Iga Świątek zgarnia na korcie miliony, podobnie jak inne najlepsze tenisistki czy tenisiści. Roger Federer przewodził nawet rankingom najlepiej zarabiających sportowców, bo oprócz pieniędzy podniesionych z kortu, zarabiał krocie na reklamach. Na tenisie można więc się nieźle obłowić, to prawda. Wcześniej jednak w rozwój przyszłego zawodnika trzeba zainwestować co najmniej milion złotych, a gwarancji zwrotu tej kwoty nie ma niemal żadnej. Trzeba podjąć ryzyko.
***
– Nie macie pojęcia, jak kosztowne jest wychowanie młodego tenisisty. Kiedy tylko trzeba zacząć z nim podróżować, bo wyrósł ponad krajową stawkę, zaczynają się schody. Gdy próbuje wspiąć się w juniorskich rankingach, musi grać na całym świecie. Każdy tydzień jest jak wyjazd na wakacje, ale bez tej radości z niego wynikającej. Zakwaterowanie, wyżywienie, fizjoterapeuci i tak dalej – wszystko kosztuje. I nic z tego się nie zwraca, bo nie ma nagród pieniężnych. To ogromny wydatek i wiele osób wycofuje się przez to z tenisa. Przeciętna rodzina nie może tego udźwignąć – mówiła kilka lat temu Judy Murray, mama Andy’ego i Jamiego, absolutnych mistrzów w swoim fachu.
Podkreślmy – to Brytyjczycy. Pochodzą z kraju z naprawdę dobrym systemem szkolenia i wsparcia młodych talentów. Kraju, który interesuje się tenisem i ma związane z nim spore tradycje, zresztą sama Judy wcześniej też grała na korcie. I mimo tego podkreśla, że wychowanie przyszłych mistrzów było wielkim finansowym obciążeniem. Tenis, jakkolwiek by to nie brzmiało, to nie sport dla biednych ludzi, chyba że ci mają odrobinę szczęścia, zwykle wiążącego się z bogatym sponsorem lub wielkim finansowym wsparciem ze strony rodzimego związku.
W Polsce ani na jedno, ani na drugie nie ma co liczyć. Na co więc trzeba być gotowym, jeśli chce wychować się przyszłego tenisowego mistrza, bądź też kolejną Igę Świątek?
Iga też miała problemy
Tomasz Świątek, ojciec Igi, przyznał kiedyś, że kariera jego córki była zagrożona z powodów finansowych, gdy ta miała jakieś 14 lat. Trudno było po prostu znaleźć sponsora, który mógłby nieco odciążyć rodzinę i dorzucić kilka złotych do budżetu młodej tenisistki. I to mimo tego, że ta w każdej z kategorii wiekowych, przez które przechodziła, się wyróżniała. Mało tego, jako czternastolatka wygrywała nawet imprezy do lat 18.
Mogła śmiało iść naprzód, tyle że… nie do końca miała jak. Z powodu braku środków nierzadko musiała wybierać nie najlepsze dla siebie imprezy, a te sugerowane jej przez Polski Związek Tenisowy, nie mogła rozwijać się we własnym tempie.
Iga i tak miała sporo szczęścia. Gdy miała dziesięć lat i trenowała razem z siostrą, trafił się sponsor (chciał pozostać anonimowy), dzięki wsparciu którego obie trafiły pod skrzydła Michała Kaznowskiego, z którym Iga współpracowała przez pięć lat – od 2011 do 2016 roku. Potem z kolei jej ojciec zdecydował się na współpracę z Warsaw Sports Group, agencją, która opłaca pensje utworzonego wówczas sztabu Igi (trenera, specjalistki do spraw przygotowania fizycznego, a potem też psychologa), wynajem kortów, organizację wyjazdów i inne potrzeby. W zamian agencja miała otrzymywać prowizję z pieniędzy, które Polka zarobi na korcie.
JAK IGA ŚWIĄTEK DOSZŁA NA SZCZYT?
