Jest jednym z najlepszych siatkarskich trenerów w historii. Z brazylijskim Sada Cruzeiro wygrał wszystko, co tylko było do wygrania. I to kilkukrotnie. Reprezentację Argentyny sensacyjnie doprowadził do brązowego medalu igrzysk w Tokio. A przecież zaczynał skromnie. Najpierw w zmagającym się z problemami River Plate, potem w Hiszpanii, gdzie wielu nie traktowało go poważnie, bo przyjeżdżał z innego siatkarskiego świata. Gdy trafił do Brazylii, też musiał walczyć o uznanie. I zrobił to na tyle skutecznie, że dziś nikt nie ma wątpliwości co do jego klasy. Tę potwierdził też w Polsce. Z Jastrzębskim Węglem już dwukrotnie zdobył mistrzostwo kraju i Superpuchar Polski. Dziś może dorzucić do tego triumf w Lidze Mistrzów. Z tej okazji przypominamy odświeżony tekst o Argentyńczyku sprzed roku.
Spis treści
Marcelo Méndez. Trener Jastrzębskiego Węgla jest wśród najlepszych na świecie
Autorytet
– Czy ludzie mnie rozpoznają? Różnie. Może bardziej zagranicą. W Argentynie mniej, ale ona taka jest, nie zmienimy jej historii. Jestem rozpoznawalny w Europie, często też w Brazylii. Tak naprawdę nie szukam jednak rozpoznawalności. Jako nauczyciel powinienem pomagać pojedynczym ludziom, a nawet całym grupom, zmienić ich życia. Staram się podążać tą drogą – twierdził sam Méndez kilka lat temu.
Patrząc na historię jego kariery – to, o czym mówił, robił niezwykle skutecznie. Zmieniał nie tylko ludzi, ale i całe kluby. Gdzie się nie pojawił, tam wygrywał, a zawodnicy niezmiennie chwalili sobie współpracę z nim. Dlatego dziś, w wieku niemal 60 lat (urodziny ma w drugiej połowie czerwca), jest jednym z najbardziej cenionych trenerów siatkówki na świecie.
I jednym z tych, których zawodnicy niezmiennie słuchają.
– To trener z ogromnym autorytetem. Jest naszym szefem. Wiele w siatkówce widział i wygrał. Wszyscy go szanujemy i jest ważną postacią dla naszych wyników w tym sezonie – mówił nam przed rokiem Kuba Popiwczak, libero Jastrzębskiego Węgla. – Jego kontakt z zespołem? Z jednej strony jest dobrym wujkiem, można z nim miło pogadać, ale potrafi też być niezadowolonym trenerem i po hiszpańsku puścić niezłą wiązankę, co działa na nas mobilizująco.
O Argentyńczyku mówi się, że nigdy nie odpoczywa. Choć to nie do końca prawda. W życiu codziennym znajduje czas dla rodziny, a także na hobby – książki, głównie te o filozofii, motocykle (gdy pracował w Brazylii, śmigał na Harleyu-Davidsonie) czy grę na saksofonie, której uczyć zaczął się kilka lat temu. Kiedy jednak przychodzi do klubu i wychodzi na mecz albo trening, jest skupiony w stu procentach. I tego wymaga też od zawodników.
– Uwielbiam ciężką pracę. Moje treningi są intensywne. Stawiam nie tyle na długość, co na intensywność zajęć. W każdej z drużyn, z którą pracowałem, starałem się wdrażać swoją myśl trenerską. W moich byłych drużynach stawiałem na to, by moje zespoły mocno zagrywały, mocno atakowały, unikały błędów i zwykle też dobrze prezentowały się w systemie blok-obrona. Chciałbym, by prowadzony przeze mnie zespół prezentował „agresywną” siatkówkę na boisku – mówił, gdy przychodził do Jastrzębskiego Węgla.
CZYTAJ TEŻ: PREZES JASTRZĘBSKIEGO WĘGLA: WYSTĘPUJEMY WE WSZYSTKICH FINAŁACH. TO MÓWI SAMO ZA SIEBIE
Jeśli widzi, że ktoś sobie odpuszcza, potrafi go – jak to kiedyś ujął Tomek Fornal – „opierdzielić”. W mediach porównywano to nawet do starej kreskówki z Goofym, który jest najspokojniejszą postacią świata, ale tylko do momentu, gdy wsiada do samochodu. W nim bowiem staje się furiatem. Méndezowi do tego miana nieco brakuje, ale przy boisku to zupełnie inny człowiek, niż w rozmowach poza nim. Na co dzień nie toleruje też uchybień, choćby spóźnień.
