Reklama

“Tato, teraz jesteśmy równi”. Jak ojciec i syn zostawali mistrzami olimpijskimi

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

17 lutego 2022, 17:55 • 18 min czytania 3 komentarze

Jeden był „wiecznie drugi”, ale w najważniejszym momencie stał się zwycięzcą. Drugi myślał o zakończeniu kariery ledwie pół roku przed tym, jak zdobył olimpijskie złoto. Ich tytuły dzielą 34 lata. Łączy je fakt, że to jedna i ta sama krew – zdobywali je bowiem Hubert Strolz oraz jego syn, Johannes. Obaj triumfowali w tej samej konkurencji. Zimowe igrzyska nie znały wcześniej takiej historii.

“Tato, teraz jesteśmy równi”. Jak ojciec i syn zostawali mistrzami olimpijskimi

Produkt swojego regionu

1500 metrów nad poziomem morza. Niespełna 200 mieszkańców. Długie zimy, mnóstwo śniegu. To Warth, niewielka austriacka gmina, leżąca blisko granicy z Niemcami. Od dawna słynęła z doskonałych warunków do uprawiania narciarstwa – już pod koniec XIX wieku miejscowe kroniki wspominają pierwszych tamtejszych narciarzy. W latach 20. XX wieku pojawili się z kolei pierwsi turyści, którzy do Warth przyjeżdżali właśnie po to, by poszusować na śniegu. Niedługo potem otworzono pierwszy hotel i szkółki narciarskie.

Przez lata Warth leżało jednak na uboczu. W mieścinie, mimo idealnych warunków, długo nie istniała odpowiednia infrastruktura, a do tego dojazd był tam po prostu bardzo trudny. Dopiero w 1964 ówczesny burmistrz Meinrad Hopfner postanowił coś zmienić. Zbudował wyciąg i zaczął stawiać na narciarską turystykę. Pojawiły się też efekty uboczne – już w 1972 pochodząca z tamtych okolic Wiltrud Drexel zdobyła brązowy medal w zjeździe na igrzyskach w Sapporo.

Kolejny wielki narciarz z Warth miał wtedy niespełna 10 lat.

Reklama

Hubert Strolz uczył się wówczas w lokalnej szkole. Zimą w ramach wychowania fizycznego dzieciaki chodziły na stok. Hubert się wyróżniał. Zresztą nic dziwnego – jego ojciec, Ewald, był instruktorem jazdy na nartach, syna postawił na nich, gdy ten dopiero co przestał raczkować. Zaraził go miłością do nart, a przy okazji odkrył wielki talent młodego chłopaka. Rodzicom poradzono, by wysłali go do szkoły w Schruns, gdzie miał kontynuować edukację, ale i rozwijać narciarskie umiejętności.

– To niosło za sobą mnóstwo wyzwań. Mój ojciec nie miał prawa jazdy, najpierw musiał zdać egzamin. Do tego zimą dojazd do Schruns był często niesamowicie trudny – wspominał Strolz po latach. Już w nowej szkole okazało się, że pojawił się kolejny problem – zaczął niesamowicie tęsknić za domem. Wychował się w małej mieścinie, gdzie znał każdego, miał swoje miejsca, pomagał na rodzinnej farmie i jeździł na nartach. Nagle trafił do zupełnie nowego środowiska, a do domu wracał co najwyżej raz w miesiącu, często rzadziej. W dodatku nie grzeszył wzrostem, więc często mu z tego powodu dokuczano.

Wszystko to przetrwał. Z dużym wsparciem nauczycieli i trenerów, którzy starali się pomóc młodemu narciarzowi. Nie wiedzieli jeszcze, że wychowują przyszłego mistrza olimpijskiego, ale jego talent był niezaprzeczalny. Może nie miał go na przykład do języka niemieckiego – z którym w szkole męczył się niemiłosiernie – ale na nartach radził sobie świetnie. Szybko postanowił zostać profesjonalistą.

