Reklama

Iga Świątek nie zagra w finale Australian Open

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

27 stycznia 2022, 13:05 • 6 min czytania 45 komentarzy

To nie był półfinał, o jakim marzyliśmy. Danielle Collins była dziś po prostu nie do pokonania. Znakomicie serwowała, jeszcze lepiej returnowała, a przy tym prezentowała wielką moc. Iga na grę łapała się tylko momentami. Amerykanka do maksimum wykorzystała wszystkie swoje atuty. Polkę pokonała w dwóch setach (6:4, 6:1). W pełni zasłużenie.

Iga Świątek nie zagra w finale Australian Open

Nie do zlekceważenia

Danielle Collins dla niedzielnych fanów tenisa mogła być do tej pory postacią nieco anonimową. Na razie na koncie nie ma bowiem wielkich sukcesów, jedynie dwa wygrane turnieje WTA niższej rangi. Dwukrotnie była też w drugim tygodniu wielkoszlemowych zmagań – na Roland Garros 2020 (wtedy, kiedy Iga wygrała turniej) i wcześniej, w Australian Open 2019, gdy sensacyjnie doszła do półfinału. Sensacyjnie, bo wcześniej nie miała na koncie… ani jednego wygranego meczu w którejkolwiek z wielkoszlemowych imprez.

To tamten turniej był jednak prawdziwym pokazem jej możliwości. Collins w dotychczasowej karierze brakowało jednak do tej pory przede wszystkim regularności. Owszem, potrafiła ją złapać – tak jak w zeszłym sezonie, gdy wygrała 10 meczów z rzędu, zdobywając dwa pierwsze trofea w karierze – ale zdarzały jej się też łatwe porażki. Po czasie okazało się, że to w dużej mierze kwestia zdrowia. Kilka lat temu nękały ją stany bólowe wynikłe z reumatoidalnego zapalenia stawów, które przeszkadzały też na korcie. Przez tę chorobę ostatecznie zmieniła dietę, plany treningowe i zaczęła pochodzić do swojej kariery zupełnie inaczej.

DANIELLE COLLINS – KIM JEST FINALISTKA AUSTRALIAN OPEN?

Pomogło. Tyle że w międzyczasie nadszedł jeszcze potężniejszy ból – swoją obecność ujawniła bowiem endometrioza, stosunkowo rzadko diagnozowana choroba, polegająca na tym że komórki endometrium, czyli błony śluzowej macicy, znajdują się poza jamą macicy, gdzie zdecydowanie nie powinno ich być.

– Czułam niesamowicie mocny ból pleców. Powiedziano mi, żebym zrobiła sobie kilka dni wolnego, że to najpewniej naciągnięcie wynikające z tego, ile grałam. Odpoczęłam przez 10 dni, nic się nie poprawiło. Wróciłam do domu, zaczęłam treningi do Miami Open. Wciąż czułam mnóstwo bólu. Skonsultowałam się ortopedą, poszłam na rezonans. Powiedział mi, że mój kręgosłup wygląda świetnie. Nie widział niczego złego, nie wiedział, czemu było tak źle. Następnego dnia zaczął się mój okres, czułam się jak w agonii. Poszłam do jego gabinetu i płacząc, powiedziałam mu, że nie wytrzymam kolejnego dnia takiego bólu. Z miejsca umówił mnie na wizytę u ginekologa i chirurga. Cztery dni później miałam nagłą operację – wspominała.

Reklama

Po operacji i następującej później rehabilitacji ból zniknął, a Danielle weszła na wyższy poziom. Jej najlepsze wyniki i awans w rankingu nastąpiły właśnie w zeszłym roku już po tym, jak wróciła na korty. Tegoroczny sezon i jej postawa w Australian Open to tylko kontynuacja świetnych występów, za które zresztą już przed półfinałem miała dostać pewną nagrodę – bez względu na jego wynik wiadomo było, że zanotuje skok w rankingu na rekordową w swojej karierze pozycję, co najmniej 14.

Tyle że Danielle nie chciała na tym poprzestawać. Marzyło jej się spotkanie o tytuł i w trakcie całego turnieju prezentowała się znakomicie, właściwie rozkręcając się z meczu na mecz. Pokazywała, że jest w formie, grała mocno, doskonale funkcjonował jej serwis, potrafiła odrabiać straty i nie poddawała się właściwie w żadnej sytuacji. Owszem, miała nieco szczęścia w drabince – nie trafiła na żadną tenisistkę z czołowej “20” rankingu – ale nie zmieniało to faktu, że to rywalka, której zlekceważyć Iga nie mogła.