Dla finansów rodziny był to wielki oddech ulgi. Tyle że nadszedł już wtedy, gdy na Igę patrzono jak na jeden z największych talentów w Polsce, a może i Europie. Wcześniej o tego rodzaju wsparciu nie było mowy. Nie było też pewności czy inwestycja rodziny (i WSG) w jakikolwiek sposób się zwróci – Iga mogła przecież doznać kontuzji czy po prostu z tenisa ostatecznie zrezygnować. Nie zrobiła tego, doszła na szczyt, już zarobiła dużo więcej, niż na nią wydano. Ale na każdą osobę, która włożony w nią wkład sobie odbija, w samej Polsce przypada co najmniej kilkaset (a może i kilka tysięcy), którym się to nie udaje.
Problemy finansowe rodziny to w świecie tenisa żadna nowość – jeśli młody zawodnik faktycznie ma talent, trzeba w niego inwestować coraz więcej i więcej. Szuka się wtedy różnych możliwości. Ojciec Łukasza Kubota zapożyczył się u… Andrzeja Szarmacha, z którym pracował w Zagłębiu Lubin. Rodzice Jerzego Janowicza zainwestowali pieniądze zarobione na grę w siatkówce na Zachodzie, a potem i tak musieli sprzedać posiadanych przez siebie kilka sklepów i pożyczyć 50 tysięcy złotych. U Agnieszki Radwańskiej tenisistkę wspomógł między innymi dziadek, sprzedając posiadane przez siebie cenne obrazy.
– Do momentu kiedy Agnieszka wygrała juniorski Wimbledon w 2005 roku, właściwie nikt nam nie pomagał. Nikt. Wszystko finansowaliśmy sami. Może raz na jakiś czas zdarzało się, że ktoś wsparł nas pewną kwotą pieniędzy, ale były to symboliczne sumy. Oczywiście jesteśmy za nie bardzo wdzięczni, ale to była kropla w morzu potrzeb. Dopiero po tym sukcesie coś ruszyło – mówił portalowi NaTemat Robert Radwański, ojciec Agnieszki.
Agnieszce, Jerzemu, Łukaszowi czy Idze na różne sposoby udało się dojść na szczyty lub blisko nich i odzyskać pieniądze, które włożyły w nich ich rodziny. Z nawiązką. Choć podkreślić trzeba jedno – że na początku w tenisie nie powinno się myśleć o tym, czy „to się kiedyś zwróci”. Mówi nam o tym Paweł Kałuża, trener tenisowy, były szkoleniowiec rówieśniczki Igi – Mai Chwalińskiej, którą prowadził przez kilkanaście lat, przechodząc z nią przez kolejne kategorie wiekowe.
– Iga Świątek? Wiadomo, że to fenomen, dziewczyna, która w Polsce rodzi się raz na dziesięć albo i więcej lat. Ona progres zrobiła szybko, zawsze w swoim roczniku była najlepsza. Teraz się okazało, że jest wybitna i wśród seniorów. W przypadku innych dzieci namawiałbym na nastawienie się na ich rozwój, nie liczenie, że zwrócą się koszty. Tenis to trudny sport, raczej inwestycja w dziecko, nie w zwrot z procentami.
Rekreacja już kosztuje
– Jeśli ktoś od samego początku myśli o profitach, jakie płyną z gry w tenisa na wysokim poziomie, nic z tego nie będzie. Taki tatuś zafunduje tylko dziecku stres, na zasadzie: „mnie twoje treningi kosztują dużo kasy, a ty nie angażujesz się tak, jakbym chciał.” Coś takiego nie może zakończyć się dobrze. Jeżeli chcemy, by dziecko uprawiało daną dyscyplinę, trzeba rozpalić w nim zapał, trzeba sprawić, żeby złapało bakcyla i na przykład cieszyło się z tego, że idzie na trening, że dostaje nową rakietę czy buty. Ta przyjemność potomka jest najważniejsza, tego się nie da przeliczyć na żadne pieniądze. No i dopiero wtedy, gdy coś takiego powstanie, można liczyć na zaangażowanie prowadzące w przyszłości do profesjonalnego uprawiania sportu – mówił nam Janusz Kubot, ojciec Łukasza.