Właściwie od momentu, gdy przyjechałem do Schruns, myślałem o tym. Od zawsze skupiałem się na sporcie. Nie miałem dzikiej młodości, nie czułem potrzeby wyszalenia się w weekendy, ceniłem sobie ciszę i spokój. Jeśli chcesz zostać wielkim sportowcem, musisz iść w taką stronę – mówił. I owszem, równocześnie uczył się innych zawodów, chciał mieć opcję rezerwową, gdyby z narciarstwem nie wyszło. Jednak od początku przede wszystkim stawiał właśnie na stok.

Jak się okazało – słusznie.

Reklama

Wiecznie drugi

Lubiłem rywalizację i kochałem emocje, które są w niej potrzebne. Że nie wygrywałem? Nikogo za to nie przeklinałem. Może czasem nie byłem wystarczająco wkurzony? Nigdy nie czułem rozczarowania drugim lub trzecim miejscem. To świetne wyniki, uznawałem je za sukces. Taki miałem charakter. Oczywiście, że każdy chce wygrywać, ale ja po prostu czułem wdzięczność za to, co mogę robić. Jeździłem na nartach i podróżowałem po całym świecie. Zostało mi z tego okresu mnóstwo wspomnień – mówił Hubert Strolz, gdy zapytano go, o przypiętą mu łatkę „wiecznie drugiego”.

Na podobne pytania musiał odpowiadać często. Nic dziwnego. W Pucharze Świata w trakcie swojej kariery stał na podium poszczególnych zawodów 33 razy w różnych konkurencjach. Wygrał tylko raz! Na mistrzostwach świata było jeszcze gorzej – nigdy nie stanął nawet na podium, choć trzykrotnie był czwarty, a kolejne trzy razy kończył w najlepszej szóstce. Był znakomitym narciarzem. Ale do najlepszych regularnie mu czegoś brakowało.

Może nie wychodziło mu przez to, że jeździł w czasach wielkich zawodników. Gdy wchodził do Pucharu Świata – po znakomitym sezonie w Pucharze Europy, niższym rangą cyklu zawodów – na szczycie był Ingemar Stenmark, jeden z najlepszych narciarzy w historii. – Był dla nas wszystkich wzorem, zwłaszcza w konkurencjach technicznych. Gdy go oglądałeś, po prostu czułeś zachwyt. Naśladowaliśmy jego metody treningowe, obserwowaliśmy go na stoku. Gdy pierwszy raz stałem obok niego na zawodach, czułem się nieprawdopodobnie – wspominał Strolz.

Gdy przeminęła gwiazda Stenmarka, pojawili się inni. Pirmin Zurbriggen, Albert Tomba, Marc Girardelli. Wszyscy znakomici, mający swe miejsce w panteonie legend. A obok nich jeździł Hubert Strolz, regularnie rywalizując z nimi jak równy z równymi. Tyle że niemal zawsze to któryś z nich kończył jako zwycięzca. Aż przyszedł sezon olimpijski. 1987/88. Zima Huberta Strolza. Jego najlepszy okres w karierze.

Na koncie już wcześniej miał 14 wywalczonych podiów Pucharu Świata. Nigdy jednak nie stał na najwyższym stopniu. Aż przyszedł slalom w Bad Kleinkirchheim, 17 stycznia 1988 roku. To tam przekonał siebie i innych, że potrafi wygrać nawet z najlepszymi. Nikt nie spodziewał się jednak, że powtórzy to na scenie największej z możliwych – olimpiadzie w Calgary.

Wziąłby srebro, dostał… złoto i srebro

Owszem, że był w formie dało się dostrzec gołym okiem. I w kombinacji, i w slalomie gigancie – swoich dwóch koronnych konkurencjach – radził sobie tamtej zimy znakomicie. Zanim pojechał do Calgary powszechnie go jednak… krytykowano. Tak jak i jego kolegów. Austriaccy narciarze przed rywalizacją w Kanadzie pojechali bowiem nie na typowy obóz treningowy. Zamiast tego odwiedzili Jamajkę.

