Marcin Lijewski grał w najlepszej generacji polskich piłkarzy ręcznych. Był srebrnym i brązowym medalistą mistrzostw świata. Z niemieckim HSV Hamburg triumfował w Lidze Mistrzów. Dla polskiej piłki ręcznej to jedna z tych postaci, które określa się mianem człowiek-instytucja. Ale co innego samemu wyjść na boisko, a co innego prowadzić kadrę jako trener. Dziś były prawy rozgrywający zadebiutował w roli selekcjonera Biało-Czerwonych w meczu z eliminacji Euro 2024 z Włochami. Debiut wygrał (31:29), choć trudno powiedzieć wiele pozytywnego o grze Polaków.
Spis treści
Na start kluczowy mecz
Przypomnijmy: po słabych mistrzostwach świata, w czasie których Polacy wygrali jedynie z ekipami z dolnej półki – Arabią Saudyjską, Czarnogórą oraz Iranem – i zajęli 15. miejsce, postanowiono nie przedłużać kontraktu z Patrykiem Romblem, który prowadził Biało-Czerwonych od lutego 2019 roku. W dwóch meczach z Francją, jakie nasza reprezentacja rozegrała jeszcze przed ogłoszeniem nowego selekcjonera, kadrę prowadził Bartosz Jurecki, wcześniej asystent Rombla. Sam zresztą mówił, że chętnie podjąłby się prowadzenia reprezentacji na stałe.
Ostatecznie wybrano jednak Marcina Lijewskiego, który wcześniej trenował Wybrzeże Gdańsk i (do 2022 roku) Górnika Zabrze, notując tam niezłe rezultaty.
– Marcin Lijewski to jedna z najważniejszych postaci polskiej piłki ręcznej. Doskonały zawodnik, organizator, pasjonat i trener. Ma charyzmę, wiedzę i doświadczenie. Jestem przekonany, że uda mu się zrealizować postawione przed nim cele. Zrobimy wszystko, by zapewnić trenerowi i reprezentacji jak najlepsze warunki pracy. Wierzę, że jego działania i zaangażowanie przyniosą oczekiwane efekty, a drużyna przyjmie go z entuzjazmem – mówił wówczas Henryk Szczepański, prezes Związku Piłki Ręcznej w Polsce.
Z kolei Lijewski podkreślał, że chce osiągnąć wszystkie postawione przed nim cele.
– Piłka ręczna to całe moje życie i właśnie rozpoczynam nowy, niezwykle ważny etap jako trener kadry narodowej. Dziękuję powierzenie mi tej roli i zaufanie. To dla mnie zaszczyt, ale też wyzwanie, ciężka praca i duża odpowiedzialność. Zapewniam, że zrobię wszystko by zrealizować postawione mi cele, zbudować silną, zdolną wygrywać z najtrudniejszymi przeciwnikami drużynę oraz spełnić oczekiwania prezesa ZPRP i kibiców.
Jakie to cele? Cóż, ten pierwszy i na ten moment najważniejszy – awans na mistrzostwa Europy, które odbędą się w styczniu przyszłego roku w Niemczech. I tak się złożyło, że już pierwszy mecz był w walce o ten awans kluczowy. Polacy grali bowiem na wyjeździe z Włochami, a przed dzisiejszym spotkaniem mieli w grupie eliminacji tyle samo punktów, co zawodnicy z południa Europy. Biorąc pod uwagę, że w ostatniej kolejce Biało-Czerwonym zostawał mecz z Łotwą, która do tej pory nie wygrała spotkania, a Włochom z niepokonaną Francją, w teorii Polacy mieli margines bezpieczeństwa. Ale oczywistym było, że lepiej w dzisiejszym spotkaniu wygrać. I mieć już spokój.
Wygrać faktycznie się udało. Choć łatwo nie było.
Horror jak za Wenty
Marcinowi Lijewskiemu horrory nie są obce. Sam w kadrze rozegrał ich mnóstwo, dostarczając wielkich emocji kibicom. Co ważne – zwykle były to emocje ze szczęśliwym zakończeniem. Dziś było zresztą podobnie, ale problem polega na tym, że z Włochami… raczej nie powinno ich być w ogóle. Zespół naszych dzisiejszych rywali to nie potęga, wręcz przeciwnie. Od końcówki lat 90. Włosi nie grali ani w mistrzostwach świata, ani mistrzostwach Europy. To nawet nie przeciętniak, a słabeusz.