Równocześnie jednak jest dla zawodników dostępny właściwie o każdej porze dnia i nocy. Ma świetne wyczucie tego, czego jego gracze potrzebują. Zawsze gotowy im pomóc, wielu jego byłych podopiecznych wspomina, że dla rozwoju ich karier był niezwykle ważny nie tylko przez to, jak ich trenował, ale jak podchodził do nich poza parkietem. To doskonały lider, przywódca, za którym siatkarze idą chętnie. Bo czują, że to człowiek, z którym chcą pracować i odnosić sukcesy. Do tego samo jego nazwisko wzbudza szacunek – przez lata wygrał tyle, że trudno byłoby, by dziś wyglądało to inaczej.
– Trener? Powinien być po prostu dobrym człowiekiem. Również mieć sporo empatii, aby umieć postawić się na miejscu zawodnika, ale też emocjonalną inteligencję, która pozwoli mu dobrze wyczuwać ludzi, widzieć nieco więcej i przekonać innych do swojej koncepcji – opowiadał sam Méndez na łamach „Przeglądu Sportowego”. Argentyńczyk ma też swoje ulubione powiedzenie: „Początki są trudne. Zakończenia smutne. Ważne jest to, co w środku”.
Bywa jednak, że i w środku przytrafiają się problemy. Tak było choćby w poprzednim sezonie w Jastrzębskim Węglu. Drużyna w pewnym momencie złapała kryzys, po serii zwycięstw nagle wszystko się zacięło. Méndez zaczął pracować pod presją, bo na Śląsku potrafią zmienić trenera w podobnej sytuacji – sezon wcześniej zrobili to nawet w czasie play-offów.
Jastrzębski Węgiel po triumfie w PlusLidze sezon temu. Fot. Newspix
Argentyńczyk jednak ani przez moment nie drżał o posadę, bo… po prostu o tym nie myślał. Nie skupiał się na tym, co może zrobić, by ją zachować. Cały czas robił wszystko, by wrócić z drużyną na najwyższy poziom i sięgnąć po trofea. Miał też wsparcie zawodników, którzy podkreślali, że chcą z nim dalej pracować.
– Uważam, i myślę, że każdy z chłopaków się pod tym podpisze, że trener Mendez jest niesamowitym szkoleniowcem, który niejeden medal miał zawieszony na szyi. Potrafi szkolić takich zawodników, jakich ma w Jastrzębskim Węglu i to, że tak gramy, nie jest w żadnym stopniu jego winą. Nie będę szukać winnych, ale na pewno nie pociągałbym trenera do odpowiedzialności. Wydaje mi się, że każdy z chłopaków jest zadowolony z jego pracy. Treningi są fajne, intensywne. Kiedy trzeba dołożyć ciężaru i zwiększyć intensywność, to to robi, kiedy trzeba się pośmiać, to się śmieje – mówił w tamtym okresie w TVP Sport Tomasz Fornal.
Méndez utrzymał więc posadę i wkrótce znów zaczął wygrywać. Doszedł z Jastrzębskim do finału play-offów PlusLigi, a w nich w fantastycznym stylu ograł wraz ze swoimi podopiecznymi Grupę Azoty ZAKSĘ Kędzierzyn-Koźle. – To wyjątkowe uczucie. Jestem trenerem, który miał szczęście do grania wielu meczów finałowych w karierze. Minione spotkania z ZAKSĄ doceniam jednak szczególnie, ponieważ to dopiero mój pierwszy „pełny” sezon w PlusLidze [wcześniej przepracował pół sezonu w Resovii – przyp. red.]. Bardzo cieszy mnie więc ten sukces – mówił.
I już w tamtym momencie można mu było uwierzyć w też coś innego – że nie przyjechał na Śląsk na chwilę. Tak twierdził, gdy był zatrudniany, a dziś – po drugim z rzędu mistrzostwie kraju i przedłużeniu kontraktu o kolejny sezon – wiemy, że to prawda.
Zresztą historia jego kariery pokazuje, że lubi długoterminowe projekty.