Egzotyczny kierunek? Zdecydowanie. Hubert twierdzi dziś jednak, że gdyby nie tamta wyprawa, nie osiągnąłby największego sukcesu w karierze.

Chcieliśmy naładować baterie po kilku naprawdę trudnych tygodniach. Umieliśmy jeździć na nartach, wiedzieliśmy o tym, więc zdecydowaliśmy się na inny sposób przygotowań. Na Jamajkę poleciał z nami trener przygotowania fizycznego. Kiedy w końcu przyjechaliśmy do Kanady, kontrast był ogromny, zwłaszcza pod względem temperatur– opowiadał.

Do zimna można się jednak szybko przyzwyczaić. A jak się okazało, odpoczynek faktycznie Austriakom się przydał i dał doskonałe efekty. Hubert Strolz sam się o tym przekonał, gdy wyjechał do rywalizacji w kombinacji, składającej się ze zjazdu i slalomu. W tym pierwszym zanotował piąty najlepszy czas, ale z powodu dyskwalifikacji Felixa Belczyka był ostatecznie czwarty. Żeby powalczyć o medal potrzebował jednak świetnych przejazdów w slalomie.

Pojechał świetnie. Nie radzili sobie za to ci, którzy po zjeździe byli przed nim. Peter Durr w slalomie wypadł fatalnie. Franck Piccard nie ukończył już pierwszego przejazdu. Największą sensacją było jednak wypadnięcie z trasy innego gościa, zdecydowanego faworyta.

Srebro za Pirminem w pełni by mnie satysfakcjonowało. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, szkoda, że nie udało mu się zaliczyć dobrego przejazdu – mówił potem Hubert. On mógł świętować. Pirmin Zurbriggen wręcz przeciwnie. Nie tylko nie zdobył złota, ale nawet nie ukończył startu. Pocieszał się tym, że miał już jeden medal, choć nie ukrywał rozczarowania. Tym upadkiem sprawił jednak, że „wiecznie drugi” Hubert Strolz, o którym jeden z rywali mówił, że „pszczół [które hodował] boi się mniej, niż zwycięstwa w zawodach” został mistrzem olimpijskim.

A potem? Potem wszystko wróciło do normy.

W slalomie gigancie co prawda Austriak zdobył swój drugi na tamtych igrzyskach medal – oczywiście srebrny. Nie było mu jednak dane się nim nacieszyć, bo tuż po starcie otrzymał fatalną informację – pomiędzy dwoma przejazdami narciarzy, przygnieciony przez maszynę do naśnieżania stoku, zmarł Joerg Oberhammer, lekarz austriackiej reprezentacji, który w przeszłości pomagał między innymi Strolzowi.

Poinformowano nas o tym dopiero po rywalizacji, w drodze na ceremonię medalową, gdy siedzieliśmy w helikopterze. Jak to bywa w życiu – szczęście i smutek funkcjonują tuż obok siebie. To była dla nas niesamowicie trudna sytuacja. Śmierć Joerga była szokiem dla całej ekipy – mówił Hubert. Zdołał się jednak pozbierać. W supergigancie znów pojechał znakomicie, ale miejsce na podium przegrał o trzy setne sekundy.

Z Kanady i tak wracał jednak do domu jako mistrz olimpijski. A to już było więcej, niż ktokolwiek mógł się po nim spodziewać.

Johannes staje na nartach

Po Calgary notował jeszcze sporo dobrych wyników. Na tyle, że do Albertville, w 1992 roku, Hubert Strolz jechał jako jeden z kandydatów do medali. I dosłownie kilkunastu metrów zabrakło, żeby obronił swoje złoto z kombinacji.

