Kształcił się w Niemczech, pracował w Realu Madryt, a teraz prowadzi przebojowego pierwszoligowca. Mariusz Misiura to człowiek, który widział wiele, ale nie ogranicza się do opowieści: wprowadza to w życie. – Spędziłem lata na nauce poza krajem, żeby wrócić i pokazać, że da się u nas grać w piłkę inaczej i robić przy tym wyniki — mówi i tłumaczy, jak przenieść metody Królewskich na treningi Znicza Pruszków. Jego zespół faktycznie gra inaczej, przyciąga uwagę. Oddajmy więc głos autorowi tego sukcesu, przebojem wdziera się na trenerskie podwórko w Polsce.
Lubi trener gdybać?
Nie, bardziej lubię twardą rzeczywistość.
Element gdybania mógł się jednak pojawić, gdy patrzył pan na Raków Częstochowa i Marka Papszuna. Podobno był pan jednym z kandydatów do pracy w tym klubie.
Mieszkałem wtedy w Niemczech, chodziłem do tamtejszej szkoły trenerów. Michał Świerczewski zadzwonił i zaprosił mnie na rozmowy. Szukał trenera dla drugoligowego Rakowa. Byłem na spotkaniu, najpierw miałem przedstawić analizę gry drużyny w ostatnich meczach, indywidualne oceny zawodników i swój pomysł na grę. Pan Świerczewski miał też przygotowaną listę dwudziestu, trzydziestu krótkich pytań. Odpowiedziałem na nie, podziękowano mi i po trzech tygodniach zostałem ponownie zaproszony. Tym razem mówiłem o pomyśle na grę z większymi detalami.
Po tym spotkaniu pan Michał już nie dzwonił, a później ogłoszono, że trenerem został Marek Papszun. To był dobry wybór. Na jego pracę i postęp, jaki zrobił, patrzę z podziwem. Jest przykładem, że opłaca się dać trenerowi czas, nawet gdy nie każdy sezon jest dobry. Kiedy trener ma czas i możliwości, żeby zweryfikować błąd, maszyna idzie dalej. Nie ukrywam, że moim małym marzeniem jest wypicie z trenerem Papszunem kawy, rozmowa z nim o piłce. Czekam na jego nowy projekt.
Telefon od Michała Świerczewskiego był szokujący? Pracował pan wtedy w piłce kobiecej, był pan anonimem. Nawet zainteresowanie ze strony drugoligowca mogło być zaskoczeniem.
Zrozumiałem to tak, że przedstawił mu mnie agent, a zainteresowałem go dlatego, że nie zamyka się na oczywiste nazwiska. To ciekawe podejście, bo gdybyśmy prześledzili kariery najlepszych trenerów, to ich pierwsze kluby często były nieoczywistym wyborem, przekonali kogoś dobrymi argumentami. Miałem wtedy żal do siebie, że tego nie zrobiłem, nie przekazałem swojej wiedzy. Z czasem przeszła mi ta początkowa złość, że nie udało mi się go przekonać. Dzięki temu spędziłem więcej czasu w Niemczech, Hiszpanii i Chinach. Poznałem osoby, które jeszcze bardziej wpłynęły na to, jak postrzegam piłkę, które dały mi narzędzia, z których dziś korzystam i które sprawiają, że dziś nie boję się konfrontacji.
Co więc dało panu pozostanie w Niemczech, skoro było to bardziej wartościowe dla rozwoju niż podjęcie pracy w drugiej lidze?
Byłem objęty programem “Bundesliga” z trenerami drużyn mężczyzn, kobiet i ichniejszej CLJ. Pamiętam wykład, na którym Niemcy przyznali się, że źle szkolą. Zdobyli mistrzostwo świata, ale uważali, że nie mają skrzydłowych, dziesiątek i dziewiątek. Wychowali niewielu kreatywnych piłkarzy. Zaimponowała mi ta pokora — mimo sukcesu byli świadomi, że to, co teraz działa, zaraz będzie nieaktualne. W Polsce doświadczałem tego, że ten, kto odniósł sukces, przez dziesięć lat wyznaczał to, jak trzeba pracować. Teraz też jesteśmy bardziej świadomi. Niemcy wtedy chcieli zwrócić się w kierunku Hiszpanii, Portugalii. Zapaliła mi się lampka — skoro tak myślą, to i ja tam pojadę.