Trentino – Jastrzębski Węgiel: kursy i typy bukmacherskie
Czerwono-białe serce
Jest dzieckiem czasów junty wojskowej. W wielu wywiadach wspominał tamte czasy. Opowiadał o tym, jak nagle bez śladu zniknął jeden z jego kolegów. Czy o tym, że gdyby był o ledwie rok starszy, najpewniej poleciałby służyć w wojsku w czasie wojny o Falklandy. Ale też o meczu Argentyny z Włochami na mundialu w 1978 roku, który oglądał na stadionie River Plate, swojego ukochanego klubu. I o miłości Argentyńczyków do piłki ogółem.
Sam zresztą próbował w nią grać. Ale już jako dwunastolatek przekonał się, że raczej nie wielkiej kariery zrobi. Przerzucił się na koszykówkę, chwilę poświęcił też rugby. Nic z tego jednak nie wychodziło, aż do czasu, gdy jeden z nauczycieli w szkole ściągnął go na trening siatkówki. Zaczynał od plażowej, gdy miał jednak jakieś 15, może 16 lat, zauważył go trener z River Plate.
Tak to się wszystko zaczęło.
Czy miał duży talent? On sam twierdzi, że raczej nieprzesadnie. Nigdy nie przebił się do kadry, nie zrobił też oszałamiającej kariery ligowej. Z drugiej strony do River dołączył w 1981 roku i od razu wsadzono go do kategorii U-18, a rok później grał już dla ekipy U-21. Szybko przeskoczył też do pierwszego zespołu i jakiś czas balansował pomiędzy nim a juniorami. Jego znajomi z tamtych lat wspominają, że już wtedy był pełen dyscypliny i chęci do ciężkiej pracy.
Znajdował też pierwsze trenerskie inspiracje. W wieku zaledwie 22 lat – gdy miał już za sobą dwa lata studiów na kierunku wychowania fizycznego – trenował w River grupy młodzieżowe. Rok później został kapitanem pierwszego zespołu. I w tej roli sięgnął po pierwsze mistrzostwo kraju w historii klubu.
– Najciekawszy jest w tym wszystkim kontekst. Jeszcze półtora roku wcześniej walczyliśmy o to, by uniknąć spadku do drugiej ligi, a później cieszyliśmy się z mistrzostwa. To wszystko było zasługą ówczesnego trenera, który wpoił nam zupełnie inną mentalność od tej, jaką dotychczas znaliśmy – wspominał na łamach „PS”.
Marcelo Méndez w trakcie pracy w River Plate. Fot. Oficjalny Twitter klubu
Bezpośrednio po swoim pierwszym mistrzostwie z River jednak odszedł. Do Włoch, jak wielu jego kolegów. Przez trzy lata grał w tamtejszych klubach, najpierw w ekipie Club Sociedad Fiat Ammauto, gdzie pod koniec drugiego sezonu przez chwilę pełnił rolę grającego trenera (zresztą we Włoszech ukończył dodatkowe kursy w tym kierunku). Potem przeszedł do Polisportiva Jonica, ale po roku powrócił do ojczyzny. Znów do River, które walczyło o utrzymanie. Marcelo pomógł im pozostać w lidze, a wkrótce otrzymał od władz klubu inną ofertę – zostania trenerem klubu.
Skorzystał z niej i w wieku zaledwie 28 lat zakończył karierę zawodnika.
Kilka lat zajęło mu podźwignięcie ukochanego River z kolan. Miłością do klubu zaraził zresztą dwóch synów (też zostali siatkarzami, oprócz nich ma również córkę). Mimo że nawet specjalnie nie próbował, wyszło samo, bo po treningach często zabierał ich na mecze znacznie bardziej znanej, piłkarskiej sekcji klubu. Ta zresztą w tamtym okresie radziła sobie znacznie lepiej. W siatkarskiej początkowo walczyli o to, by nie spaść z ligi, a Marcelo wprowadzał do składu wielu młodych zawodników.
Aż w końcu przyszedł sezon 1997/1998. Pierwszy wielki sukces Marcelo Méndeza w roli trenera. Z ukochanym klubem zdobył wówczas mistrzostwo kraju i inne, typowe dla Ameryki Południowej, mniejsze tytuły. Z River, które jeszcze kilka lat wcześniej musiało rozpaczliwie bronić się przed spadkiem, uczynił jedną z najlepszych ekip w kraju.