To, oczywiście, prawda, zresztą podobne słowa wielokrotnie wypowiadał też Radwański, który niezmiennie twierdził, że wychowanie dziecka poprzez sport jest naprawdę dobrą drogą. Ale nawet tenisowe treningi na zasadzie funu, zabawy, to dla wielu rodzin już może być spore obciążenie dla domowego budżetu. Tym bardziej, jeśli na kort ma iść na przykład dwójka, czy wręcz trójka dzieci i koszty się mnożą.
Te podstawowe to, oczywiście, wynajęcie kortu. W dużych miastach zapłacimy za to od 30 do nawet 60 złotych za godzinę (zimą nawet więcej ze względu na konieczność ogrzania balona, pod którym się gra). Jeśli chcemy odbijać z dzieckiem raz w tygodniu, możemy, nieco uśredniając, policzyć, że wydamy na tę przyjemność 160 złotych miesięcznie. Do tego dochodzi jeszcze zakup lub wypożyczanie sprzętu, regularne naciąganie rakiety, wymiany butów (co u dzieci zdarza się podwójnie szybko – raz, że z nich wyrastają, dwa, że przy regularnej grze buty tenisowe potrafią się zniszczyć nawet w kilka miesięcy). W grę wchodzą też koszty ukryte – takie jak na przykład paliwo lub bilety za dojazdy na korty, jeśli nie mamy akurat żadnego blisko domu.
Wspomniane 160 złotych to wersja całkowicie rekreacyjna. A jeśli chcemy, by dziecko faktycznie uczyło się grać we właściwy sposób, potrzebujemy kogoś, kto go tego nauczy. Cztero czy pięciolatka (zwykle mówi się, że to najlepszy wiek na rozpoczęcie przygody z tenisem) zwykle wsadza się do większej grupy, w teorii maksymalnie czterech dzieciaków na trenera – czyli dwunastu na trzech szkoleniowców, większych grup raczej się nie robi. Taka przyjemność w sporych miastach kosztuje mniej więcej 200 złotych miesięcznie gdy dziecko trenuje godzinę w tygodniu (często nieco taniej, jeśli kupujemy karnet na dłuższy czas, ale ryzykujemy, że dziecku może się to znudzić).
A to i tak wersja budżetowa, choć – co warto podkreślić – dla małego dziecka najlepsza. Gra w grupach pozwala bowiem na małą rywalizację, ale i zwykłą socjalizację. Po prostu fajniej uprawia się sport, gdy robi się to z kimś. Warto więc na start zainwestować właśnie w rozwój dziecka w grupie, nie treningi indywidualne.
– Jak długo trenować w grupie? Bazując na moim doświadczeniu – jak najdłużej. To jednak zależy od poziomu, grupę trzeba cały czas budować. To nie jest tak, że dzieci, które ze sobą zaczynają, mają ze sobą trenować kolejną dekadę. Potem dzieci same się dobierają. Zaczynamy na przykład w grupie dziesięcioosobowej, a potem schodzimy po trochu aż do trzy czy czteroosobowej, którą można kontynuować aż do wieku juniora – mówi Kałuża.
Jeśli jednak rodzicom zależy na tym, by dziecko trenowało indywidualnie ze szkoleniowcem, który poświęci mu więcej czasu i uwagi (choć naprawdę warto poczekać na to kilka lat), to nie ma problemu – za 140-150 złotych za godzinę, w czym zawiera się opłata dla trenera oraz za kort, spokojnie kogoś znajdziemy. Oczywiście, im lepszy klub i szkoleniowiec, tym będzie drożej. 150 złotych to jednak kwota, która dość często przewijała się w klubach o solidnej reputacji z kilkunastu miast, jakie przejrzeliśmy. Lekko licząc – to już 600 złotych miesięcznie przy jednej godzinie w tygodniu.
