Na dzisiejszym KSW interesowały nas przede wszystkim dwie walki mistrzowskie, w których tytułów bronili Tomasz Narkun i Marian Ziółkowski. Ciekawie zapowiadał się też jednak między innymi powrót Michała Materli. Ten zresztą wszedł do klatki z przytupem, nie pozostawiając Jasonowi Radcliffe’owi wątpliwości co do tego, kto był lepszy.
Potrzebował jednej rundy
Michał Materla to legenda polskiego MMA. Jasne, że nie jest to Jan Błachowicz czy Joanna Jędrzejczyk, ale dla KSW jest postacią pomnikową i nikt nie może temu zaprzeczyć. Już 25 razy walczył – najpierw w ringu, potem w klatce – dla tej właśnie organizacji. Ćwierć stówy pojedynków. Ten ostatni nie zakończył się dla niego najlepiej – wtedy znokautował go Roberto Soldić. Wiadomo było jednak, że Materla w baku ma jeszcze sporo paliwa i odpuszczać nie ma zamiaru.
Po tamtym pojedynku odszedł do EFM Show, innej organizacji, której został współwłaścicielem. Stoczył w nim jednak tylko jedną walkę, z Moise Rimbonem (zresztą wygraną), a teraz zdecydował się wrócić do KSW. Po drugiej stronie klatki stał dziś Jason Radcliffe, który już trzykrotnie zaprezentował się polskim kibicom – na KSW 50 na punkty pokonał Antoniego Chmielewskiego, potem uległ Damianowi Janikowskiemu, ale niepowodzenie odbił sobie w walce z Albertem Odzimkowskim, które załatwił poprzez techniczny nokaut.
Materla miał być dla niego wyzwaniem zupełnie innego kalibru. Choć Radcliffe doświadczenie zbierał w Bellatorze czy Cage Warriors. Uważany jest za specjalistę od nokautów. Dziś też dodał jeden do kolekcji. Ale nie tych, które wymierzył, a tych, które otrzymał.
Materla na zwycięstwo potrzebował bowiem niecałej rundy. Po pierwszych spokojnych czterech minutach ruszył z ofensywą, trafił kilkoma mocnymi ciosami, a gdy Radcliffe upadł pod siatką, sprawę wykończył w parterze. Szczecińska publiczność oszalała, Materla to przecież ich zawodnik. A ten dziękował im za wsparcie i doping.
Sześć lat i koniec. Detronizacja mistrza
Myślisz “kategoria półciężka w KSW”, mówisz “Tomasz Narkun”. Polski fighter od ponad sześciu lat znajdował się na jej szczycie i trzymał pas. W tym czasie zaliczył pięć udanych obron, wygrał dwa “superfighty” z Mamedem Chalidowem, ale też dwukrotnie przegrał z Philem De Frisem w walce o mistrzostwo kategorii ciężkiej. W jego wadze nikt nie był jednak w stanie mu zagrozić – z pięciu obron cztery kończył w pierwszej rundzie, jedną w drugiej. Był nie do zdarcia.
Aż do dziś. Gdy pokonał go… debiutant.
Ibragim Czużigajew legitymował się co prawda bilansem 16-5, ale w klatce KSW nie wystąpił nigdy wcześniej. Szybko udowodnił jednak, że do walki o pas nie trafił z przypadku – od samego początku zaczął wypunktowywać Narkuna, w stójce był znakomity, raz za razem trafiając mistrza. Już w pierwszej rundzie po świetnym ciosie z obrotu posłał go na deski, ale Polak zdołał wybronić się przed porażką przed czasem. Choć ta zdawała się nieunikniona, Czeczen po prostu dominował.
Nie zmieniło się to w drugiej rundzie, gdy rywal blokował próby sprowadzenia walki do parteru, samemu nadal skutecznie obijając rywala. Narkun w pewnym momencie był wręcz zalany krwią. Zdołał się jednak pozbierać i w trzecim pojedynku to on przejął inicjatywę. Świetnie pracował przede wszystkim kopnięciami, a w czwartej rundzie był bliski założenia skutecznego duszenia zza pleców, ale Czeczen zdołał się przed tym wybronić. W przeciwieństwie do kilku mocnych ciosów na głowę.
Patrząc na przebieg walki oczywistym było, że ostatnia runda będzie piekielnie ważna. Narkun nie zdołał zrobić w niej już jednak nic wielkiego, u obu fighterów dało się zresztą zauważyć ogromne zmęczenie. Wszystko sprowadzało się więc do werdyktu sędziów. A ci jednogłośnie wskazali na Czużigajewa.
KSW dostało więc nowego mistrza.
Golden Boy trzyma się złota
Szczerze pisząc – widzieliśmy ciekawsze main eventy. Choć nie sposób odmówić Marianowi Ziółkowskiemu i Borysowi Mańkowskiemu zaangażowania i tego, że prezentowali świetny poziom, to obu dało się odczuć, że skupiają się przede wszystkim na tym, by nie popełnić błędu. Mańkowski starał się pracować obaleniami, Ziółkowski do nich nie dopuścić i samemu punktować w stójce. Swoją drogą Marian w pewnym sensie walczył też przeciwko gościowi, którego w swojej karierze nie pokonał – w narożniku jego rywala stał bowiem Mateusz Gamrot.
Dziś więc wziął na nim, nawet jeśli niewielki, to jednak rewanż.
Bo to on walkę wygrał i zaliczył drugą skuteczną – po poddaniu Macieja Kazieczki w kwietniu – obronę zdobytego w 2020 roku pasa kategorii lekkiej. Choć walka należała do naprawdę wyrównanych, to jednak do werdyktu sędziów trudno się przyczepić. Ziółkowski w kluczowych momentach dawał argumenty w postaci mocnych ciosów, dochodzących do głowy rywala. Wygrał w ten sposób trzy rundy. A co za tym idzie – całą walkę.
Fot. Newspix