– Wciąż pamiętam pełną salę, gdy mój tata zostawał mistrzem Argentyny. Miałem wtedy tylko trzy lata, ale niektóre obrazy zostały mi w pamięci. Wydawało się, że wszystko układa się przeciwko nam. Mój brat Nicolás, który miał wtedy sześć lat, był w szpitalu. Nie widzieliśmy pierwszych dwóch meczów, River je przegrało. Nico jednak wyzdrowiał i pojechaliśmy na pozostałe spotkania. River wygrało je wszystkie i z 0:2 wyszło na 4:3 w serii. Zdobyło drugie w historii mistrzostwo – wspominał młodszy z synów Marcelo.
Oba te mistrzostwa to w dużej mierze zasługa właśnie Méndeza. Za pierwszym razem w roli zawodnika, za drugim trenera. Potem jednak przyszedł kryzys. Nie tylko sportowy, a ekonomiczny i polityczny w całym kraju. Argentynę opuszczało wielu sportowców, w tym siatkarzy. A w końcu zrobił to i Marcelo Méndez.
Telefony zza Oceanu
W 2004 roku odszedł do hiszpańskiego Drac Palma. Zaproszony został tam… przez zawodników. Prezesowi klubu zarekomendował go libero, Alexis González, który znał Méndeza z pracy w River, z kolei jako pierwszy do Argentyńczyka zadzwonił Miguel Falasca, później w Polsce doskonale znany z gry w bełchatowskiej Skrze. A sam prezes klubu poprosił o numer do Marcelo w obecności ówczesnego pierwszego trenera, Władimir Bogojewskiego.
Jak możecie sobie wyobrazić – sytuacja na start nie była zbyt łatwa. A potęgował ją fakt, że Méndez w Europie był całkowicie nieznany. Trafił tam właściwie z przypadku, bo zawodnicy nie chcieli pracować z Bogojewskim. Hiszpańscy dziennikarze również początkowo znacznie umniejszali warsztatowi Marcelo, nie spodziewali się, by Argentyńczyk miał z powodzeniem prowadzić zespół na Starym Kontynencie.
Historia pokazała, że byli w błędzie.
Początkowo został drugim trenerem. Formalnie, bo w rzeczywistości robił wszystko to, co normalnie wykonuje pierwszy szkoleniowiec. Ciężko pracował, bo cały jego wyjazd do Hiszpanii był sporym ryzykiem. Ale równocześnie wydawał się konieczny.
– Tata długo wspominał, jak jeszcze jako trener River poszedł do klubowej kawiarni ze swoim asystentem i trenerem przygotowania fizycznego. Gdy chciał zapłacić, zorientował się, że nie ma pieniędzy na zwykłą kawę. Wiedział, że coś się musi zmienić. Kraj był w złej sytuacji, klub też. Nie widział perspektyw na rozwój. Gdy dostał telefon od Alexisa Gonzáleza, a potem Miguela Falaski, przeszedł do Hiszpanii. Nie miał wysokiej pensji ani pewnych warunków kontraktowych – pierwszą umowę dostał tylko na sześć miesięcy – i musiał zrezygnować z pracy nauczyciela wychowania fizycznego, którą przez wiele lat łączył z posadą w River. Do tego moja mama była na początku ciąży z moją siostrą. Ale postanowił spróbować – wspominał jego syn.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Méndez wyjechał więc do Hiszpanii i przez pół roku miał ograniczony kontakt z rodziną. Cały ten okres mógł okazać się wielką porażką. A było zupełnie inaczej – Argentyńczyk szybko „kupił” sobie zawodników. Już w pierwszym sezonie osiągnął pewne sukcesy. Dostał więc ofertę pozostania na dłużej, a do Argentyny wrócił tylko po to, by zabrać stamtąd rodzinę. W Hiszpanii zbudował świetną ekipę. Grali tam Falasca, Stéphane Antiga, José Luis Moltó i wielu innych, znakomitych zawodników.
Do tego klub miał właściciela, który w pełni wspierał trenera i nie bał się inwestować w drużynę. A Méndez oferowane mu środki potrafił doskonale wykorzystać. Trzy razy z rzędu zdobywał mistrzostwo Hiszpanii, wygrał też puchar kraju i kilkukrotnie Superpuchar. Z wieloma zawodnikami ze swojej drużyny się zaprzyjaźnił i byli przez lata w kontakcie, choćby z Falascą, który był u niego kapitanem zespołu. Jego wyniki budziły też podziw w federacji.
