To nie tak, że tego typu ogłoszenia potrafią z miejsca zawładnąć świadomością kibiców i wywołują w ich środowisku totalny szał. Piłkarze, w ostateczności trenerzy – jasne, o nich mówi się wiele i oni wzbudzają wielkie emocje. Ale że ktoś zastąpi kogoś w niezbyt przestronnym gabinecie? Wielkiego szału być nie może, choć często taka zmiana niesie za sobą kolejne. W tym wypadku warto więc pochylić się nad sylwetką nowego dyrektora sportowego Widzewa, osoby zwiastującej pewną rewolucję i najprawdopodobniej rozpoczynającej faktyczną budowę klubu na modłę niemiecką. Mindaugas Nikoličius to zresztą postać ciekawa, rozchwytywana i o potwierdzonej renomie w europejskiej piłce. Do Łodzi trafia spec, jakiego tam jeszcze nie było.
Litwin w młodości, nie tak znowu odległej, studiował prawo sportowe. Wiedza zdobyta na uczelni miała pomóc w realizacji planów związanych z piłką, ale wiecie, jak to jest ze studiami. One nie zawsze definiują naszą przyszłość i nie zawsze stają się kluczem do sukcesu. Często potrzeba czegoś więcej, jakiejś odrobiny szczęścia. Po prostu znalezienia się w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie.
Albo kogoś, kto uwierzy w ciebie w przełomowym momencie i swoim zaufaniem pozwoli na rozpoczęcie czegoś o wiele większego niż kariera pisana kolegom z uczelni. Nikoličius miał zatem, z jednej strony, sporego farta.
Z drugiej – potrafił wykorzystać okazję, którą dostał od Władimira Romanowa.
Kim jest Mindaugas Nikoličius, nowy dyrektor sportowy Widzewa Łódź?
Ten litewski biznesmen pochodzenia rosyjskiego miał wizję, która z perspektywy czasu wydaje się trochę szalona. Korzystając z kiepskiej kondycji szkockich klubów u progu XXI wieku bankier chciał sprawdzić, czy da się na Wyspach zbudować klub na bazie piłkarzy z jego ojczyzny. Był już zresztą właścicielem litewskiego klubu FBK Kowno i zakładał import litewskich talentów do przejętego na początku 2005 roku Heart of Midlothian. Jednym z nich miał być choćby kompletnie zielony w tamtym momencie dyrektor sportowy, niejaki Mindaugas Nikoličius.
Cała struktura Hearts po wejściu Romanowa budziła wielkie emocje i ogrom wątpliwości. Wcześniejsi właściciele zapewniali jednak, że właściciel Ūkio bankas jest całkowicie wiarygodnym inwestorem, a jego możliwości finansowe zostały sprawdzone bardzo dokładnie. Sytuacja ekonomiczna klubu była zresztą na tyle trudna, że wówczas nawet kibice z radością przyjęli informacje o dołączeniu nowego inwestora, który początkowo objął 29,9% akcji, co pozwoliło mu de facto przejąć kontrolę nad procesami decyzyjnymi w Hearts.
Wtedy zaczęło się robić jakoś bardziej… litewsko. Początkowo Romanow zapewniał, że nie zamierza sprowadzać nie do końca sprawdzonych piłkarzy i różnej maści specjalistów z Kowna, ale po mniej więcej roku stało się jasne, że właśnie taka będzie jego wymarzona strategia. Zdawało się, że całkiem budżetowa – wszak rynek litewski nie jest raczej najdroższym w Europie, a Romanow obiecał wyeliminować zadłużenie klubu.
Władimir Romanow nie zrobił z Hearts litewskiej potęgi szkockiego futbolu.
W tym przypadku na obietnicach się skończyło, bo w rzeczywistości zadłużenie znacznie wzrosło. I to pomimo takich dodatkowych zysków, jak choćby zainkasowane ze sprzedaży Craiga Gordona do Sunderlandu dziewięć milionów funtów.