Trzy, może cztery bramki przed końcem, wypadłem z trasy. Oddałem olimpijskie zwycięstwo, które wydawało się pewne. Miałem przewagę trzech sekund. To była jednak niesamowicie trudna trasa. Wielu dziennikarzy sportowych nie mogło uwierzyć w to, co się stało. Byli w większym szoku niż ja! Tak to jednak jest w sporcie. Sam miałem szczęście w Calgary, w Albertville go zabrakło – mówił Austriak.

To wypowiedź po latach, wtedy już dawno zostawił za sobą tamtą porażkę. Tuż po igrzyskach było jednak zupełnie inaczej, tamta wpadka długo go męczyła. Dopiero kilka miesięcy później wyrzucił ją z głowy. Pomogły w tym… narodziny Johannesa.

To wszystko zmieniło. Nagle pojawiły się kompletnie nowe obowiązki. Dwa lata później uznałem, że to czas przejść na emeryturę, poświęcić się rodzinie – dodawał.

Został farmerem i instruktorem narciarstwa. Obie te rzeczy uwielbia robić do dziś. Jeśli zawitacie kiedyś do Warth, być może uda wam się załapać na cały dzień jazdy po okolicznych stokach z Hubertem. Albo przynajmniej zamieszkać w pensjonacie prowadzonym przez jego żonę. Może też dopisać wam szczęście i zamiast jednego mistrza olimpijskiego spotkacie dwóch. Bo często zjawia się tam też Johannes.

W końcu to tam po raz pierwszy stanął na nartach.

Jak to bywa z dzieciakami w naszym regionie, miałem dwa lata, gdy po raz pierwszy poszedłem na narty. Od zawsze mi się to podobało, sprawiało mi frajdę. Na początku nie myślałem dużo o treningach czy rywalizacji, ale szybko polubiłem starty w zawodach – wspominał młodszy ze Strolzów. Wkrótce trafił pod skrzydła Floriana Berchtolda w lokalnym klubie. Szybko pokazał się w mniejszych zawodach, wiele z nich wygrywał.

Wkrótce trafił tam, gdzie przed laty jego ojciec – do szkoły narciarskiej w Schruns.

Gdy ją kończyłem, miałem tylko jedno życzenie – chciałem kontynuować treningi w szkole narciarskiej w Stams. Egzamin wstępny nie wyszedł mi najlepiej, ale i tak mnie przyjęli. W tym samym czasie Roland Pfeiffer, trener kadry regionalnej, wziął mnie do jej składu. Z nim zacząłem jeździć na zawody pod egidą FIS, ale Pfeifferowi działałem na nerwy, bo jeździłem szybko… rzadko dojeżdżając przy tym do mety. Mimo wszystko dostałem się do młodzieżowej reprezentacji kraju.

Nie sposób było przeoczyć skali jego talentu. Nie sposób było też uniknąć porównań do ojca. Właściwie momentami jedyną osobą, która nigdy nie wywierała na Johannesa presji związanej z nazwiskiem, które nosił, był… właśnie Hubert.

Mój tata to po prostu mój tata. To dobra rzecz. Teraz jestem już dorosły, ale kiedy byłem dzieckiem, potrzebowałem ojca, nie mistrza olimpijskiego. On zawsze mi pomagał. Gdy zacząłem startować w zawodach, cieszył się, kiedy zjawiałem się w domu, niezależnie do tego czy wygrałem, czy przegrałem. Zawsze mnie wspierał, ale zostawiał mi wolność i swobodę wyborów, bym poszedł własną drogą. Powtarzał: możesz robić w życiu, co tylko chcesz, tak długo, jak wkładasz w to serce – opowiadał Johannes.

A on w narciarstwo zdecydowanie wkładał mnóstwo serducha. Choć był wielkim talentem i potwierdził to na mistrzostwach świata w juniorów (brąz w supergigancie), a w swojej szkole narciarskiej otrzymał dyplom „Ucznia roku”, to po przejściu do seniorskiej rywalizacji wiodło mu się znacznie gorzej. Ale wciąż próbował.