A przecież często na jednej się nie kończy, w tenisie mówi się, że dziecko od pewnego powinno trenować w tygodniu tyle razy, ile lat ma, o ile oczywiście myśli o karierze zawodowca – przy czym zawiera się w tym nie tylko trening na korcie, ale też ogólnorozwojowy, do którego jednak też potrzeba sprzętu, a także kogoś, kto odpowiednio zadba o obciążenia nakładane na dziecko. Na zdolnego dziesięciolatka można więc już wydawać naprawdę duże kwoty.
Koszty rosną. A jeszcze gorzej robi się, gdy… dziecko faktycznie ma talent.
Talent, czyli kłopot
Przede wszystkim – w tenisie czysto teoretycznie szybko da się zauważyć, czy ktoś faktycznie jest zdolny. Nie tylko dlatego, że na treningach będzie wyglądać dobrze, ale też ze względu na turnieje, na które zaczyna się jeździć nawet w wieku siedmiu czy ośmiu lat. Czasem są to wyjazdy z klubu, częściej zawożą rodzice. Koszty idą więc w górę, zwłaszcza jeśli jest się na przykład z województwa, w którym turniejów nie ma za dużo (lub konkurencja jest słaba), a chce się, by dziecko faktycznie regularnie rywalizowało z innymi.
W dodatku jeśli ktoś ma talent, to od pewnego momentu nie wystarczą mu zajęcia grupowe. Bo całkiem prawdopodobne, że po prostu będzie wyrastać ponad resztę dzieciaków, które by z nim trenowały. A w takiej sytuacji dla najlepszego z nich jest to po prostu nieopłacalne, bo będzie to hamować jego rozwój.
Trzeba więc zainwestować w indywidualne zajęcia i jeździć na kolejne turnieje. Początkowo koszty rosną jeszcze stopniowo. Ich „eksplozja”, jak nazywają to eksperci, następuje, gdy dzieciaki wchodzą w okolice dwunastego roku życia – wtedy większość z nich zaczyna trenować mniej więcej tak samo, jak robią to dorośli już tenisiści. Jeśli chcemy mieć w domu przyszłego mistrza (pamiętajmy – nie ma na to gwarancji!) trzeba mu zapewnić odpowiednie warunki. Indywidualnego trenera, który będzie z nim jeździć chociaż na część turniejów, osoby od przygotowania fizycznego, fizjoterapeutę, masażystę, a nawet dietetyka. Do tego dochodzi kwestia zużywanego coraz częściej sprzętu, a także wydatków na dojazdy, zakwaterowanie (wiele turniejów odbywa się w weekendy i trwa dwa dni) i wyżywienie.
Same codzienne treningi, trwające godzinę (a część dzieciaków odbywa dwa takie w ciągu dnia) to wydatek rzędu nawet 5000 złotych miesięcznie. Oczywiście, da się ograniczyć to nawet do 2000 złotych, ale wiele zależy od różnych, często niezależnych czynników. No i od tego, czy rodzic jest gotów zainwestować więcej, w nadziei, że dzięki temu znajdzie dziecku lepszego trenera. W 2014 roku Katka Urbanova, trenerka 15-letniego wówczas Michała Dembka, mówiła o tym, że za cały rok na rozwój jej podopiecznego – a więc licząc wszystkie możliwe koszty – poszło 298 tysięcy złotych. Niemal 25 tysięcy miesięcznie. A przez inflację dziś pewnie wyszłoby drożej.
– Początkowo sporo zależy od miejsca zamieszkania. Na pewno inne koszty ponosi rodzic w Warszawie czy Poznaniu, a inne w Dąbrowie Górniczej czy mniejszym mieście. Tam trener czy hala są tańsze. Wiadomo, że na wyjazdach turniejowych nie da się tak oszczędzić, koszty są porównywalne, ale to też zależy jak rodzic z trenerem planują takie wyjazdy, jakie są to turnieje i jak można zaoszczędzić. Nie musimy wchodzić w gigantyczne koszty, bo to dziecko nie musi aż tak dużo startować. Trzeba startować mądrze, na jakość, nie ilość – mówi Kałuża.