Gdzie w tym wszystkim był Nikoličius? Nowy dyrektor sportowy Widzewa do Szkocji przyleciał latem 2006 roku i w Hearts spędził okrągłe trzydzieści miesięcy. Przez ten czas mógł w dosyć przyjaznym środowisku stawiać pierwsze kroki i przy sporym zaufaniu nowego właściciela uczył się po prostu tego, jak być dobrym dyrektorem sportowym. Raz szło lepiej, innym razem szło gorzej. Reakcja kibiców Hearts na napływ litewskich zawodników też była mieszana – kilku piłkarzy zostało wygwizdanych, a na trybunach panowało przekonanie, że preferencyjne traktowanie niektórych Litwinów nijak się ma do ich poziomu sportowego. Zdarzali się też jednak tacy jak Andrius Velička – najlepszy strzelec Hearts w sezonie 2006–07 – czy nieżyjący już pomocnik Marius Žaliūkas. Oni akurat zapracowali na szacunek czymś więcej niż litewskim paszportem.
Choć ten zdaje się czasem całkiem pomocny. Szczególnie wtedy, gdy chcesz pełnić rolę dyrektora sportowego na Litwie.
Powrót do kraju. Dobre lata w Žalgirisie
Szkocja była dobrym miejscem do startu, ale trudno było wierzyć w projekt zmierzający wraz z Romanowem w finansową przepaść. Dobrze się więc stało, przynajmniej dla Nikoličiusa, że młody wówczas dyrektor sportowy odnalazł się w 2010 roku w Wilnie. Protegowanemu Romanowa zaufał tamtejszy Žalgiris, w którym nowemu pracownikowi Widzewa udało się spędzić aż osiem długich lat. Tam Nikoličius odniósł też największe sportowe sukcesy – mistrzostwo kraju, nawet w relatywnie słabej lidze, zawsze smakuje wyśmienicie. A Žalgiris tytuł najlepszej drużyny na Litwie zdobywał w czasie sportowych rządów Nikoličiusa aż cztery razy z rzędu w latach 2013-2016.
Jakby tego było mało – Litwin w ojczyźnie sześć razy cieszył się ze zdobycia krajowego pucharu i pięciokrotnie jego zespół wznosił w górę Superpuchar Litwy. Pasmo samych sukcesów i winda wioząca ich architektów ku kolejnym piętrom kariery w europejskiej piłce.
Bo zyskał nie tylko Nikoličius. Wraz z nim dobrą opinię wypracował sobie Valdas Dambrauskas.
Valdas Dambrauskas to bodaj najważniejszy trener w karierze Nikoličiusa. I nie ma w tym nawet cienia przesady!
– Powiem szczerze – jedną z głównych motywacji przyjazdu do Žalgirisu była chęć poczucia tej wielkiej presji. Tylko tutaj, ze wszystkich klubów na Litwie, czuć taki nacisk na zawodników i trenerów. A ja chciałem udowodnić sobie i innym, że potrafię sobie z nim poradzić. A dla trenera przyjście do klubu, który wygrywa wszystko, jest bardzo trudne. Nie można popełnić żadnego błędu – mówił trener Dambrauskas, gdy w październiku 2017 roku żegnał się z Žalgirisem. Na jego miejsce Nikoličius szybko zakontraktował trenera z… tak jest, zgadliście, z przeszłością w FBK Kowno.
Dwa miesiące później dyrektor sportowy też jednak pożegnał się litewskim hegemonem i wyruszył do nieco odległej Chorwacji. Pozostawił sobie w notesie numer telefonu do Dambrauskasa.
Chorwacja, czyli podboje sportowe i miłosne
Kontakt z byłym współpracownikiem nie był potrzebny od razu. Wcześniej Nikoličius radził sobie całkiem nieźle i bez ściągania do kolejnej roboty trenera Dambrauskasa. Podbój Chorwacji Litwin rozpoczął w Goricy, gdzie dostał proste zadanie – miał zbudować zespół godny gry w najwyższej klasy rozgrywkowej. Udało się i nie dość, że HNK tuż po przyjściu nowego dyrektora sportowego cieszył się z debiutu w chorwackiej ekstraklasie, to jeszcze nadal w niej pozostaje. Nikoličius mógł i chyba nadal może być dumny z kolejnego, niemałego zresztą, sukcesu. Wiązał się on jednak z paroma trudnymi decyzjami i niekiedy, w ciągu trzech lat pracy Litwina, należało podejmować odważne kroki.