I ta w 2007 roku, szukając zastępstwa za Andreę Anastasiego – który sensacyjnie doprowadził Hiszpanię do złota mistrzostw Europy, po czym odszedł do kadry Włoch – postawiła właśnie na Méndeza. I to był jeden z nielicznych momentów w jego karierze, z których nie jest w pełni zadowolony. Nie żeby osiągnął złe wyniki – w Pucharze Świata był piąty, a to był rezultat na miarę możliwości tej kadry. Ale nie wyszło mu z igrzyskami. Był o krok od zakwalifikowania się do nich, w decydującym o awansie meczu Hiszpanie przegrali jednak z Serbami, 13:15 w tie-breaku.
Po latach mówił, że tamto spotkanie wielokrotnie mu się śniło. I że pewnie z nabytym później doświadczeniem podszedłby do niego inaczej. Wtedy jednak nie poradził sobie ani on, ani nie poradzili jego siatkarze. W konsekwencji tamtej porażki zwolniono go, a na jego miejsce przyszedł Julio Velasco. Wkrótce odszedł też z Drac Palmy. Postanowił wrócić do Ameryki Południowej. Bo, jak to ujęto w jednym z jego ukochanych filmów, czyli „Rockym”: „Nie chodzi o to jak mocno potrafisz uderzyć tylko o to, jak mocny cios możesz przyjąć i iść naprzód, ile możesz znieść i ciągle przeć do przodu”.
CZYTAJ TEŻ: „ROCKY”. O FILMIE, KTÓRY STAŁ SIĘ FENOMENEM
Mistrz wszystkiego
– Po powrocie do Argentyny mojemu ojcu trudniej było znaleźć klub, niż się spodziewał. Nikt do niego nie dzwonił, ale starał się być cierpliwy. W czerwcu 2009 roku w końcu odezwał się do niego Geraldo Maciel, agent wielu zawodników. Opowiedział mu o Montes Claro, nowym projekcie, który był wyzwaniem. W tamtej chwili mieli podpisanego tak naprawdę jednego zawodnika, gdy reszta zespołów przed startem ligi miała już skompletowane kadry – opowiadał syn Marcelo.
Méndez stwierdził, że warto spróbować. Przyszedł do klubu, zaczął formować go po swojemu, choć początki były niesamowicie trudne. Przez pierwsze dwa tygodnie przygotowań do sezonu trenowali nawet… na jednym z miejskich placów. Nie mieli obiektów. W pierwszej rundzie lokalnych mistrzostw zagrali przez to słabo. A potem, w półfinale stanowych mistrzostw, ograli ekipę Sada Cruzeiro, wbrew wszystkiemu. Rywale prowadzili już 2:1 w setach i 21:16 w czwartej partii, byli o krok od triumfu, a ich fani śpiewali, że są w finale.
Potem jednak ekipa Méndeza zaliczyła fenomenalny comeback. I wygrała nie tylko ten mecz, ale i całe mistrzostwa. A jeden z działaczy Sady Cruzeiro, Vittorio Medioli, zaczął zastanawiać się, jak nieznany mu Argentyńczyk przybył do Brazylii i szybko wygrał dwa ważne (choć nie krajowe, a lokalne) mistrzostwa, mając do dyspozycji kompletnie nowy skład. I uznał, zresztą rozsądnie, że skoro blisko dostępny jest taki trener, to zaoferuje mu pracę. W stabilniejszym projekcie, ze znacznie lepszym finansowaniem i możliwościami.
– Kiedy w 2009 r. dołączałem do klubu, zajmował on miejsce w połowie tabeli, a ostatecznie zakończyliśmy rozgrywki na trzecim miejscu. Gdy po zakończeniu sezonu prezes poprosił mnie o rozmowę, usłyszałem od niego: „Wierzę w pana, ma pan pełną wolność w działaniu” – wspominał sam Argentyńczyk w „Przeglądzie Sportowym”. Postanowił więc z tego skorzystać. Kompletnie przebudował skład, zostawił ledwie dwóch zawodników ze starego. Zmienił też sztab, stworzył grupy młodzieżowe.
