.
Najazd na obce państwo, jedno z najwspanialszych kibicowskich doświadczeń związanych z mistrzostwami wszelakimi, trzeba więc było odłożyć w czasie. Gdy już się ziścił, Monachium zalali faceci w spódnicach (kiltach to znaczy!), którzy szybko stali się bohaterami mema: rano jak Braveheart, wieczorem 1:5.
Jak na przedstawicieli wyspiarskiego futbolu przystało byli pijani w sztok, wulgarni i nie grzeszyli inteligencją, czego dowodem był skok nagiego śmiałka do Renu przy okazji spotkania Szkotów w Kolonii. Ich szanse na odniesienie trwałego uszczerbku na zdrowiu na szczęście brutalnie przerwali piłkarze. Po szybkim odpadnięciu z turnieju, w Niemczech zostali już tylko najwytrwalsi z grupy. Szkot spotkany w Monachium na meczu Francji z Hiszpanią przekazał nam, że za moment obejrzy dwudziesty mecz na tej imprezie. Po ostatnim gwizdku pod obiektem przygrywali natomiast dudziarze.
Ci ostatni byli stałym elementem krajobrazu. Zbierając pieniądze na wyjazd na dudziarskie mistrzostwa świata, zabawiali kibiców w każdym mieście, godzinami dmuchając w coś, co w Polsce zwie się gajdami.
Zazdrość Szkotów wzbudzali – jak zwykle – sąsiedzi z południa wyspy, czyli Anglicy, którzy przez kolejne dni i tygodnie huczeli wspólnie prośbę, by nie wracać jeszcze do domu. Podczas fazy grupowej na stadionach nie było ich przesadnie wielu. O pięć tysięcy liczniejsza była grupa fanów z Polski, lepsi byli także Serbowie, Chorwaci, Szkoci, Holendrzy i napędzane niemieckimi mniejszościami ekipy Albanii czy Rumunii.
Z Anglikami bywa jednak tak, że ich obecności ciężko nie odnotować, niezależnie od wielkości grupy. Śpiewają zawsze to samo, za to najwięcej piją, więc hałasu jest przy tym co niemiara, tak jak i wybryków, których bezwstydni Brytyjczycy raczej potem nie żałują. Może z wyjątkiem gościa, który w strefie kibica w Newcastle wciągał koks, nieświadomy, że pokazują to kamery najważniejszej telewizji w kraju.
W każdym razie wyspiarze przez parę tygodni nucili „God Save the King” w pubach, pokazując przy tym setki flag z wypisanymi nazwami miast, które reprezentują. Jedną z nich, w teorii cenną, bo chodzi o „No one likes us” Millwall, stracili. W teorii, bo takich fan mają pewnie dziesiątki, więc niedługo znowu zawiśnie ona na The New Den i nikt nie dostanie po głowie za utratę sreber rodowych.
Millwall, West Ham i cała reszta. Kibicowskie puby Londynu [REPORTAŻ]
Prędzej oberwali po niej ci, którzy w szale radości pakowali się na barierki, daszki i wszystkie inne nie do końca stabilne części stadionu w Düsseldorfie, świętując awans do czołowej czwórki w niezbyt bezpieczny sposób.
Z brytyjskimi fanami jest jednak pewien problem: wybitnie brak im kreatywności i polotu. Anglicy wspięli się na wyżyny przywdziewając imitacje kolczug i rycerskich szat. Wreszcie mogli to robić bez krępacji, bo podczas mundialu na Bliskim Wschodzie oberwało im się za rzekomą „religijną prowokację” – angielscy rycerze przypomnieli potomkom z dziesiątego pokolenia mieszkańców pustyni krucjaty i wszelkie inne zbrojne wyprawy ze Starego Kontynentu na Półwysep Arabski.
Całe szczęście, że do Kataru nie pojechała ostatecznie Macedonia Północna. Wspomnienie o podbojach Aleksandra Wielkiego w tym regionie świata, to mogłoby być zbyt wiele.
Bałkany się kłócą, piłkarze-politycy tracą pracę
Wspomnienie o kimkolwiek z Bałkanów zwykle prowadzi do jednego: przepychanek pod tytułem „mój ci on!”. O Aleksandra spierają się w ten sposób Macedończycy i Grecy (Ateńczycy w grobach się przewracają…), z kolei o Lukę Doncicia kłócili się Słoweńcy i Serbowie. Ktoś z tej drugiej grupy rościł sobie prawa do nazywania reprezentanta Słowenii serbskim skarbem narodowym. Dyskusję ukrócił sam Luka, wysyłając kumplom z kraju filmik, na którym zagrzewa ich boju.
Pozytywni kibice, energia Ilicicia i gol turnieju. Erik Janża opowiada o Słowenii
Słoweńsko-serbska konfrontacjach była jednak nadzwyczajnie pokojowa. Zakończyła się wspólnym śpiewaniem jugosłowiańskich pieśni, co w przypadku każdej innej nacji nie byłoby chyba możliwe. Blisko pięćdziesiąt tysięcy Słoweńców przyjechało jednak do Niemiec po to, by – jak powiedział nam Erik Janża – napić się piwa i cieszyć się z rzadkiej dla nich okazji gry na wielkiej imprezie.
Dwukrotnie większym grupom z Chorwacji i Albanii tak prosta forma czerpania radości nie wystarczyła. Grupy kibicowskie z tych krajów odśpiewały, co myślą o Serbii i Serbach. Macedonia wróciła zaś w okrzykach Mirlinda Daku, piłkarza aspirującego do roli politycznego aktywisty, który w niewybrednych słowach zwyzywał swoich sąsiadów. Albania uznaje bowiem, że część Macedonii należy do niej, podobnie jak część Serbii, Grecji i całe Kosowo.
Albańscy mieszkańcy tych regionów myślą podobnie. Na trybunach widzieliśmy dziwną kombinację albańsko-greckiej flagi, koszulki macedońskiej Szkendiji Tetowo i oczywiście transparenty kosowskiej ekipy Plisat. Podobną międzynarodową kooperacją uraczyli nas tylko Rumuni, których wspierali Mołdawianie. W większości jednak na miejscu, w Kiszyniowie, gdzie stanęły ogromne strefy kibica. Mołdawia, drugie najbiedniejsze państwo w Europie zaraz po Ukrainie, zdołała nas postraszyć w eliminacjach, ale jej mieszkańców na wojaże po Starym Kontynencie nie stać.
Całkiem prawdopodobne, że gdyby to oni zajęli miejsce Albanii i wywalczyli bilet na EURO, nie doszłoby do rekordu, jakim jest obecność minimum dziesięciotysięcznej grupy kibiców z każdego kraju na meczach swojej drużyny. Z drugiej strony: najbiedniejsza Ukraina stawiła się na trybunach w sile ponad pięćdziesięciu tysięcy osób. Nasi wschodni sąsiedzi pobili w ten sposób wyniki z fazy grupowej Belgów, Francuzów, Czechów, Włochów, Portugalczyków czy Szwajcarów.
Dla Ukraińców turniej był okazją do politycznej manifestacji. Niemcy i UEFA starały się ograniczyć możliwość demonstrowania poparcia dla Izraela lub Palestyny. Flagę tego pierwszego kraju na trybunach zobaczyliśmy dopiero w Monachium. Sprzeciw wobec agresji Rosji na Ukrainę był jednak widoczny zdecydowanie częściej. Nawet przy okazji meczu Czechów z Gruzinami w Hamburgu pod stadionem rozłożyli się aktywiści, którzy przypominali, że Rosjanie mordują kobiety, dzieci i wszystkich innych, bez wyjątku.
Stronę ruskiej hołoty na mistrzostwach Europy trzymali tylko Serbowie, którzy dedykowali swoim przyjaciołom zgodowe flagi. Z tamtejszej ligi na turniej przyjechało ledwie czterech piłkarzy, a wkrótce ta grupa może się zmniejszyć za sprawą wspomnianego już Daku. Jego wyzwiska w stronę Serbów rozzłościły działaczy Rubina Kazań. Pracodawcy podpadł także Demiral, którego wilczy gest ma kosztować kontrakt z Al-Ahli. Saudyjczycy go nie tolerują i chętnie oddadzą zawodnika do Fenerbahce.
Gruzini wierzyli, Hiszpanie nie chcieli wyjść
Jest w tym coś intrygującego, że najmniejszą grupą kibiców w Niemczech okazali się Hiszpanie, czyli finaliści turnieju. Najmniejszą, ale najbardziej wnerwiającą stewardów i ochronę. „Viva Espana!” niosło się po trybunach każdego stadionu na długo po ostatnim gwizdku sędziego. W Kolonii faceci w żółtych kamizelkach otoczyli hiszpański sektor, zalecając kibicom, żeby oddalili się stamtąd w pośpiechu. W Monachium doszło wręcz do bójek i strać z ochroną, która zaczęła Hiszpanów ze stadionu wyprowadzać.