Takie jak na przykład zatrudnienie Valdasa Dambrauskasa, który w historii Nikoličiusa wraca jak bumerang. Panowie po raz kolejny spotkali się w roku 2020, kiedy klub z Goricy potrzebował na gwałt zdolnego szkoleniowca. Dyrektorowi sportowemu udało się wyciągnąć pracującego akurat w Rydze kolegę z Žalgirisu i tak ich drogi przecięły się po raz drugi. Później zresztą znów okazało się, że jeden bez drugiego nagle traci ochotę do pchania klubowego wózka dalej. Gdy Nikoličius przyjął świetną ofertę Hajduka Split i postanowił wykonać kolejny krok do przodu, Goricę opuścił również Dambrauskas – trener trzy dni po odejściu dyrektora sportowego został zaprezentowany jako nowy opiekun bułgarskiego Łudogorca.
Rozłąka nie trwała długo, ale to chyba wynika z kilku cech charakteru Nikoličiusa. Litwin uznawany jest za osobę bardzo uczciwą, lojalną i oddaną powierzonym mu zadaniom. Dzięki takiemu podejściu szybko adaptuje się w nowym środowisku i zyskuje sobie sympatię współpracowników. W Chorwacji znalazł wręcz drugi dom – to tam zapuścił korzenie w życiu prywatnym i znalazł drugą połówkę. Wybranką jego serca stała się Josipa Jurlina, która miała ogromny wpływ na asymilację Nikoličiusa. Para poznała się w stolicy kraju, gdy dyrektor sportowy pracował jeszcze w Goricy, a jego przyszła żona w Zagrzebiu. To właśnie Josipa, a także jej dalmatyńscy krewni, pomogli Nikoličiusowi przeistoczyć się w lubianego w Chorwacji, swojskiego “Niko”. I to dzięki nim Litwin nauczył się naprawdę dobrze mówić po chorwacku.
Po rezygnacji z pracy w Hajduku i krótkiej przerwie od piłki, Nikoličius melduje się w Polsce!
Chorwacja ma w sercu Nikoličiusa specjalne miejsce. Tam znalazł miłość. Tam urodziły się jego obie córeczki. Tam wreszcie wypracował sobie pozycję na rynku, który wcale ie należy do najłatwiejszych. Wszystko dzięki pracy w Splicie, gdzie oczywiście był też przez moment Valdas Dambrauskas. Bo jakby miało być inaczej…
Krajowe małe sukcesy i piłkarz za 1 euro. Nikoličius robi swoje
Śmiało można powiedzieć, że tak jak Nikoličius wykorzystał swoją wielką szkocką szansę daną mu prawie dwadzieścia lat temu przez Romanowa, tak też dobrze wiedział, że to samo należy zrobić z okazją podsuniętą mu pod nos przez Hajduka. W Splicie mieli apetyty na odzyskanie mistrzostwa kraju i taki ambitny cel stawiał też przed sobą nowy dyrektor sportowy. Skończyło się na dwóch Pucharach Chorwacji, też w sumie niezłym osiągnięciu. W ciągu trzech i pół roku Litwin przeżył z Hajdukiem parę naprawdę pięknych chwil, ale najgłośniej zrobiło się o nim, gdy kilkanaście miesięcy temu do klubu po latach wrócili Nikola Kalinić i Ivan Perisić. Cóż było w tym niezwykłego?
– To był najłatwiejszy deal w ciągu całej mojej pracy dla Hajduka – mówił Nikoličius. – Nikola wraca do Splitu w jednym celu – ma pomóc w odzyskaniu mistrzostwa Chorwacji.