Generalnie jednak do momentu, gdy dany zawodnik zaczyna na siebie zarabiać w rywalizacji seniorskiej (a to jest w stanie robić bez problemu może najlepszych 300-400 graczy na świecie), wygląda to tak, że im lepiej gra i im wyższy poziom osiąga, tym więcej trzeba wydać. Wiele rodzin rezygnuje więc gdzieś po drodze (najczęściej w okolicach wspomnianego 12. roku życia), a w środowisku krążą legendy o tych, które przez próby zrobienia z dzieci mistrzów doprowadziły się do bankructwa czy rozwodów.
Im starszy jest zawodnik, tym więcej powinien grać. Nie tylko w Polsce, ale i w Europie. A najlepiej to na całym świecie. Do tego warto wysyłać go na zagraniczne obozy do znanych akademii. To, oczywiście, nie jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia mistrzostwa, ale jeśli pojawia się taka możliwość, grzechem jest nie skorzystać. W ostatecznym rozrachunku sto tysięcy złotych rocznie to minimalna kwota, jaką zwykle trzeba przeznaczyć na zdolnego szesnastolatka czy zdolną szesnastolatkę. Przeliczając – ponad 8000 złotych na miesiąc.
Mało kto może sobie na tyle pozwolić.
A jeśli ktoś może, to… często na tym nie poprzestaje. Bo wydawać śmiało można więcej. Na przykład zatrudniając zagranicznego trenera, korzystając z najlepszego możliwego sprzętu, czy wysyłając dziecko do prywatnej szkoły z wysokim czesnym, w którym jednak jego plan zajęć zostanie dostosowany do kariery sportowej. Inwestować w taki sposób można już w dziecko, które ma ledwie kilka lat – nawet w Polsce znane są przypadki, gdy rodzice dojeżdżali na treningi na przykład z Łodzi do Warszawy czy Gdyni wraz z dziesięciolatkami.
Inna sprawa, że wtedy często marzenia o wielkiej karierze nie dotyczą dzieci, a samych rodziców. Śmiało można założyć, że liczba dzieciaków, które na treningi chodzą w pewnym sensie przymuszane przez mamę czy tatę kręci się w setkach. Jeszcze wyższa będzie jednak pewnie liczba takich, które faktycznie chciałyby trenować, ale ich rodzin po prostu na to nie stać. A pomoc trudno znaleźć.
Polska nie pomaga
Niestety, ale jeśli chce się zostać zawodowym tenisistą, Polska figuruje stosunkowo daleko na liście krajów, w których warto się urodzić. Wiadomo, że na szczycie takiej piramidy byłyby państwa-organizatorzy turniejów wielkoszlemowych bądź innych dużych imprez (USA, Australia, Francja, Wielka Brytania, Hiszpania, Włochy i kilka innych), a za nimi znalazłyby się związki, które mimo braku wielkich turniejów radzą sobie naprawdę dobrze. Czyli na przykład Czechy, w których od dawna funkcjonuje system wzajemnego wsparcia – najlepsi oddają część swoich nagród z kortów na rzecz związku, który kształci za to kolejne pokolenie. I to działa, bo związek ma pieniądze.
Polski Związek Tenisowy nigdy nie był za to bogaty. I pewnie nie będzie. Największe możliwości miał w czasie wspierania związku przez firmę Prokom, w ramach programu PZT Prokom Team, który dla najzdolniejszych młodych tenisistów stworzył Ryszard Krauze. Skorzystali z niego między innymi Marcin Matkowski, Mariusz Fyrstenberg, Łukasz Kubot, Jerzy Janowicz czy Agnieszka Radwańska, których rodziny pieniądze od Prokomu znacząco odciążyły pod kątem finansowym.