A zapaliła się panu lampka, że w Polsce musi być profesjonalizm, skoro nawet drugoligowiec szuka trenera wśród kompletnie nieoczywistych kandydatów?
Zaczynając pracę w Zniczu Pruszków, wdrożyłem standardy pracy przewyższające drugą ligę i tego samego szukał Michał Świerczewski. Czasami myślałem, jak działałoby się w takim projekcie, z takimi możliwościami. Jestem jednak szczęśliwy, że tak to się potoczyło, bo teraz mógłbym lepiej wyłożyć, jak miałaby wyglądać moja piłka. Wyjechałem do tej Hiszpanii i pracowałem półtora roku w dziale metodologii Realu Madryt, w Chinach byłem cztery lata, poznałem Jordiego Cruyffa — to doświadczenia, które pomogły mi stać się lepszym trenerem.
W rozmowie z “Ligowcem” wspominał pan, że gdy w Zniczu próbował pan wdrożyć swoje metody pracy, to przypomniano trenerowi, że metody metodami, ale muszą być punkty. To sprawiedliwe podejście?
Wynik jest ważny. Wszyscy zobaczyli, że z tym samym budżetem i z podobną kadrą można walczyć o zupełnie inne cele, więc warto iść w tę stronę. Niesamowicie ciężko jest przekonać zawodników, żeby w meczach z takimi zespołami jak Wisła Kraków próbować narzucać swoje rozwiązania. W drugiej lidze Znicz do końca walczył o utrzymanie, a ja przyszedłem i od zawodników, którzy czuli się komfortowo w niskiej obronie oraz kontratakach, zacząłem wymagać wysokiej obrony i ataku pozycyjnego. Była nieufność, pewnie niektórzy się śmiali, że myślę, że zrobię ze Znicza Barcelonę. Ale krok po kroku, narzucając swoje rozwiązania na treningu, przekonałem do tego piłkarzy.
Jak pan poznał, że faktycznie ich pan przekonał?
Moi zawodnicy to inteligentni ludzie. Nie wierzą ślepo w to, co im mówię, sami czują, jak to wygląda w meczu, czy mamy kontrolę. Nie było jednak zwątpienia w metody pracy i styl gry. W trudnym momencie, po czterech porażkach z rzędu, potrafili przyjść do mnie i powiedzieć: trenerze, proszę niczego nie zmieniać. Rozumiemy, dlaczego czasami przegrywamy. Większość przegranych spotkań kontrolowaliśmy, ale popełnialiśmy indywidualne błędy, które nie dziwią, bo trzeba było brać pod uwagę taką możliwość, gdy większość składu grała w niższej lidze, gdzie tempo jest niższe. Skupiliśmy się na koncentracji, czasie reakcji, bo piłkarze zrozumieli, że to nie zadziała, jeśli będziemy robić to samo, co w drugiej lidze.
Oni to rozumieli, ja to rozumiałem, ale widziałem, że opinia publiczna czy nawet ludzie w klubie, reagowali bardziej nerwowo. Brakuje mi czasami rozsądnej oceny sytuacji. Z trzech drużyn, które awansowały na zaplecze Ekstraklasy, tylko Znicz stracił kluczowych piłkarzy — najlepszego strzelca i podstawowego młodzieżowca. Przyszli zawodnicy wyróżniający się w drugiej lidze, czyli tacy, którzy też potrzebowali czasu, żeby się wdrożyć. W powszechnej opinii byliśmy skazani na straty, ale powiedziałem piłkarzom, że skoro zapracowaliśmy na awans, to grajmy dalej na swoich zasadach. Przebijemy kolejny sufit.
Cieszę się, że nasz styl zaczął przynosić punkty. Wróciłem do Polski nie po to, żeby po prostu tutaj być. Spędziłem lata na nauce poza krajem, żeby móc wrócić i pokazać, że da się u nas grać w piłkę inaczej i robić przy tym wyniki.