Zadbał o wszystko, co było istotne dla rozwoju klubu. Chciał, żeby z jego szkółki wychodzili zawodnicy do pierwszego zespołu. I żeby do Sady trafiali mniej znani gracze, którzy tam zmienią się w gwiazdy. Przez lata zresztą trenował (i stworzył) ich sporo. W Cruzeiro przez jego ręce przeszli między innymi Wallace Souza, Robertlandy Simon, Facundo Conte, Taylor Sander, Miguel Angel Lopez czy Joandry Leal.
Ten ostatni to świetny przykład na kunszt trenerski Méndeza. Leal do Brazylii trafił w 2012 roku po dwóch latach karencji za wyjazd z Kuby. Miał ogromną jak na sportowca nadwagę, dopiero uczył się poprawnego przyjęcia zagrywki, jak wspominał sam trener. Pod jego wodzą stał się jednak jednym z najlepszych przyjmujących świata. A i inni zawodnicy prowadzeni przez Méndeza znacząco się rozwinęli.
Klub z kolei stał się jednym z najlepszych na świecie. Argentyńczyk spędził w nim ponad dekadę, wygrał w tym czasie 39 tytułów (na 48 finałów, do których doszedł wraz z zespołem). Trzykrotnie triumfował w Klubowych Mistrzostwach Świata, siedmiokrotnie wygrywał kontynentalne rozgrywki i sześć razy brazylijską Superligę. – Sada jest dla mnie jak rodzina. Czuję się tam jak w domu. Świetnie mnie tam przyjęto, wiele tam przeżyłem – mówił po latach, gdy zdecydował się na odejście.
To był 2021 rok. W klubie, a i ogółem w trenerskim świecie, miał już status legendy. Uznał jednak, że coś się wyczerpało. Sada odpadła wtedy w ćwierćfinale play-offów, po raz pierwszy od 2010 roku nie stając na podium Superligi. Stwierdził, że drużynie potrzeba nowego otwarcia. Jej kolejnym trenerem został jego wieloletni gracz – Filipe Ferraz, który przez 11 lat był jednym z liderów wielkiej ekipy Méndeza (i w ostatnich latach na powrót doprowadził tę ekipę do wielkich sukcesów).
Gdy Argentyńczyk odchodził, oficjalna strona klubu napisała, że z zespołem żegna się „mistrz wszystkiego”. Trudno było ująć to lepiej. To jednak nie tak, że koniec pracy tam oznaczał koniec pracy ogółem. Kilka miesięcy po tym, jak pożegnał się z Cruzeiro, osiągnął bowiem być może najważniejszy sukces w trenerskiej karierze.
Zbudować coś więcej
Dwukrotnie Marcelo Méndez był ponoć rozważany do roli selekcjonera reprezentacji Brazylii i sam mówił, że „byłby to dla niego zaszczyt”. Nigdy jednak nim nie został. Tak samo było zresztą z Polską. W 2016 roku, gdy PZPS szukał zastępstwa za Stéphane’a Antigę, odrzucono jednak kandydaturę Argentyńczyka, bo chciał łączyć tę posadę z pracą w klubie. Rok później, gdy Ferdinando De Giorgi został zwolniony przez słabe wyniki, sytuacja była już inna i zgadzano się na ustępstwa. Stąd brano Méndeza pod uwagę, a i on sam mówił, że z chęcią skusiłby się na pracę z Biało-Czerwonymi.
– Jestem zainteresowany prowadzeniem reprezentacji Polski. Najpierw muszę jednak wypełnić kontrakt z Sadą Cruzeiro, z którą chcę pracować do końca sezonu. To mój warunek. Polscy kibice potrzebują sukcesów, a wasza drużyna ma wszystko, by pozostać na szczycie – zarówno młodych, jak i doświadczonych zawodników. Jeśli zostanę wybrany, będę miał wielką motywację, by walczyć o kolejne złoto podczas mistrzostw świata. Wiem, że praca z waszą reprezentacją jest niebezpieczna, bo łatwo ją stracić, ale ja zawsze pracuję pod presją i to nie jest dla mnie problem – mówił wtedy.
Ostatecznie jednak postawiono na Vitala Heynena i okazało się, że to całkiem trafiony wybór. Méndez jednak też nie mógł narzekać – wkrótce został selekcjonerem swojej narodowej kadry. W Argentynie uznano bowiem, że trudno o lepszego trenera.