Blisko końca

W 2018 roku wygrał Puchar Europy. To wtedy dostał najpoważniejszą szansę na występy w Pucharze Świata. Został na stałe włączony do składu austriackiej kadry, ale… nie punktował. W sezonie 2019/20 udało mu się to raz – gdy zajął 10. miejsce w slalomie w Madonna di Campiglio. Kolejnej zimy nie był w stanie choćby powtórzyć takiego rezultatu. Nic dziwnego, że wyleciał z kadry.

Czułem, że mogę być jednym z lepszych alpejczyków. Trenerzy stale mówili mi, że mam technikę, sprawność i odpowiednie nastawienie. Wyniki jednak nie przychodziło, nie umiałem tego wszystkiego poukładać. A miejsca w kadrze Austrii nie dostaje się za darmo, trzeba na nie zapracować – wspominał Johannes. Po tym, jak wyrzucono go ze składu reprezentacji, pomyślał, że musi porozmawiać z ojcem. Bo dopiero wtedy dotarło do niego, jak wielkie sukcesy odniósł jego tata i jak doskonałym narciarzem musiał być, skoro samo dostanie się i utrzymanie w składzie reprezentacji było wielkim wyzwaniem. A co dopiero wywalczenie olimpijskiego złota.

Od taty nauczyłem się, że trzeba ciężko pracować, nawet gdy rzeczy nie idą po twojej myśli, musisz próbować dalej. Zawsze trzeba patrzeć do przodu, w przyszłość. Tata zawsze mówił: „Zawsze uczymy się czegoś nowego” i że „wszystko ma swój czas”. Te słowa zostały mi w głowie – opowiadał młodszy ze Strolzów. W pewnym momencie był już jednak bliski rezygnacji. Po tylu latach prób został przecież bez finansowania, sam musiał o wszystko zadbać. Łącznie z nartami, które do kolejnych treningów i zawodów przygotowywał od tej pory w pojedynkę.

Byłem naprawdę bliski zakończenia kariery. W głowie miałem mnóstwo pytań. Czy wciąż będę profesjonalistą po tym sezonie? Czy wciąż będę mógł robić to, co sprawia mi najwięcej radości? Dopiero latem zdecydowałem, że spróbuję przygotować się do wewnętrznych krajowych kwalifikacji, powalczę o miejsce w Pucharze Świata. Planowałem, że po kwalifikacjach przeanalizuję całą sytuację – mówił.

Johannes Strolz

Do kontynuowania kariery przekonali go bliscy. Rodzice, dziewczyna, znajomi. W tym na przykład Marc Digruber, który też wyleciał z kadry. Obaj razem trenowali, z nadziejami, że wrócą do zawodów najwyższej rangi. Trzeba tu też uczciwie dodać, że choć w kadrze ich nie było, to mieli pewne wsparcie – zostali zaproszeni na kilka przedsezonowych zgrupowań, pomocną dłoń wyciągnęli też Niemcy, z którymi Strolz trenował przez pewien czas. Jak wspominał sam Johannes – wszędzie, gdzie zerkał w poszukiwaniu pomocy, tam tę pomoc znajdował. Ale za większość rzeczy płacić musiał z własnej kieszeni.

Po kwalifikacjach ostatecznie nie dostał się do kadry. Ale był rezerwowym, a to już coś. A gdy kilku jego kolegów wypadło z powodu urazów, otrzymał swoją szansę. Pojechał na Puchar Świata do Val d’Isere i… wyleciał z trasy w pierwszym przejeździe. Potem wystartował w Madonna di Campiglio. Poprawił się. Wyleciał dopiero za drugim razem, ale na półmetku rywalizacji był 11. W austriackim związku stwierdzili, że warto dać mu szansę. Zaproponowali nawet, że zorganizują mu serwisanta. Odmówił.