Bo bez wyników…
Nie byłbym teraz trenerem Znicza. Natomiast w Polsce tak często zmieniamy trenerów, że czasami przez pięć lat stoimy w miejscu, robiąc kolejne zmiany. Na wynik spotkania wpływa tyle czynników, że trzeba patrzeć szerzej. W Hiszpanii ostatnim pytaniem było to, jaki był wynik. Drążono: jaki jest plan na mecz, dlaczego on taki jest? Potem weryfikacja: czy przygotowanie było właściwe, jak drużyna i zawodnicy wykonali plan? Jeżeli 80% rzeczy robiliśmy dobrze i przegraliśmy, to była informacja, że w mikrocyklu trzeba poprawić pozostałe 20%. W takiej sytuacji nawet po czterech porażkach masz kontrolę, bo wiesz, czemu przegrałeś i gdy zaraz zaczniesz wygrywać, to też wiesz, czemu się udało.
Pracę w Zniczu zacząłem od czterech porażek. Przed meczem z Garbarnią mówiono, że jak przegram piąty raz, to mnie nie będzie. Przyszli do mnie Igor Lewczuk, Maciej Machalski i Marcin Bochenek, najstarsi zawodnicy. Powiedzieli, że chcą, żebym wiedział, że wyniki nie są dla nich obojętne i dawno nie widzieli osoby, która tak bardzo przygotowuje się do treningów, meczów, która chce zmienić drużynę. Że zrobią wszystko, żeby wyniki przyszły. W każdym trudnym momencie czułem wsparcie i wiele to dla mnie znaczyło. Wierzę w systematyczność, ale też — wracając do wyników — rozumiem, że są jakieś limity.
Jak trudno przekonać doświadczonych, ukształtowanych zawodników, że warto robić coś inaczej w takim kopciuszku, jak Znicz?
Trudno, więc nie byłem dyktatorem, szedłem na ustępstwa. Zawodnik potrzebuje czasu, żeby czuć się dobrze w moim systemie gry. Zaczynaliśmy od gry niską obroną i szybkim atakiem, ale z fragmentami gry wyższym pressingiem. Zespół widział, że ten fragment wygląda dobrze, więc go wydłużaliśmy. Wreszcie piłkarze czuli większą radość z pressingu i kontrolowania piłki, więc stało się to dla nich naturalne.
Nie miałem gwarancji, że klub wytrzyma rok czy dwa, aż mój pomysł się sprawdzi, ale też nie dawałem powodów ku temu, żeby ktoś w to nie wierzył. Wynikami kupowałem sobie czas na wprowadzanie kolejnych rzeczy. Teraz też chciałbym próbować już nowych rozwiązań, przykładowo poświęcić jednego zawodnika z asekuracji, żeby był wyżej po odbiorze piłki. Widzę jednak, że zespół potrzebuje czasu, żeby dostosować się do nowej ligi i nie jest gotowy na taką zmianę na przestrzeni całego meczu. Znów działamy fragmentami.
Skąd akurat takie podejście? Zwykle jest raczej tak, że — zwłaszcza młodzi trenerzy — widzą coś fajnego i chcą od razu iść na całość, bez ustępstw.
W akademii Realu Madryt pojąłem, że bardzo ważne jest podejście indywidualne i zrozumienie, że każdy potrzebuje innego czasu na poszerzenie strefy komfortu. W dziale metodologii skupiliśmy się na ataku pozycyjnym — zdobywaniu i kreowaniu przestrzeni. Mieliśmy cztery rodzaje pracy. Pierwszy: przedstawialiśmy zawodnikom teorię na wideo, na boisku robiąc zupełnie co innego, żeby doświadczali tylko teorii. Drugi: nie tłumaczyliśmy niczego w teorii, w grach robiliśmy wszystko, żeby tego doświadczali, nie mówiąc im o tym. Trzeci: nie pokazywaliśmy wideo, robiliśmy ćwiczenia wyizolowane i dawaliśmy wskazówki na boisku, dlaczego to robimy. Czwarty: trochę teorii i praktyka w małych grach.