– Czekałem na to wyzwanie całe życie. Każdy trener marzy o tym, by poprowadzić reprezentację własnego kraju. Przeszedłem długą drogę, by dostać tę okazję. Czuję wielką odpowiedzialność, chcę by Argentyna pozostała w światowej czołówce – mówił w momencie wyboru. Cel miał też z góry ustalony – zrobić to, co nie udało mu się przed laty z reprezentacją Hiszpanii, czyli dostać się na igrzyska olimpijskie.
Tym razem podołał. Argentyna zakwalifikowała się do najważniejszej imprezy czterolecia. Jednak Méndez nie podszedł mimo tego do sprawy na zasadzie „budujemy drużynę na igrzyska”. Nie, zrobił coś zupełnie innego. Rok 2019 poświęcił właściwie w całości temu, by odkryć dla swojej reprezentacji kolejnych graczy. Postawił na młodość, w Pucharze Świata kapitanem jego zespołu był wówczas 22-letni Agustin Loser, a większość gwiazd – w tym Luciano De Cecco czy Facundo Conte (choć ta dwójka akurat potem wróciła do kadry) – w turnieju nie wystąpiła.
A to i tak był dobry sezon, z kilkoma cennymi zwycięstwami nad mocnymi rywalami i piątym miejscem we wspomnianym Pucharze Świata oraz drugim w mistrzostwach kontynentu. Kolejny miał być olimpijski, ale przyszedł COVID. Duża część składu Argentyńczyków złapała wirusa i musiała swoje odchorować, ale Méndez nie narzekał. Starał się z tego okresu wyciągnąć jak najwięcej, powtarzał, że może pozwoli im się to nawet lepiej przygotować do igrzysk, skoro dostali na to więcej czasu.
I wyszło, że miał rację. Na igrzyskach Argentyńczycy zdobyli sensacyjny brąz, dopiero drugi medal olimpijski w ich historii – poprzedni, takiego samego koloru, zgarnęli w 1988 roku. W dodatku w Tokio w meczu o trzecie miejsce pokonali Brazylijczyków. Nie mogło być dla nich słodszego zwycięstwa.
– Jestem szczęśliwy z tego, co się stało. Przez ostatnie 80 dni jeździliśmy po świecie. Graliśmy trudny mecz po trudnym meczu. Jestem dumny z moich zawodników. Nie wiedzieliśmy, jak to wszystko się potoczy. Był moment, gdy połowę składu wykluczył nam COVID, graliśmy w dziewiątkę. Musiałem dokonać wielu trudnych wyborów, a także sprawić, by ta grupa wciąż wierzyła w osiągnięcie celu. Poprawiliśmy w tym czasie wszystkie elementy. Serwis, przyjęcie, ciężko nad tym pracowaliśmy. W Tokio wyeliminowaliśmy wszystkich medalistów z poprzednich igrzysk, w Rio de Janeiro. Zawodnicy wierzyli w nasz cel i udało nam się go osiągnąć – mówił.
Już wtedy podkreślał jednak, że to nie może być koniec. Wręcz przeciwnie – od tego powinno się zacząć.
Marcelo Méndezowi zależy bowiem na tym, by olimpijski medal Argentyny stał się początkiem zmian. Chce po sobie zostawić coś trwałego, spuściznę, która wpłynie na rozwój tamtejszej siatkówki. Liczy, że pojawi się więcej graczy, rozwiną kluby, a na końcu skorzysta na tym reprezentacja. – Zdobyliśmy medal, teraz czas na innych. Musimy zainwestować w młodsze kategorie, stworzyć coś pozytywnego. Zbudować plan pozyskiwania talentów, uczynić ten sport lepszym. Potrzebujemy do tego wsparcia – opowiadał.
Podkreślał też, że piłka nożna w pewnym sensie maskuje stan argentyńskiego sportu, w którym brak odgórnego wsparcia. Nie tylko w siatkówce, a ogółem. – Nasze osiągnięcie przerosło nasz kraj. W rzeczywistości nie jesteśmy trzecią najlepszą kadrą świata, nie mamy też ligi, która mogłaby pozwolić nam tak myśleć. Nasi najlepsi zawodnicy wyjeżdżają za granicę. Jak mamy wobec tego wszystkiego spróbować powtórzyć taki sukces? – pytał.