Przywykłem do tego, że sam odpowiadam za swój sprzęt. Gdybym, stojąc na starcie, wiedział, że nie przygotowałem sobie nart sam, nie czułbym się pewnie – tłumaczył. Owszem, takie przygotowanie nart na start zabierało mu dużo czasu – kiedy inni zawodnicy odpoczywali między przejazdami, on pracował nad własnym sprzętem.

Trudno jednak nie przyznać racji jego rozumowaniu. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę to, co stało się potem.

„Spełniło się marzenie dzieciaka”

W końcu przyszedł slalom w szwajcarskim Abelboden. 9 stycznia 2022 roku. Strolz startował jako 38., z odległym numerem. Nikt nie upatruje faworytów w zawodnikach, którzy wtedy ruszają na trasę. Dla większości z nich awans do „30” byłby sporym osiągnięciem. Austriak oczekiwania miał nieco wyższe. Choć przede wszystkim chciał ukończyć zawody. Przy tym jednak – najlepiej na wysokim miejscu.

Jakby nie było – zrobił to. A że przy okazji przekroczył wszelkie oczekiwania? Tym lepiej dla niego.

To był trudny slalom. O ile pierwszy przejazd przebiegał w miarę normalnych warunkach, o tyle przy okazji drugiego nad trasę nadciągnęły chmury i przyniosły spore opady śniegu. Johannes ruszał do niego z siódmej pozycji, tracąc niewiele do liderów po pierwszym przejeździe – Manuela Fellera i Fabio Gstreina, jego rodaków.

Z Fabio trenowałem ledwie dzień wcześniej, walczyliśmy między sobą o najlepszy czas. Gdy zobaczyłem, że prowadzi po pierwszym przejeździe, dało mi to wiele pozytywnych emocji. Kiedy się rozgrzewałem, widoczność stała się nieco lepsza, pomyślałem, że nie dostanę lepszej szansy na to, by osiągnąć dobry wynik. Starałem się być w pełni skoncentrowanym, dać z siebie wszystko – mówił Johannes. Na trasę ruszył z jednym nastawieniem: pełny gaz. Nie miał w końcu nic do stracenia i cholernie dużo do zyskania.

Pojechał znakomicie. Na metę wjechał jako lider, już był pewien, że będzie to najlepszy wynik w jego karierze. A potem działy się cuda. Kolejni rywale nie dojeżdżali lub dojeżdżali w wolniejszym czasie. Strolz, który pomiędzy przejazdami myślał głównie o tym, by po raz kolejny nie pozwolić sobie na wypadnięcie z trasy, nagle miał już miejsce na podium. A kilka minut później mógł cieszyć się z pierwszego w karierze zwycięstwa w zawodach Pucharu Świata. Odniósł je w podobnym momencie jak jego ojciec – na mniej więcej miesiąc przed igrzyskami.

Choć Hubert regularnie kończył zawody wysoko. Johannes wręcz przeciwnie.

Przed drugim przejazdem myślałem, że to może być moja ostatnia szansa, by osiągnąć sukces w tym sezonie i kontynuować karierę. Na każdej bramce naciskałem. Gdy przejechałem linię mety i zobaczyłem zielone światło… to było coś niesamowitego. Wielu moich kolegów z kadry, a nawet zawodników z innych krajów, cieszyło się razem ze mną – wspominał Strolz. Gratulował mu choćby Manuel Feller (z którym znał się od lat), drugi tamtego dnia, który przyznawał, że „jeśli ktoś zasługiwał na tę wygraną bardziej ode mnie, to właśnie on”.

Strolz miał problem z wyrażeniem własnych emocji. Dziękował bliskim, wszystkim, którzy go nie skreślili do samego końca. Trenerom, którzy nawet, gdy odstawiali go przez brak wyników, zachęcali do dalszych treningów, bo widzieli w nim potencjał. Mówił, że ciężka praca się opłaciła, że spełniły się marzenia dzieciaka, który zaczął trenować jazdę na nartach na poważnie. To była jego wielka chwila, nagroda za lata pracy, cierpliwości i dążenia do celu. A przy okazji dostał kolejną – taki wynik oznaczał, że pojedzie na igrzyska olimpijskie. Wystarczył mu do tego jeden znakomity start.