Pracowaliśmy przez miesiąc z różnymi grupami, które co tydzień doświadczały jednego z czterech sposobów. Analizowaliśmy czy piłkarze i zespół się rozwijają. Po miesiącu anonimowo pytaliśmy, w którym modelu pracy czują się najlepiej. O dziwo wszyscy wskazywali na pierwszy sposób. Trener mentalny tłumaczył nam później, że prawdopodobnie wynika to z tego, że zawodnicy czuli, że trener okazuje im czas i zainteresowanie, bo pokazuje im dużo rzeczy. Dla piłkarza było to bardziej istotne niż to, że na boisku robił coś innego. Nie był w stanie uświadomić sobie, że przez to nie zrobił progresu.
Mieliśmy tam środkowego pomocnika z Peru, świetnie grającego krótkimi podaniami. Długich w ogóle nie używał. Trener nie chciał iść do niego i kazać mu grać piłek na dwadzieścia metrów. Wolał tak go prowadzić, żeby zainspirować go do takiego pomysłu. Wysyłał go na pięć minut na trening bramkarzy, gdy ćwiczyli przerzuty. Po dwóch tygodniach w meczach do krótkich podań dołożył długie piłki, odkrył to w sobie.
Łatwo coś takiego zrobić na materiale z Realu Madryt, który ma świetnych zawodników. Nawet juniorów. Ale jak to przełożyć na drugoligowca z Polski?
To przykład ze Znicza Pruszków. Krystian Pomorski za mojej kadencji grał w roli środkowego obrońcy, prawego środkowego obrońcy, szóstki, ósemki oraz dziesiątki. Nie przeprowadziłem z nim ani jednego treningu indywidualnego pod daną pozycję. Jakbyśmy zobaczyli nasze konspekty, to przez dwa i pół roku wrzucałem go w takie środowiska, że na co dzień doświadczał gry na tych pozycjach i w meczu łatwiej było mu zinterpretować poszczególne sytuacje i się w nich odnaleźć. Teraz jest na nie gotowy nie dlatego, że przedstawiałem mu to godzinami na wideo, tylko godzinami siedziałem nad stworzeniem gry treningowej, żeby mógł ich doświadczać. Drużyna robi postęp głównie przez to, jak trenujemy.
Stosuje pan tylko ten model? Trening, bez wideo?
Korzystam z każdej metody, zależnie od tego, co do kogo trafia. Postawiłem sobie cel — tak ich przygotować, że żaden mój piłkarz nie powie kiedyś, że nie był świadomy, co musi zrobić na boisku. Najbardziej cieszą sytuacje, w których zawodnicy widzą, że to, co ćwiczymy, przynosi efekty w meczach. Tym kupujesz zaufanie i otwierasz zespół na kolejne rozwiązania.
Po meczach reprezentacji Polski, w których Nicola Zalewski dał dwie asysty na dłuższy słupek, dużo pracowaliśmy nad takimi rozwiązaniami i w meczu z Odrą strzeliliśmy takiego gola – po rajdzie Moskwika dwie dziewiątki ściągnęły obrońców na bliższy słupek, wahadłowy wycofał piłkę, dziesiątka była sama. W polu karnym mamy największą liczbę kontaktów w lidze, ale większość z nich wyklucza możliwość strzału. Po dwóch, trzech miesiącach pracy nad tym, Krystian Tabara przyjął piłkę idealnie, strzelił. Muszę to maksymalnie wykorzystać w kontekście drużyny. Pokazać, że samodyscyplina i praca popłacają.
Mamy najmniejszy sztab w lidze, ale bardzo dużo pracujemy i uważam, że ta praca jest na bardzo wysokim poziomie. Zarówno dzięki naszej pracowitości, jak i otwartości naszych piłkarzy. Oni wierzą, że nawet w wieku 25-30 lat, można się rozwijać. Buduję u nich optymistyczne spojrzenie. Gdy byliśmy na ostatnim miejscu, zapytano mnie, jakie miejsce mnie zadowoli. Powiedziałem, że szóste, bo to samo powtarzałem zawodnikom. Idziemy za tym, widzę pozytywną energię u piłkarzy.