Ci niewiele sobie z tego robili i bawili się w swoim stylu. Tańczyli razem z Markiem Cucurellą, który przez cały półfinał był niemiłosiernie wygwizdywany przez lokalsów, którzy w ten sposób mścili się za decyzję sędziego o braku rzutu karnego dla Niemców za zablokowanie ręką strzału w ćwierćfinale. Od swoich Cucurella usłyszał jednak, że powinien sięgnąć po Złotą Piłkę.
Grupy podążające za największymi nie były jednak tak barwne i tak liczne jak – podając jeden przykład – Gruzja. Pomarańczową falę stanowili Holendrzy, którym marzył się sukces na ziemi największego wroga, ale sukcesu z roku 1988 nie udało się powtórzyć. Francja na przykład miała ultrasów względnie zorganizowanych, co mecz energicznie machających flagami narodowymi i dwiema większymi, na kiju. Gdyby jednak zmierzyć decybele, kibice z Polski, którzy jako jedni z nielicznych na turnieju nie mieli „młyna”, zagłuszali ich bez problemu.
Nasza ekipa z pewnością nie była najbardziej fanatyczna, jednak w porównaniu z atmosferą na Stadionie Narodowych w końcu można było poczuć, że trybuny wspierają biało-czerwonych. Biel i czerwień w ogóle przewodziły mistrzostwom pod względem kibicowskim. O Turcji już wspomnieliśmy, nieźle zaprezentowali się też Austriacy, choć nad Bosforem zapamiętają ich pewnie ze śpiewania „auslander raus” pod adresem tureckich imigrantów.
Byli jeszcze bardzo liczni Duńczycy i najbardziej barwni Gruzini. Kibice z Tbilisi i okolic podbili mistrzostwa Europy. Żeby zobaczyć pierwszy w historii występ swojej drużyny na takiej imprezie, ludzie zaciągali kredyty. Na trybunach łączyli się z tymi, którzy nie mieli tyle szczęścia i musieli zostać w domu, obracali kamerę i ze łzami w oczach opowiadali, czego doświadczają.
W Hamburgu spotkaliśmy 88-letniego Gruzina, który wyznał, że nie mógł przepuścić okazji i musiał zobaczyć jedyne za jego życia mistrzostwa z udziałem jego krajan. Żadne jednostki, które sięgały po złoto EURO w barwach ZSRR nie znaczyły dla niego tyle, ile Chwicza Kwaracchelia tańczący z Hiszpanami.
Gruzja zasłynęła z narodowej dumy. Jej kibice zakładali flagi na plecy, malowali je sobie na twarzach i jeszcze, bo przecież mało im było barw na sobie, dokładali mniejszą flagę w dłoni, żeby wytrwale machać nią przez dziewięćdziesiąt minut. Pod tym względem dorównali im jedynie Albańczycy, którzy wymyślili, że na spotkania swojej drużyny zgodnie ubiorą qeleshe, charakterystyczne białe czapki.
Jednym z obrazków, które zapamiętamy z niemieckiej imprezy, będzie transparent wywieszany na każdym meczu reprezentacji Gruzji: „BELIEVE” na wzór hasła z „Teda Lasso”. Bogobojni Gruzini nie tylko uważają, że ich kraj jest darem od Stwórcy: wiara towarzyszy im na każdym kroku, nawet gdy mowa o futbolu. Mówili nam wręcz, że brak wiary w sukces swojej kadry byłby wyjątkowo niezgodny z gruzińskim stylem bycia, w którym religia odgrywa wielką rolę.
Media wzdychają do mistrzostw w Polsce, ale w Niemczech nie było najgorzej
Organizacja mistrzostw Europy w Niemczech pod pewnymi względami była decyzją świetną. Jako kraj nasi sąsiedzi zawiedli, nie dojechali. Rozkopane drogi, niefunkcjonująca komunikacja miejska, brud i poczucie ciągłego zagrożenia w miastach – problemy można wymieniać godzinami. Nie można jednak pominąć niewątpliwej zalety, jaką jest niemiecka infrastruktura. Nawet w takiej dziurze jak Gelsenkirchen kibice dostali do dyspozycji pięćdziesięciotysięcznik. Najmniejszym stadionem za Odrą, który ugościł tę imprezę, był czterdziestotysięczny obiekt w Lipsku.