Odpowiedzi na razie się nie doczekał. Choć sam mówi, że widać – mimo kryzysu socjalnego i ekonomicznego w kraju – pewne poruszenie. Pojawiło się nieco sponsorów, ma powstać centrum szkoleniowe z prawdziwego zdarzenia. Przede wszystkim jednak – po olimpijskim sukcesie wzrosła liczba młodzieży, która ruszyła na treningi siatkówki. A sam Marcelo Méndez niedługo potem przedłużył kontrakt do kolejnych, paryskich igrzysk. W poprzednim sezonie Argentyńczycy pod jego wodzą po raz pierwszy od 1964 (!) roku – i drugi w historii – zostali mistrzami Ameryki Południowej. W Lidze Narodów doszli do ćwierćfinału.
Wciąż nie awansowali za to na igrzyska, w turnieju kwalifikacyjnym okazali się gorsi od Polski i, minimalnie, Kanady, sensacji tamtej imprezy. Jednak w światowym rankingu akcje Argentyny stoją na tyle wysoko, że bez Méndez i jego podopieczni drżeć o wyjazd do Paryża raczej nie powinni.
Seryjny zwycięzca znów zatriumfuje?
Na razie Méndez ma inny cel – finał Ligi Mistrzów. Drugi z rzędu i drugi w historii klubu. W zeszłym roku po znakomitym spotkaniu podopieczni Argentyńczyka okazali się minimalnie gorsi od ZAKS-y Kędzierzyn-Koźle. W tym sezonie ekipy z opolskiego już dawno w tych rozgrywkach nie ma, odpadła w fazie play-off, jeszcze przed ćwierćfinałami.
Jastrzębski za to eliminował każdego rywala. I to pewnie.
Grupę siatkarze ze Śląska wygrali z jedną porażką na koncie, z hiszpańskim Las Palmas, w momencie, gdy już mieli awans. W ćwierćfinale wyeliminowali włoską Piacenzę – na wyjeździe przegrali 2:3, ale u siebie w wielkim stylu triumfowali do zera. W półfinale gorszy okazał się turecki Ziraat Ankara, który dwukrotnie uległ polskiej ekipie. A w finale na Jastrzębie czeka – mający wiele do udowodnienia – Itas Trentino. Włoska ekipa była najlepsza w fazie zasadniczej Serie A, ale w półfinale fazy play-off sensacyjnie uległa Monzy. Do tego w Lidze Mistrzów grała ostatnio w finałach w 2021 i 2022 roku, ale dwa razy lepsza okazywała się ZAKSA.
Czy teraz zrobi to też Jastrzębski Węgiel pod wodzą Méndeza? Do tej pory w karierze klubowej Argentyńczyk zgarnął właściwie każde trofeum, jakie tylko mógł, właśnie poza Ligą Mistrzów (i… Pucharem Polski). Mistrzem kontynentu zostawał wielokrotnie, ale w Ameryce Południowej. W Europie jeszcze mu się nie udało. Jeśli dokona tego dziś, potwierdzi w pełni, że jest jednym z najlepszych trenerów na świecie.
Jastrzębski rok temu uległ, bo w kluczowych momentach przegrał z doświadczeniem ZAKS-y z gry w finałach, tak tłumaczyło to wiele osób. Teraz już sam ma to doświadczenie, a w tym sezonie wielokrotnie pokazywał, że na robocie nie pęka – czy to w półfinale play-offów PlusLigi, gdy Resovia miała dwie piłki meczowe. Czy potem, w finale, kiedy grali z z Aluronem CMC Wartą Zawiercie, który wcześniej w sezonie pokonywał ich trzykrotnie. W najważniejszych meczach to siatkarze z Jastrzębia-Zdroju okazali się lepsi.
Podopieczni Marcelo Méndeza wiedzą, że mogą. Trener na pewno ich w tym utwierdza. Po raz drugi z rzędu poprowadzi dziś Jastrzębski w finale najważniejszych europejskich rozgrywek klubowych. Czy po raz pierwszy wygra? Przekonamy się o 16:oo, gdy rozpocznie się mecz z polskiej ekipy z Itasem Trentino.
SEBASTIAN WARZECHA
Wykorzystane źródła: Agencia Brazil, Gazeta Esportiva, Somos Voley, Ole!, Volleyball World, Web Volei, Tempo, El Mundo, FIVB, PZPS, JAS 24, TYC Sports, „Przegląd Sportowy”, Eurosport, Polsat Sport, TVP Sport, WP Sportowe Fakty oraz oficjalne strony i social media klubowe: River Plate, Sada Cruzeiro, Asseco Resovia, Jastrzębski Węgiel.
Fot. Newspix