Usłyszał pan kiedyś, że jest bajerantem? Historie o Realu Madryt, wielkie nazwiska… Nie wszyscy mogą w to uwierzyć.
Musimy zrozumieć, że w takim klubie zatrudnionych jest może tysiąc osób. Byłem w dziale metodologii odpowiedzialnym za piłkarzy Europy Wschodniej i Ameryki Południowej, który liczył pięć, sześć osób. Który byłem w całej hierarchii? Nie wiem. Nie miałem wpływu na to, że Real znalazł Viniciusa Juniora, ale funkcjonowanie w tych strukturach dało mi pogląd na to, jak Real szuka zawodników w kategorii U-15 na całym świecie. Nasz koordynator opowiadał o tym, jak miała wyglądać przemiana pokoleniowa i po latach okazało się, że to faktycznie miało zastosowanie.
Pracowaliśmy jednak nad obserwacją i analizą metod treningowych, tyle. Po półtora roku nasza grupa została rozwiązana z wnioskiem końcowym, że kluczem jest poznanie zawodnika, żeby dopasować do niego jeden z czterech sposobów, które testowaliśmy.
Jak przełożyć to na pracę w Polsce? Tak, żeby uniknąć sytuacji typu: byłem tam, widziałem to, ale realnych efektów nie ma.
Chciałem wyciągnąć z konkretnego spotkania jak najwięcej, nie tylko zdjęcie. Przygotowywałem się, zastanawiałem się nad tym, co mnie nurtuje. Gdy poznałem Jordiego Cruyffa, o organizacji w defensywie wiedziałem dużo, ale intrygował mnie brak problemów z atakiem pozycyjnym u drużyn hiszpańskich. Znałem fundamenty pracy, jednak brakowało mi kropki nad “i”. Cruyff powiedział mi, że dla niego piłka jest relacją czasu i przestrzeni, każdy moment. Ludzie znają to powiedzenie, natomiast mnie interesowała interpretacja go przez Jordiego.
Byłem dociekliwy, zadawałem być może dziwne, proste pytania, żeby poznać ją w detalach. Nie chcę głuchego telefonu — ktoś coś usłyszał, dodał coś od siebie i wydaje mu się, że dobrze to odczytał. Relacja czasu i przestrzeni Cruyffa różni się od tej, która była mi przedstawiana w książkach czy na kursie UEFA A. Nie mam ambicji, żeby o tym głośno opowiadać w roli mentora, bo jeszcze niewiele osiągnąłem, ale przemyślałem to i wdrażam to w praktyce. Niektórzy dostają coś za nazwisko, ja poświęciłem osiem lat na naukę po to, żeby kiedyś, gdy zawodnik zada mi pytanie “a dlaczego tak?”, znać odpowiedź. Bardzo dużo wymagałem od siebie, teraz dużo wymagam też od innych.
Ciężko to robić w realiach małego polskiego klubu? Takim zwykle przeszkadza pogoda i stan boisk.
Wychowano mnie tak, że staram się wycisnąć maksa. Jako piętnastolatek byłem wicemistrzem Europy w tenisie stołowym. Doszedłem do tego tak, że tata ściągał z szafy drzwi, kładł je na odwróconym taborecie i graliśmy. Ten sam tata kazał mi wybrać: piłka albo tenis. Zapomniałem o tym wicemistrzostwie, postawiłem na piłkę i tam, trenując w Pogoni Szczecin na boisku z kamieniami, doszedłem do Ekstraklasy.
Dlatego zdaję sobie sprawę, jakie są realia i nie chcę mówić, że tam miałem wszystko, a tutaj nie mam. Bazując na doświadczeniu muszę wykorzystać warunki, żeby jak najlepiej pomóc drużynie, bo rywala nie interesuje to, jakie masz warunki. Narzekanie to strata czasu, choć oczywiście przychodzą momenty wewnętrznej frustracji.
Narzekanie to jedno, ale wiele niewidocznych gołym okiem rzeczy ma wpływ na ocenę pracy trenera. Nikt się nie zastanawia, jakie macie warunki do treningu, oceniany jest wynik.
To nierówna walka, ale poświęcam dużo czasu na stworzenie i analizowanie ćwiczeń, żeby wiedzieć, czy pomogłem drużynie na tyle, żeby mogła rywalizować z kimś, kto przygotowywał się w lepszych warunkach. Wymagam od siebie zakopania tej różnicy. Mentalnie jest to dla piłkarza trudne, bo ćwiczysz atak pozycyjny na boisku, które utrudnia ci grę po ziemi czy przyjęcie piłki. Wtedy jednak nie dokładam mu złośliwości, tylko okazuję wsparcie, że próbował coś zrobić dobrze. Łączę się z nim w bólu!
W drugiej lidze pod koniec sezonu cieszyliśmy się, że gramy na wyjeździe, bo nasza płyta nie nadawała się do ataku pozycyjnego. Albo przez trzy dni przed meczem o awans na stadionie jest kręcony serial. Dla nas to mecz o życie, dla właściciela ważniejszy jest odcinek Barw Szczęścia numer 530. To przykre i smutne, ale możesz to wykorzystać do scalenia drużyny.
Inna sprawa, że w Polsce dużo jest momentów trudnych, dużo jest scalania. Fajnie byłoby jednak mieć więcej chwil, w których jest łatwo.
Muszą się w to zaangażować rząd i państwo. Wymagamy rozwoju od trenerów, drużyn, a zapominamy o infrastrukturze. Mówimy o Niemczech, Hiszpanii, gdzie w małych miejscowościach są pełnowymiarowe boiska, zawsze do dyspozycji. W Polsce brakuje ich nawet w dużych miastach. Ktoś na górze musi powiedzieć: pomożemy. Nie tylko piłkarzom, chodzi o wszystkie sporty. Jesteśmy ambitnym narodem, pracujemy ciężko w trudnych warunkach, ale są limity tego, ile możesz taką pracą osiągnąć. Świetny kierowca w Fordzie nie pokona Porsche, gdy jakiś kraj ma dużo lepsze warunki, na koniec wygra.
A jakich mamy tych kierowców? Michał Probierz często powtarza, że nasi trenerzy nie są gorsi niż ci zachodni.
Nie widziałem różnicy jeśli chodzi o wiedzę czy zaangażowanie, gdy patrzyłem na trenerów w Polsce i w innych krajach. Widziałem jednak różnicę w programach i infrastrukturze. Oni pracują na innym materiale.
Nie mamy nawet wspólnej edukacji ze sportem. W Hiszpanii i Portugalii sporty drużynowe mają pięć fundamentów defensywnych i ofensywnych. Ktokolwiek idzie na wf i gra w koszykówkę, piłkę nożną, wykonuje ćwiczenia, które sprawiają, że podświadomie ćwiczone są te elementy. Masz piłkę, nikt cię nie atakuje — atakujesz przestrzeń. Kolega ma piłkę — stwórz mu linię podania. Jeśli widzisz, że kolegę atakują — zaplanuj asekurację.
Dzieci uczą się tego w szkołach od szóstego roku życia. Trener dziewięciolatków ma więc w klubie zawodnika “wyposażonego”, świadomego tych podstawowych zachowań. Może skupiać się na zaawansowanych szczegółach technicznych, potem taktycznych. W Polsce trener dostaje zawodnika nieświadomego i zaczyna lepić, rzeźbić. Na pracę u podstaw traci dwa, trzy lata. Do tego pracę z dziećmi często wykonują na koniec dnia, po innym zajęciu.
Skontruję, że to może być łatwa wymówka. “System jest zły, my szkolimy dobrze” – tak można powiedzieć.
Nie ma przypadku w tym, że cały czas te same kraje wygrywają młodzieżowe turnieje. Czemu zawsze to jest Anglia, Francja, Hiszpania, Chorwacja, Niemcy? Czemu oni zawsze są w topie, obojętnie, w co grają? A czemu inni grają w to samo i w topie ich nigdy nie ma? Moim zdaniem to dowód na to, że jakiś system jest dobry. W Serbii nie rodzą się świetni koszykarze czy siatkarze, ale są tam szkoły i system, który kładzie nacisk na pewne rzeczy, powodując, że wychowują dobrych zawodników.