Jedno euro na stół. Hajduk w drodze po utraconą godność
I wszystko za promocyjną cenę 1 euro. Jedno euro. Po tyle na głowę dostali Ivan Perisić i Nikola Kalinić za pół roku gry dla Hajduka Split. Tytułu nie odzyskali, ale co narobili szumu, to ich. I trudno mimo wszystko mówić o porażce projektu Nikoličiusa w lidze tak zdominowanej przez Dinamo Zagrzeb. Nawet jeśli wiara w realizację tego ambitnego planu była wielka, a prezes klubu, Lukas Jakobusić, na prezentacji Perisicia deklarował: – On tu przyszedł, bo Hajduk zdobędzie mistrzostwo Chorwacji. Bo prawda jest taka, że marzenie Hajduka było jednym z tych “ściętej głowy”.
No i nawet jeśli ekipa ze Splitu nadal nie jest mistrzem to, jeśli wierzyć mediom, Litwina i tak przymierzali niedawno do angielskiego Bournemouth czy któregoś z klubów niemieckiej Bundesligi. Jakieś więc wrażenie zrobił, a jego praca musiała przynosić dobre owoce.
Sprzedawał zawodników za miliony euro – choćby znanego w Polsce Lukę Vuškovicia, który wart był całe jedenaście baniek. Zatrudniał za drobne z kieszeni. Wreszcie budował drużyny, które były zdolne osiągać ambitne cele lub o te ambitne cele się ocierały. W Hajduku podpisał kontrakty z Marko Livajem, Danijel Subašiciem czy Josipem Brekalo.
Generalnie jednak pracował tak, jak lubią w Łodzi – kupował całkiem tanio, sprzedawał całkiem drogo. Za jego kadencji do Splitu trafił choćby wykupiony za 1,5 miliona euro z Benfiki Filip Korvinović. Urodzony w Zagrzebiu pomocnik opuścił ojczyznę latem 2015 roku i przez kilka lat był wypożyczany z Portugalii do Anglii. Do Chorwacji wrócił, gdy Hajduk zaczął budować zespół mający rzucić wyzwanie rywalom ze stolicy, i był zdecydowanie największym transferem do klubu w karierze nowego dyrektora sportowego Widzewa.
W perspektywie początku nowej pracy Litwina i nadziei jakie budzi on wśród kibiców Widzewa, nieźle wygląda też sprawne podniesienie wartości Jana Mlakara, słoweńskiego napastnika którego Nikoličius wykupił z Brighton za 300 tysięcy euro i po dwóch latach sprzedał z jedenastokrotną przebitką do włoskiej Pizy.
Około trzy miliony euro udało się też zarobić na sprzedaży Mario Vuskovicia, starszego brata Luki, do Hamburga. Nikoličius pełnymi garściami czerpał z dobrodziejstw chorwackiego systemu szkolenia i sprawnie spieniężał piłkarzy z akademii Hajduka, przy okazji budując niezłą pozycję klubu na rynku transferowym. Nie unikał jednak okazji do zakontraktowania piłkarzy mających od razu podnieść poziom sportowy, choć wydatki na transfery przychodzące nie robiły wcale wielkiego wrażenia.
W Łodzi liczą pewnie, że Nikoličius do Widzewa też chciałby zaprosić kilku zdolnych i już uznanych zawodników. I w przyszłości może takiego jednego trenera w okularach, który tydzień temu rozpoczął pracę na Węgrzech? Historia uczy nas w końcu, że Nikoličius nie umie zbyt długo wytrzymać bez Dambrauskasa.
WIĘCEJ O WIDZEWIE ŁÓDŹ:
- Pan i władca dojazdów do autostrad. Kim jest człowiek, który chce kupić Widzew?
- Widzew może być wzorem. “Jest jak obraz van Gogha”
- W Widzewie stabilizacja! Mają trenera na kolejny tydzień
- Gikiewicz to jeden z najgorszych bramkarzy w Ekstraklasy
Fot. Newspix/Guardian