– Cokolwiek się wydarzy, jestem szczęśliwy, że Johannes ma szansę poznać smak igrzysk. To doświadczenie, które jest udziałem bardzo niewielu – mówił Hubert Strolz. – To że wygrał, jest szalone. Jestem naprawdę szczęśliwy z jego powodu. Tak długo walczył, zawsze wkładał w to wszystko swoje serce i duszę. Gratuluję mu z całego serca. Zadzwonił do mnie tuż po zawodach, powiedziałem mu, że powinien cieszyć się tym dniem.

To nie był jednak koniec. Andreas Puelacher, główny trener austriackiej reprezentacji, uznał bowiem, że Johannes mógłby na igrzyskach wystartować w dwóch konkurencjach – dostał się już w slalomie, a czekało jeszcze miejsce w kombinacji. Niemal na siłę wyciągnął swojego podopiecznego do startu w zjeździe w Pucharze Europy, który był potrzebny, by Strolz mógł dostać nominację olimpijską i w tej konkurencji.

Andi naprawdę naciskał. Po Adelboden czułem się jednak podenerwowany, nie spałem przez kilka nocy, wciąż przeżywałem tamto zwycięstwo. W końcu trener zadzwonił i powiedział, że mam godzinę na podjęcie decyzji. Przekonał mnie razem z moim tatą. Ojciec powiedział, że byłoby to dla mnie dobre i pozwoliło mi przeżyć igrzyska w całości. Dzięki temu byłbym na ceremonii otwarcia, mógłbym przyzwyczaić się do rozmiarów imprezy i z nową energią wyruszyć na stok. Dałem się przekonać jemu i trenerowi, bo dotarło do mnie, że byłaby to piękna historia, gdyby udało mi się powtórzyć sukces taty – mówił Johannes.

I cóż, faktycznie było pięknie.

Historia lubi się powtarzać

Na treningach zjazdu do kombinacji początkowo nie szło mu najlepiej. Pierwszy treningowy start? 45. miejsce. Drugi – 24. Na trzecim był już jednak… piąty. Jego sekret? Narty pożyczone od Matthiasa Mayera, mistrza olimpijskiego w supergigancie. Do startu przygotował je jednak samodzielnie. Bo tego nie zmienił nawet na igrzyskach – sam sobie pozostawał serwismenem. Na trasie wszystko zależało więc wyłącznie od niego.

Pojechał bardzo dobrze. Po zjeździe był czwarty, a wiadomo było, że opcjonalne straty śmiało może nadrobić w slalomie. To tam kryła się jego największa siła. Nagle stał się faworytem do podium, choć złoto wielu wręczało już Aleksandrowi Kildemu z Norwegii.

A jednak Norweg przejechał slalom z szóstym czasem. Austriak był z kolei najlepszy. I to dało mu mistrzostwo olimpijskie. Tytuł, o którym kilka miesięcy wcześniej nie mógł nawet marzyć. Ba, trudno było wtedy zakładać, że w ogóle będzie mógł startować w zawodach Pucharu Świata, o igrzyskach nawet nie wspominając.

To znaczy dla mnie niesamowicie wiele. W lecie nie było mnie w kadrze, musiałem dostać się do niej z powrotem, otrzymać pełne wsparcie. Biorąc pod uwagę historię mojego ojca, to spełnienie marzeń. Zdobyłem taki sam medal jak on, w tej samej konkurencji. Zdjęcia i złoty medal taty od zawsze wisiały w domu, towarzyszyły mi od dziecka. Trudno mi teraz nie płakać. Moje marzenie się spełniło. Wszystkie poświęcenia, cała ciężka praca, właśnie się spłaciły – mówił Strolz tuż po zakończeniu rywalizacji w kombinacji.