Trącał komuną, gdy wchodziło się na niego od strony budynku-zabytku, pozostałości po NRD. Dalej jednak było już nowocześnie, jakby luksusowo.
Niemcy to nie Katar, gdzie można było obskoczyć cztery mecze jednego dnia, a świetną bazę wypadową na cały turniej stanowiło jakiekolwiek miejsce w największym mieście w kraju. Nie był to jednak turniej rozrzucony po całej Europie, gdzie na mecze trzeba latać setki – jeśli nie tysiące – kilometrów, a atmosfera mistrzostw ginie gdzieś po drodze.
Wystarczyło wynająć dom w Nadrenii Północnej-Westfalii, żeby w ciągu godziny dostać się do czterech piłkarskich aren i siedmiu obozów drużyn narodowych, gdzie można było polować na autografy idoli.
Otoczka tego wszystkiego też była przyjemna. Chcąc nie chcąc tego typu turnieje kojarzą się z fast foodem i dobrym piwem (za Odrą pije się go najwięcej w Europie, choć wiąże się to także z mniej przyjemnym wątkiem uzależnienia od alkoholu, który dotyczy Niemców nawet bardziej niż Polaków). W krainie kebabów, currywurstów, precli i browarów każdy kibic musiał się czuć jak w raju. Nawet ten, który od alkoholu woli czaj i ajran, bo tureccy Niemcy zadbali o wersję oferty gastronomicznej dopasowaną do coraz liczniejszej muzułmańskiej części Europy.
Cieszyć mogło i to, że gdy gospodarze odpadli z turnieju, nie umarł on całkowicie, ulice się nie wyludniły, Niemcy nie przestali śledzić tego, co dzieje się na ich ziemi nawet bez udziału ich własnej reprezentacji. Może wiąże się to z tym, co przemycał w swoim klipie adidas: dziś prawdziwy Niemiec ma już dwie drużyny narodowe, więc trzymanie kciuków za kogoś innego nie jest problemem. Albo nie trzeba iść tak daleko, prawdziwy Niemiec lubi przecież futbol, dobry futbol, więc cieszy się, że ma go pod dostatkiem nawet w klubowym okresie ogórkowym.
W angielskich mediach z utęsknieniem wzdychano do EURO 2012, zdaniem „The Athletic” najfajniejszego turnieju mistrzowskiego ostatnich lat, ale jednocześnie wskazywano, że względem imprezy we Francji i wydarzenia rozciągniętego na kilka krajów od Madrytu po Baku, w końcu byliśmy świadkami piłkarskiego święta z prawdziwego zdarzenia. Takiego, jakiego brakowało nam po dziwacznej i zbyt wielkiej z punktu widzenia wygody kibica Rosji oraz tracącym sztucznością Katarze.
Nie doświadczyliśmy stadionu z bieżnią w Baku, gdzie na trybuny trzeba zabierać lornetkę (Olympiastadion to przy tym pikuś!) ani dziwacznych konstrukcji jak w Jekaterynburgu, gdzie poza obiektem postawiono pseudotrybunę, żeby tylko zwiększyć jego pojemność. Zamiast tego dziesiątki tysięcy ludzi obejrzało mecze w świetnych warunkach, nie zwaliły ich z nóg ceny, nie dręczyły nieznośne upały, nie blokowały obce obyczaje, które nie tolerowały niektórych przejawów inności.
Gdy spojrzymy na mistrzostwa Europy w ten sposób, będziemy mogli powiedzieć z czystym sumieniem: było fajnie. Szkoda, że to już koniec.
POZOSTAŁE REPORTAŻE Z MISTRZOSTW EUROPY W NIEMCZECH:
- Kroos głosem ludu. Migracja przeciąża Niemcy [REPORTAŻ]
- Diament wśród kominów. Düsseldorf to najfajniejsze miasto w Niemczech [REPORTAŻ]
- Euro w niemieckiej dziurze, czyli witamy w Gelsenkirchen
- Ulice Dortmundu gonią nazioli i towar. Oto współczense Niemcy [REPORTAŻ]
- Frankfurtem rządzi crack. Euro w mieście zombie
- Za wielką Albanię chcą umrzeć nawet dzieci. Bałkańskie upiory EURO [REPORTAŻ]
- Wino, futbol i śpiew. Tak wygląda piłkarska supra z Gruzinami [REPORTAŻ]
- Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion w Berlinie
fot. własne, Newspix