Genialna Danielle

Zwłaszcza, że Polka nie była w najwyższej formie. Owszem, doszła do półfinału, ale po dwóch niesamowicie długich meczach z Soraną Cirsteą i Kaią Kanepi, w których odrabiała straty. W dodatku podobnie jak Collins, jej też sprzyjała drabinka, w której mierzyła się wyłącznie z rywalkami spoza najlepszej “20”. A mecze z Rumunką i Estonką pokazały też, że Iga ma problemy z przeciwniczkami, które grają z wielką mocą i potrafią ustawić sobie wiele wymian własnym podaniem. 

A Collins właśnie z tego słynie. I dziś pokazywała to od samego początku.

Właściwie całe to spotkanie dałoby się streścić tak: Collins była mocniejsza. Dosłownie. Od samego początku fenomenalnie serwowała. Zaliczyła 7 asów, wygrywała 78% punktów po pierwszym serwisie. Iga z kolei serwisu dziś po prostu nie miała. Pierwszym podaniem trafiała zdecydowanie zbyt rzadko, drugie miała po prostu za lekkie – Danielle regularnie je atakowała i już samym returnem zdobywała punkty.

Reklama

I tak raz za razem, niemal bez przerwy. Iga mogła tylko rozkładać ręce i zastanawiać się, co w takiej sytuacji da się zrobić. Odpowiedź brzmiała: niestety, niewiele. Polka szukała co prawda rozwiązań – starała się zmieniać kierunki, grać bardziej kątowo, również zacząć odważniej atakować podanie rywalki. Udało jej się przez chwilę, od stanu 0:4 w I secie wygrała dwa kolejne gemy, przełamując przy tym Collins. Gdyby po chwili nie straciła swojego serwisu, może mogłaby doprowadzić do wyrównania. Tyle że Danielle, gdy zaczynała atakować, po prostu nie dawała Idze szans.

I choć Polka jeszcze powalczyła, to I seta przegrała 4:6. A drugi? W drugim nie było historii – wynik 1:6 najlepiej o tym świadczy. Tym bardziej, że na cztery własne gemy serwisowe Iga wygrała ledwie jednego, dopiero po grze na przewagi. Collins była nie do zdarcia i, jeśli zagra podobnie w następnym meczu, to może nawet zagrozić niesamowitej w tym turnieju Ash Barty. Na razie jednak może cieszyć się z pierwszego w karierze awansu do wielkoszlemowego finału.

– To coś niesamowitego. To długa podróż, nie stało się to jednej nocy, to wieloletnia praca. Pamiętam, jak tata wstawał ze mną rano i trenował przed tym, jak poszłam do szkoły. Jestem szczęśliwa i wdzięczna za te wszystkie lata. W ostatnich latach starałam się dodać więcej różnorodności do mojej gry, ale dzisiaj tak naprawdę skoncentrowałam się na tym, by uderzać jak najmocniej i jak najszybciej, grając to, co potrafię najlepiej – mówiła Collins.

I trzeba przyznać, że swój prosty plan zrealizowała w stu procentach.

Iga, było dobrze

Dzisiejszy mecz Idze Świątek zupełnie nie wyszedł. Rywalka nie dała jej pograć, a ona sama nie znalazła na nią żadnego sposobu. Nie zmienia to jednak faktu, że cały turniej był w jej wykonaniu naprawdę znakomity. Przede wszystkim – półfinał turnieju tej rangi to już naprawdę coś, pamiętajmy, że Agnieszka Radwańska ledwie pięć razy osiągnęła tę fazę imprez wielkoszlemowych. Iga, w wieku ledwie 20 lat, zrobiła to po raz drugi. I na pewno nie ostatni, przed nią jeszcze wiele podobnych spotkań.

Cały występ sprawił też, że Iga awansuje na czwarte miejsce w rankingu WTA, czym wyrówna swój najlepszy wynik w dotychczasowej karierze. Poza tym – to świetny początek jej współpracy z Tomaszem Wiktorowskim, dobre otwarcie, które, miejmy nadzieję zaprocentuje w przyszłości. Zresztą wydaje się, że w pewnych kwestiach procentuje już teraz. W zeszłym sezonie Iga nie radziła sobie w spotkaniach, w których rywalki stawiały jej trudne warunki, urywały seta. Rzadko odrabiała straty. W tym turnieju zrobiła to dwukrotnie, trzymając nerwy na wodzy i pokazując sporą dojrzałość (oraz świetne przygotowanie fizyczne, z Kaią Kanepi grała w końcu ponad trzy godziny).

Kolejne tygodnie i turnieje powiedzą nam, oczywiście, dużo więcej. Ale pamiętajmy o jednym – Świątek najlepsza jest na mączce. Gdy więc, za kilka miesięcy, rozpocznie się sezon gry na tej nawierzchni, Iga może nam dać sporo radości. I tego sobie oraz jej życzymy. A występu w Australian Open gratulujemy. Bo naprawdę nie wypada narzekać na takie rezultaty.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Australian Open

Komentarze

45 komentarzy

Loading...