W tym samym czasie Hubert Strolz był wręcz przytłoczony emocjami. Obaj rozmawiali przez telefon niedługo po tym, jak Johannes zdobył złoty medal. Obaj ze łzami w oczach – choć nie mogli ich nawzajem zobaczyć – mówili sobie, że się kochają, a starszy gratulował młodszemu.

To niesamowita historia. Cała rodzina wstała w nocy żeby obejrzeć zjazd. Pomyślałem sobie, że Johannes musi tylko dojechać na metę w dobrym stylu. Mimo że nie trenował dużo tej konkurencji w swojej karierze, tym razem wyszło mu to znakomicie. O piątej rano wyszedłem po mleko, w głowie miałem mnóstwo myśli, ale towarzyszyło mi przeczucie, że mu się uda. Przez ostatnie kilka dni przed startem był niesamowicie spokojny i opanowany. Biły od niego dobre emocje. To coś szalonego. Jestem szczęśliwy z jego powodu. Mój medal wisi w gablocie, którą z nim dzielę. Na jego medal też znajdzie się miejsce – opowiadał dziennikarzom Strolz senior.

Trenerzy,  rywale, sam Johannes i jego rodzina – wszyscy przyznawali, że to historia niesamowita, jak z hollywoodzkiego filmu, który kończy się happy endem. Tym bardziej, że przecież kombinacja… miała nie dotrwać do igrzysk w 2022 roku. Już po olimpiadzie Pjongczangu spodziewano się, że wypadnie z programu kosztem slalomów równoległych. Tak się jednak nie stało, więc doszło do sytuacji, w której na igrzyskach rozgrywa się konkurencję… której nie ma w programie Pucharu Świata.

I jasne, brzmi to śmiesznie. Ale dla takiej historii – naprawdę dobrze, że jednak nikt jej nie usunął.

„Tato, teraz jesteśmy równi”

Jak każda dobra historia, tak i ta miała swój ciąg dalszy. Johannesowi pozostawał przecież start w slalomie, konkurencji, na którą od początku się nastawiał. Kombinacja miała być ostatecznie tylko dodatkiem, złota nie było w planach. Jeśli miał powalczyć o medal, to właśnie na trasie slalomu. I wiecie co? Powalczył. Skutecznie.

W slalomie zgarnął srebro, prowadził nawet po pierwszym przejeździe. W drugim wyprzedził go jednak wielki faworyt, Clement Noel. Ale Johannes i tak był niesamowicie szczęśliwy. Ostatecznie zrobił to, co przed laty jego ojciec – złoto poprawił srebrem.

Nie da się uniknąć myśli o moim tacie, on też ma w końcu dwa takie medale. Jestem z siebie dumny, udało mi się świetnie pojechać na największej scenie. Miałem już złoto, to srebro to kolejne spełnione marzenie. […] Tato, teraz jesteśmy równi – mówił po starcie młodszy ze Strolzów.

To historia, jakiej w świecie zimowych igrzysk właściwie jeszcze nie było. Jedyny duet ojciec-syn, który zdobywał olimpijskie złota w tej samej konkurencji, to amerykańscy hokeiści: Bill Christian (1960) i jego syn, Dave (1980). Ale indywidualnie? Nie, coś takiego do tej pory nie miało miejsca.

Strolzowie są wyjątkowi. I pewnie na długo zostaną.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Źródła: AP, Der Spiegel, Der Standard, ESPN, Exxpress, The Guardian, Heute, Kronen Zeitung, Kurier.at, Los Angeles Times, Neue Zurcher Zeitung, Olympia.at, Olympics, ORF, Reuters, Rhein-Neckar-Zeitung, Salzburg24, Salzburger Nachrichten, Ski Online, Ski Racing, SkiWeltCup.tv, Snow Industry News, Sport.ch, Wann & Wo, Washington Post, UPI.

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
53
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Inne sporty

Polecane

Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu

Szymon Szczepanik
6
Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu

Komentarze

3 komentarze

Loading...