W Polsce rosną świetne pokolenia. Za pięć, sześć lat będziemy mieli w Polsce wielu zawodników zdolnych do gry w ataku pozycyjnym, bo dziś trenerzy w akademii pracują nad fundamentami zachowań, o których ja w młodości nawet nie słyszałem. Świadomość tych piłkarzy będzie większa, poziom będzie wyższy, ale nie zapominajmy, że nie tylko my robimy postęp. Inni robią jeszcze większe postępy.
Dzisiaj piłka mocno skręca w kierunku intensywności. Zachód pracował nad tym, gdy my nadrabialiśmy braki w technice, rozumieniu gry.
Czas na podjęcie decyzji jest kluczowy. W Japonii zrobiono testy tego, ile naprawdę widzi zawodnik, gdy spojrzy w danym kierunku. Xavi miał spojrzeć na planszę z ustawieniem i rozpisać to, co widzi. Najpierw patrzył pięć sekund, potem coraz mniej. Zrobił to perfekcyjnie, pomylił się w jednym przypadku, gdy miał na to tylko pół sekundy. Tak funkcjonuje mózg piłkarza z topowego poziomu.
Zawodnicy z Japonii potrzebowali — przykładowo — siedmiu sekund, żeby zobaczyć i zapamiętać to w ten sam sposób. To ogromna dysproporcja, bo w meczu takiego czasu nie ma nigdy. Jak dużo musisz pracować nad układem rozpoznawczym piłkarza, żeby zmniejszyć różnicę? W jakich warunkach musisz to robić?
Załóżmy, że w Polsce mamy piłkarza, który dobrze obserwuje dziesięć, piętnaście metrów i chcemy, żeby tak samo było, gdy mowa o trzydziestu metrach. Idziesz z nim na boisko, jesteś świadomym trenerem, ale na murawie masz cztery grupy trenujące jednocześnie. Nie jesteś w stanie nad tym pracować, bo w kluczowym momencie rozwoju grasz na ćwiartce boiska. Jest za dużo spychologii, a detali czasami nie da się już nadrobić.
Jak więc sprawił pan, że zawodnicy Znicza Pruszków potrafili się dostosować do pańskiego stylu gry? Też pewnie musieli parę rzeczy nadrobić.
Wracałem do rzeczy, które robiłem w Hiszpanii z młodszymi grupami. Obrońca ma piłkę, nikt go nie atakuje, a on podaje. Pytam: czemu podajesz, a nie wprowadzasz trzy metry, naprowadzając na zawodnika? Rywal wtedy nie wie, czy pójdziesz dalej, czy podasz. Jeśli cię zaatakuje, ktoś inny będzie wolny. Do kogoś dociera to w tydzień, do kogoś w miesiąc.
Jest masa takich sytuacji. Na boisku zawsze masz coś do zrobienia. Możesz stworzyć linię podania, zaatakować, asekurować. Kwestia tego, jak szybko twój procesor to przetworzy. Dlatego tworzę gry, w których zawodnicy doświadczają pewnych rzeczy i jestem dumny, gdy widzę, że piłkarze zaczynają to wdrażać. Pokazuję drużynie przykłady ich kolegów z zespołu, tego, jaki zrobili postęp. Żeby jednych docenić, a drugich zmotywować, pokazując, że progres, o którym mówię, to coś realnego, żadna bajerka.
Czy warto to robić, gdy kosztuje to trzy razy więcej — czasu, chęci, zaangażowania — niż kosztowałoby to w lepszym miejscu?
W każdym miejscu będą jakieś problemy. Trafisz do lepszego klubu, ale liga też będzie lepsza, więc będzie wymagała jeszcze więcej, żeby być konkurencyjnym. Najważniejsze jest zaadaptowanie się do miejsca, w którym jesteś. Zrozumienie potencjału ludzkiego i tego, co musisz zrobić, żeby pokonać przeciwników. Jeśli musisz na to poświęcić więcej czasu to… trudno. Ich postawa jest odzwierciedleniem tego, jak ich przygotowałem. Gdy coś nie wyjdzie, zawsze zastanawiam się, czy wszystko odpowiednio im przekazałem. Są też momenty, w których ktoś mówi: nie ma co dyskutować, moja wina. Uważam, że mamy taką relację z drużyną, że nikt się nie chowa, co cieszy.
Powiedział pan kiedyś, że w Polsce za dużo czasu poświęcamy na obronę pola karnego.
Mam znajomych agentów w Hiszpanii i Portugalii. Ich częstotliwość przyjazdów do Polski się zmniejszyła, więc zapytałem ich: dlaczego? Pokazali mi wykresy i wyjaśnili, że u nas powtarzalność zachowań zawodników, których szukają do swojego modelu gry, albo nie występuje, albo występuje zbyt rzadko, żeby piłkarza ocenić. Podali przykład ofensywnego piłkarza, którego nie mogli zweryfikować, bo w Bundeslidze czy La Liga zawodnicy na tej pozycji mają konkretną liczbę zagrań ofensywnych, a u nas spędzają więcej czasu w obronie niskiej. Nie mogli ocenić w lidze nawet kadrowiczów, bo zespół był tak sfokusowany na defensywę, że nie widać potencjału zawodników.
Kiedyś, jadąc na mecz, słyszałem, jak moi młodzi piłkarze wyliczali sobie, w którym roku mogą zagrać w finale Ligi Mistrzów. Piękne, inspirujące. I teraz pytanie: czy ja powinienem zrobić wszystko, żeby pozwolić im spełnić te marzenia — zainwestować czas w ich rozwój, uczyć ich “zachodniej gry”? Czy być egoistą, martwić się o siebie, o punkty w lidze i zbierać je kosztem tego, że mój piłkarz w tym okresie nie rozwinie się tak, jak może, że nie poprawi tego, na co patrzą w tej Bundeslidze?
Chcę spełniać marzenia klubu, grając w taki sposób, że dam zawodnikom szansę na spełnienie ich marzeń. Nie chcę, żeby ktoś powiedział, że przez mój styl gry ktoś się nie rozwinął.
Mierzi mnie, gdy słyszę kolejne wypowiedzi w stylu “chcę grać ofensywnie, ale nie mam do tego zawodników”. Albo chcesz, albo nie chcesz.
Najlepszy trener słucha ludzi i rozumie, czego od niego oczekują. Tak samo jest z klubem. W Burnley latami bronili Seana Dyche’a, który grał prostszą, brutalną piłkę. Tłumaczył, że to drużyna klasy robotniczej, kibicom sprawiało to frajdę. Po pewnym czasie zdali sobie jednak sprawę, że wszyscy dookoła próbują czegoś innego, więc też postanowili spróbować czegoś innego.
To jest dojrzałość ludzi: analiza tego, co się dzieje w poszukiwaniu momentu, w którym można coś zmienić.
Jose Mourinho w Anglii punktował, ale nikt go już nie chciał. Każdy wolał mecze Pepa Guardioli z Juergenem Kloppem. Chcą Roberto de Zerbiego, Ange Postecoglou itd. Widziałem dzień treningowy i mecz Postecoglou, gdy pracował w Chinach. Grali w osłabieniu i stosował wysoki pressing! Kluby z Premier League rozumieją, jaką piłkę ludzie chcą oglądać na stadionie.
A u nas? Dzisiaj to, jutro tamto, nie jest to poparte żadnymi analizami. Dlatego zasługujemy na miejsce, w którym jesteśmy.
WIĘCEJ O 1. LIDZE:
- Problemy finansowe i zaległości w Wiśle Kraków. Polska piłka żyje w błędnym kole
- Dzieciak rządzi. Lechia Gdańsk przełamuje trendy – najmłodsi walczą o awans
- Doradca Onyszko, afera śmieciowa i zwolnienie trenera. Polityka w Górniku Łęczna
- Jak Wisła Kraków szukała trenera i kim jest Albert Rude?
SZYMON JANCZYK
fot. FotoPyK/Newspix