A mimo tego o mało nie ograł dziś Polaków.
Zresztą już pierwszy mecz – w Polsce, jeszcze z Patrykiem Romblem u sterów – nie był łatwy. Polacy wygrali co prawda 30:23, ale Włosi długo stawiali opór i dopiero z czasem udało się odskoczyć. Można się było więc spodziewać, że na wyjeździe łatwiej nie będzie, ale też raczej nikt nie spodziewał się, że do ostatnich sekund Biało-Czerwoni nie będą pewni zwycięstwa. Zwłaszcza że Marcin Lijewski raczej nie dokonał rewolucji, a co najwyżej kosmetyczne zmiany w składzie. I wybrany przez niego skład w dodatku dobrze zaczął mecz – od prowadzenia 3:0. Gospodarze w tym okresie często mylili się, rzucając z nieprzygotowanych pozycji.
Z czasem jednak uspokoili własną grę, a Polakom zaszkodziły często łapane przez nich dwuminutowe kary. Rywale z tego korzystali i w końcu doprowadzili do remisu. Gra w przewadze była zresztą stałym elementem tego meczu, bo sędziowie sypali karami jak z rękawa. W dodatku gra Biało-Czerwonych zaczynała wyglądać coraz gorzej i często mogli… dziękować bramkarzowi rywali za to, że ten nie trafiał do pustej bramki rzutami przez całe boisko. Mimo tego jednak golkiper rywali Domenico Ebner i tak prezentował się znakomicie – w pierwszej połowie bronił na około 40 procent skuteczności i to pomogło Włochom w wypracowaniu sobie przewagi.
Ta momentami wynosiła nawet trzy oczka, ostatecznie Polakom udało się zbić ją do dwóch bramek straty, bo w samej końcówce pierwszej połowy trafił Mikołaj Czapliński. Nasza gra wyglądała jednak słabo, a Włosi przez dłuższy czas utrzymywali bezpieczną przewagę, którą na moment nawet powiększyli. Biało-Czerwonym pomogła zmiana w bramce, w której pojawił się Jakub Skrzyniarz. Bramkarz hiszpańskiej Bidasoi bronił na niezłej skuteczności, a koledzy z przodu wreszcie zaczęli trafiać. I sukcesywnie zmniejszali straty.
https://twitter.com/handballpolska/status/1651642459632332800?s=20
Robili to, mimo że znów nie pomagali im sędziowie, którzy kilkukrotnie podjęli co najmniej kontrowersyjne decyzje. Mimo tego trzymaliśmy dystans, choć – co ciekawe – brakowało nam dziś lidera, ostateczna wygrana jest raczej zasługą całego zespołu, nikt w nim przesadnie się nie wyróżniał, poza Damianem Przytułą w końcówce. No właśnie, wygrana. W końcówce bowiem skuteczniejsi – i z przodu, i z tyłu – byli Polacy. W 57. minucie odzyskali prowadzenie, zrobiło się 29:28. Nie można jednak było być pewnym zwycięstwa aż do ostatniej akcji naszych zawodników. Ci bowiem przy prowadzeniu 30:29 mieli piłkę w rękach. Po dobrej akcji rzucili jeszcze bramkę i już było pewne, że mecz wygrają.
Mecz, podkreślmy, i tak stosunkowo słaby. Ale Marcinowi Lijewskiemu trzeba dać kredyt zaufania, przecież odbył z tym zespołem dopiero kilka treningów. W niedzielę czeka go starcie z Łotwą, outsiderem naszej grupy. I to powinno być spotkanie, które Polacy wygrają wysoko i w dobrym stylu. „Szeryf” podejdzie do niego podwójnie zmotywowany, bo mecz odbędzie się w Ostrowie Wielkopolskim, a więc w mieście, w którym zaczynał swoją przygodę z piłką ręczną.
Fot. Newspix