Ale program w końcu upadł. I dziś takiego wsparcia nie ma.
PZT od kilku lat próbuje coś w kwestii szkolenia młodzieży zdziałać. Organizuje turnieje dla najmłodszych, prowadzi Narodowy Program Upowszechniania Tenisa, w ramach którego w wybranych przez związek klubach najmłodsze dzieciaki będą mogły dwa razy w tygodniu grać przez godzinę za darmo. W zeszłym roku, jak czytamy na stronie programu, wyglądało to tak: „BEZPŁATNE, 60 – minutowe zajęcia tenisowe dla dzieci z roczników 2015 – 2016 DWA RAZY w tygodniu. Organizacja zajęć: 12 dzieci podzielonych na dwie 6-osobowe grupy, z 2 trenerami/instruktorami na 1 korcie (czyli od 4 do 6 mini-kortów) – zgodnie z założeniami programu Tenis 10”.
To jednak tylko kropla w morzu potrzeb. Bo największe koszty, jak już ustaliliśmy, ponoszą nie rodzice pięciolatków, a starszych o dekadę i więcej zawodników oraz zawodniczek. Im PZT jest w stanie opłacać niektóre wyjazdy i zgrupowania (od 12. roku życia), a Ministerstwo Sportu dorzuca stypendia. Niektórzy z polskich tenisistów – w tym sama Iga Świątek – przez chwilę byli też członkami Team 100, programu stypendialnego dla najbardziej uzdolnionych polskich sportowców. Ale tam dostawali się dopiero w momencie, gdy zaczynali osiągać sukcesy.
A pomoc finansowa najważniejsza jest na wcześniejszym etapie – gdy zdolny dzieciak dopiero ma się wybić. I oczywiście, to nie wina PZT, że środków na takie działania nie ma (nawet wielu byłych tenisistów twierdzi, że związku w tej akurat kwestii nie powinno się krytykować), ale faktem pozostaje, że dopóki nie będzie u nas większego wsparcia oraz stworzonego systemu centralnego szkolenia, to wiele talentów po prostu przepadnie zanim o nich usłyszymy. To nie tak, jak w piłce nożnej, gdzie umiejętności często obronią się same, a klub od pewnego momentu finansuje utalentowanemu zawodnikowi większość potrzeb. W tenisie oprócz talentu trzeba też pieniędzy. Od samego początku.
– Tenis traktuję jako inwestycję rodzica w dziecko. Na tę pomoc można liczyć gdzieś od 12. roku życia. Poza programami, które oferuje PZT, pomoc musi organizować sobie rodzic, może trener. To może być pomoc z klubu, może z miasta, na przykład stypendium. Form pomocy jest dużo, może trafić się pasjonat tenisa, który wspomoże. Raczej jednak skupiłbym się na tym, że to inwestycja i jak rodzic zainwestuje mądrze przez te pierwsze kilka lat szkolenia, to potem może spotkać się z miłą niespodzianką i jakąś formą pomocy – mówi Kałuża.
I, niestety, tak to wygląda. Jeśli rodzice nie mają pieniędzy, od pewnego momentu muszą albo liczyć na to, że trafi im się nieoczekiwany prezent od losu, albo po prostu powiedzieć dziecku, że niestety, z kariery tenisowej nic nie będzie. I lepiej zrobić to szybciej, niż później. Bo ogólny koszt wychowania zawodnika do wieku seniora (co trwa zwykle około 12 lat), zwykle szacuje się na okolice półtora miliona złotych, a to i tak wersja budżetowa. Można bowiem wydać o wiele więcej – wiele zależy od naszych chęci, możliwości, ale i czynników losowych bądź niezależnych (np. leczenia kontuzji).
A tego, czy dziecko zostanie kolejną Igą Świątek bądź kolejnym Hubertem Hurkaczem, i tak nie dowiemy się aż do chwili, gdy faktycznie się to stanie.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj o Idze Świątek: