Reklama

Wielka moc, college, agonia i półfinał Australian Open. Poznajcie rywalkę Igi Świątek

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

26 stycznia 2022, 21:38 • 17 min czytania 11 komentarzy

Danielle Collins nigdy nie była uważana za ogromny talent. Owszem, na korcie prezentowała się dobrze od najmłodszych lat, ale nie została nastoletnią gwiazdą. Zamiast tego poszła do college’u, a na zawodowstwo przeszła dopiero mając 23 lata. Kilka kolejnych sezonów zajęło jej przebicie się na najwyższy poziom, a potem i tak spowolniły ją dwie bardzo bolesne choroby. Odkąd się z nimi uporała, zaczęła grać lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Tegoroczne Australian Open jest tego najlepszym potwierdzeniem. W półfinale, w którym zmierzy się z Igą Świątek, będzie chciała osiągnąć największy sukces w karierze.

Wielka moc, college, agonia i półfinał Australian Open. Poznajcie rywalkę Igi Świątek

Trzy lata później

To był 2019 rok. Danielle Collins przystępowała do Australian Open bez choćby jednego wygranego meczu w drabince głównej turnieju wielkoszlemowego. Na osiem startów trzykrotnie nie przeszła kwalifikacji, pięć razy odpadała w pierwszej rundzie. Ale do Melbourne jechała z nadziejami, lubiła tamtejsze korty i nawierzchnię, na której czuje się wprost doskonale. Myślała, że może wreszcie się przełamie, że może wreszcie wygra mecz.

Wygrała. Pięć.

Doszła do półfinału australijskiego szlema, dopiero tam zatrzymała ją Petra Kvitova. Owszem, można było się spodziewać, że powinna zaprezentować się dobrze – w poprzednim sezonie z okolic 160. miejsca w rankingu awansowała na 35. – ale raczej nikt nie oczekiwał takiego wyniku. Tym bardziej, że drabinki wcale nie miała łatwej. Już w pierwszej rundzie odprawiła rozstawioną z „14” Julię Goerges. Potem jej wyższość uznała rodaczka, Sachia Vickery, a następnie kolejna rozstawiona zawodniczka, Caroline Garcia.

To już był świetny wynik. Jednak dopiero po meczu IV rundy o Danielle zrobiło się naprawdę głośno – ograła wówczas turniejową dwójkę, Angelique Kerber. I słowo „ograła” jest tu użyte nieprzypadkowo. Skończyło się 6:0, 6:2. Angie była bezradna. – Może nie wygrałam wcześniej żadnego meczu w turnieju wielkoszlemowym, ale muszę wam powiedzieć jedno – myślę, że od teraz będzie się to powtarzać – mówiła po tamtej wygranej. I szybko udowodniła, że nie rzuca słów na wiatr. W ćwierćfinale okazała się lepsza od Anastasiji Pawluczenkowej.

Reklama

Myślę, że gram naprawdę dobry tenis. Zyskałam sporo doświadczenia w poprzednim sezonie, ale poza tym nie sądzę, by wiele się zmieniło. Może wychodzę na kort z innym nastawieniem, ale to wynika z ciężkiej pracy i wiary w to, co robię. W końcu wszystkie elementy mojej gry składają się w jedną całość – mówiła wtedy. Tej opinii nie mogła zmienić półfinałowa porażka. Przegrać z Kvitovą, dwukrotną mistrzynią Wimbledonu, to w końcu nie wstyd.

Na podobny rezultat musiała poczekać jednak całe trzy lata, aż do trwającego obecnie turnieju. W Australii w tym roku wykorzystała dobrą drabinkę – do półfinału, zresztą podobnie jak Świątek, nie natknęła się na żadną rywalkę z czołowej „20” światowego rankingu. Nie oznacza to jednak, że nie czekały na nią trudne mecze. W trzeciej rundzie wielkie kłopoty sprawiła jej na przykład Clara Tauson. Danielle przegrała pierwszego seta, w drugim przegrywała już 2:4. Ale się pozbierała i zaliczyła znakomity comeback.

W zeszłym roku nauczyłam się, jak wygrywać mecze, gdy nie wszystko idzie po mojej myśli i nie gram najlepiej – mówiła. I to cenna umiejętność, zwłaszcza, gdy gra się jak Danielle. Jej najgroźniejszą bronią jest bowiem moc uderzeń. Collins kocha atakować i ma jeden z najmocniejszych serwisów w tourze, podobnie jak Kaia Kanepi, z którą Iga grała w IV rundzie. Amerykanka jest jednak bardziej uniwersalna od Estonki, potrafi na przykład bardzo dobrze zachować się przy siatce i umiejętnie operować tempem gry. Ogółem jednak – dąży raczej do tego, by zdobyć punkt, a nie czekać cierpliwie na błąd rywalki. Gdy więc nie jest w najlepszej formie, popełnia sporo błędów.

Ale kiedy prezentuje się dobrze, to potrafi wygrać z każdą przeciwniczką. Po meczu z Tauson przekonały się o tym Elise Mertens i Alize Cornet. Z Belgijką też musiała odrabiać straty, pierwszego seta przegrała. W miarę trwania meczu prezentowała się jednak coraz lepiej i zaczęła dominować na korcie, zwłaszcza w kluczowych dla losów spotkania momentach. Z Francuzką zagrała wyrównanego pierwszego seta, ale w drugim nie dała jej już żadnych szans.

Collins na korcie wyróżnia bowiem jeszcze jedna rzecz – jej opanowanie. Nawet przy najgorszym wyniku jest w stanie zachować spokój. Jasne, zdarzy jej się rzucić rakietą, często po ważnych punktach głośno krzyczy, na co narzekają jej rywalki. Pod tym względem jest emocjonalna. Ale jeśli chodzi o odpuszczenie meczu, gdy zupełnie jej nie idzie – takiej opcji po prostu nie ma. Potrafi walczyć do samego końca, jest świetnie przygotowana fizycznie i znakomicie porusza się po korcie. To nie przypadek, że po raz drugi jest w półfinale Australian Open.

Reklama

Energii i zacięcia ma w sobie po prostu mnóstwo. Tak było zresztą od dziecka.

Żeby przynieść trofeum do szkoły

Urodziła się 13 grudnia 1993 roku w… Saint Petersburgu. Ale nie tym rosyjskim – na Florydzie. A to stan, który w USA słynie z tego, że jest idealnym miejscem do gry w tenisa. Miała mniej więcej cztery lata, gdy zaczęła odbijać piłkę. Sześć, gdy jej ojciec – Wally Collins, który rekreacyjnie grał w tenisa – zaczął zabierać ją na korty. On grał z kolegami, ona odbijała piłkę o ścianę. Już wtedy miała w sobie wielki zapał do rywalizacji – po roku takiego odbijania wymogła na swojej mamie, by ta zawiozła ją na turniej rozgrywający się w pobliskiej miejscowości.

Wcześniej próbowałam innych sportów: gimnastyki, piłki nożnej, pływania. Nic nie „zaklikało”. W szkole był jednak chłopak, który w poniedziałki – bo wtedy można było to robić – przynosił do szkoły swoje puchary. Zastanawiałam się, skąd je ma. Tata powiedział mi, że ten chłopak gra w tenisa i że jeśli też będę, na pewno wygram jakieś trofeum. Więc zaczęłam i szybko stawałam się coraz lepsza. Cieszyłam się rywalizacją i rozwiązywaniem problemów na korcie – wspominała Collins.

W swoim pierwszym turnieju odpadła jednak już w grupie. Całą drogę do domu przepłakała, martwiąc się, że jej tata będzie zawiedziony. Mamie ostatecznie udało się jej przekonać, że nic takiego się nie stało. Rodzice młodej Amerykanki zauważyli jednak, że ich córkę naprawdę ciągnie do tenisa. Więc zainwestowali w jej sportowy rozwój pieniądze i czas. A tych wcale nie mieli tak dużo, Collins nie pochodzi z zamożnej rodziny. Owszem, na biedę nie mogła się skarżyć, ale przy tak kosztownym sporcie jak tenis rodzice momentami musieli starać się spinać domowy budżet.

Nie miałam prywatnych treningów. W pobliżu był park, a w nim sporo kortów. Grałam tam ze starszymi ludźmi, czasem odbijałam o ścianę, gdy mama urządzała sobie treningi biegowe. W końcu, gdy byłam już lepsza, zaczęłam grać w lokalnych ligach. Wiele nauczyłam się sama, sporo rzeczy musiałam się dowiedzieć na własną rękę. To jednak sprawiło, że jestem twardsza. Gdy miałam 13 lat, często grałam z seniorami. Regularnie przegrywałam, ale to jedynie wzmacniało moją chęć rywalizacji – mówiła.

W tamtym okresie była już jedną z lepszych młodych tenisistek w kraju. W wieku 12 lat wygrała duży turniej, w finale pokonując dziewczynę, która „miała zostać następną Marią Szarapową”. Po zwycięstwie podeszła do rodziców i powiedziała, że w takim razie to ona zostanie następczynią znakomitej Rosjanki. W tenisa wkręciła się tak bardzo, że właściwie codziennie chciała w niego grać. Rodziców prosiła o domowe nauczanie zamiast szkoły, a gdy mogła jechać do Disneylandu, wolała wyjść na kort. W wieku 16 lat była w czołówce krajowych zawodniczek w kategorii U18. A jednak nigdy nie była młodą gwiazdą.

W dużej mierze dlatego, że jej rodzicom po prostu brakowało środków i możliwości, by wozić ją po całym kraju – a co dopiero poza jego granicami – na duże turnieje. Więc grała głównie w tych imprezach, gdzie miała blisko. Możliwe, że gdyby było inaczej, już dawno byłaby nawet mistrzynią wielkoszlemową. Ale niczego nie żałuje.

Że nie byłam wielką gwiazdą za młodu? To sprawiło tylko, że jestem skromniejsza i nauczyłam się ciężej pracować. Byłam utalentowana i świetnie wytrenowana, ale może nie na takim poziomie, jak inne zawodniczki były w wieku 15 czy 16 lat. Nie byłam pewna, czy będę w stanie utrzymać się na profesjonalnym poziomie, jeśli przejdę do zawodowych turniejów w tym wieku – mówiła. Choć grała już wtedy pierwsze zawodowe turnieje – w turnieju ITF zadebiutowała w 2009 roku, imprezę tej rangi wygrała dwa lata później.

Ciekawe, że miała wątpliwości co do swoich możliwości. Bo jej rywalki z tamtych lat pamiętają ją z kortu jako dziewczynę, która „nie znała strachu”. Zawsze grała na maksimum, nie bała się najtrudniejszych zagrań, głośno krzyczała po wygranych punktach. Choć nie była gwiazdą, to w jakiś sposób się wyróżniała, łatwo ją było zapamiętać. Na korcie niezmiennie walczyła, każdy punkt starała się wyszarpać przeciwniczce. Do dziś tak robi, mecze zamienia niekiedy w pewną wojnę emocjonalną.

A jednak bała się zawodowstwa, wątpiła w swój opcjonalny sukces. Dlatego wybrała inną ścieżkę. I znów niczego nie mogła żałować.

Jak koszykarze

W amerykańskim systemie edukacji pójście do college’u jest dla sportowców normą. O ile uprawiają sporty zespołowe (np. koszykówkę czy siatkówkę) albo dyscypliny takie jak lekkoatletyka. W tenisie to raczej niecodzienna droga, choć w tourze znajdą się zawodnicy i zawodniczki, które przez nią przeszły. Ale wielkich sukcesów raczej nikt przed Danielle po wyjściu z uniwersytetu nie odnosił. Dlatego Collins po swoim pierwszym półfinale Australian Open dla wielu stała się inspiracją. Żadna zawodniczka wywodząca się z college’u nie doszła wcześniej tak daleko w imprezie tej rangi.

Przez rok grała w barwach University of Florida. Choć „grała” to może za dużo powiedziane, głównie siedziała na trybunach jako rezerwowa. Dlatego zdecydowała się na zmiany, poszła na University of Virginia. I to był strzał w dziesiątkę, dwukrotnie została tam mistrzynią uniwersyteckich rozgrywek. W międzyczasie skończyła też studia, przy okazji będąc zabezpieczoną finansowo, dostawała bowiem pokaźne stypendium dla sportowców, a do tego mogła trenować i grać na znakomicie przygotowanych obiektach i pod opieką trenerów.

Trudno jej się dziwić, że skorzystała z takiej drogi, co?

Naprawdę chciałam udowodnić, że mogę dostać dyplom jednej z najlepszych uczelni w kraju. Zdawałam też sobie sprawę, że kontuzje mogą przytrafić się w każdej chwili, a kariera może trwać krótko. Ważne więc, by mieć zapasowy plan. Pójście do college’u dało mi czas na to, by dorosnąć i stać się dojrzalszą osobą. Potrzebowałam tego, by odnosić sukcesy w tenisowej karierze – mówiła kilka lat temu.

Inna sprawa, że mało kto wierzył, by mogła osiągnąć sukces po uczelnianym epizodzie. Ba, dostawała wiele wiadomości, że jej się nie uda. Ale to tylko ją nakręcało. Skupiała się na pozytywach – grała coraz lepiej, wierzyła, że może zajść wysoko. Nawet jeśli w czasach uniwersyteckich mało kto oglądał jej mecze – bo akademickie rozgrywki tenisa nie cieszą się w Stanach przesadnie wielką popularnością – to miała stypendium, rozwijała się i zdobyła dyplom ukończenia studiów. Wszystko szło ku dobremu.

W końcu musiała jednak przejść na profesjonalizm.

Kluczem było odnalezienie dobrego balansu. Musiałam ułożyć swój kalendarz tak, by na początku nie grać za dużo, powoli wdrażać się do tego świata, ciągłych podróży, większej presji. W college’u miałam trudny start, na Florydzie nie grałam, a w Wirginii długo występowałam z pękniętym nadgarstkiem, czując spory ból. Nie chciałam jednak zabiegu, bo wtedy straciłabym kolejny rok. W czasie całego okresu na uniwersytecie często zastanawiałam się, czy na pewno chcę grać w tenisa profesjonalnie. Miałam inne zainteresowania, mogłam zrezygnować ze sportu. Stwierdziłam jednak, że gdybym w niego nie grała, szybko dopadłaby mnie nuda – mówiła.

Poza tym zdawała sobie sprawę, że ma talent i to spory. Czuła, że może go wykorzystać, zarobić pieniądze, wygrać duże turnieje. Musiała tylko wejść na odpowiedni poziom – fizycznie i psychicznie. To chwilę jej zajęło, miała już 25 lat na karku, gdy zaczęło się robić o niej głośno. Ale taka okrężna droga sprawiła jej mnóstwo satysfakcji.

Ona już tak ma, że lubi się namęczyć.

Przełom

Idolką Danielle od zawsze była Venus Williams. Siedmiokrotna singlowa mistrzyni wielkoszlemowa, była liderka światowego rankingu. Collins przez jakiś czas nie mogła nawet marzyć o tym, że zagra przeciwko niej. W końcu jednak zdobyła nieco punktów rankingowych i wspięła się na tyle wysoko, że w turnieju w 2018 roku w turnieju Miami – najwyższej, poza Wielkimi Szlemami rangi – w sensacyjnym dla siebie ćwierćfinale trafiła właśnie na Venus.

Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy w szatni, prawie się rozpłakałam. Ekscytowałam się tym, że oddychamy tym samym powietrzem! Przez całe moje życie ją podziwiałam, od zawsze była moją idolką. To był dla mnie specjalny moment – mówiła Danielle. Na korcie jednak z podziwu nie zostało nic. Venus musiała uznać wyższość dużo młodszej rodaczki, która w tamtym właśnie momencie zwróciła na siebie uwagę fanów i mediów.

To był punkt zwrotny, przełom w moim przejściu z rozgrywek akademickich do profesjonalnego grania. W dodatku oglądała mnie moja rodzina, wszystko działo się na Florydzie. Gra na tym wielkim stadionie była niesamowita.

Dla Danielle od tamtego momentu wszystko zaczęło się układać. Półfinał w Miami podwoił zarobione przez nią na korcie pieniądze. W jednym turnieju ugrała tyle, co wcześniej przez dwa lata. W dodatku zanotowała spory skok w rankingu, niedługo była już 45. na świecie i zapłakana dzwoniła do mamy pytając: „Możesz w to uwierzyć?”.

W odpowiedzi usłyszała: „Nigdy w ciebie nie wątpiliśmy”.

W kolejnym sezonie doszła do półfinału Australian Open. Pokazała, że stać ją na wielkie rzeczy. Coraz częściej wygrywała z rywalkami, które kiedyś były notowane w najlepszej „10”, zdarzało się też, że ogrywała takie tenisistki, które miejsca w czołówce rankingu zajmowały w momencie, gdy walczyła z nimi na korcie.

Na pierwsze trofea musiała jednak trochę poczekać. Dopiero w 2021 roku wygrała turnieje – od razu dwa z rzędu. Osiągnęła wtedy serię 10 zwycięstw i to na dwóch nawierzchniach – mączce i twardej. A to już sztuka, bo z miejsca przestawić się na grę na zupełnie innym podłożu nie jest tak łatwo. Gdy triumfowała w pierwszej imprezie, w Palermo, była w siódmym niebie. Miała już w końcu 27 lat, trochę się na takie osiągnięcie naczekała.

Miałam znakomity tydzień, ale to efekt miesięcy i lat ciężkiej pracy. Czuję, że wszystko to zostało mi teraz wynagrodzone, cały włożony w to wysiłek. Jestem z siebie dumna. Cieszę się, że byłam zdolna poświęcić się temu procesowi i zrobić to wszystko na własną rękę, motywując się każdego dnia – mówiła, podkreślając to, że w tamtym okresie… nie miała nawet trenera! Pierwszy taki sukces w karierze osiągnęła więc bez szkoleniowca. A to też sztuka.

Mówiła też jeszcze jedną ważną rzecz: że taki sukces cieszy ją jeszcze bardziej po problemach ze zdrowiem, które nękały ją przez lata.

Agonia

Zaczęło się od reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby objawiającej się bólem w różnych częściach ciała. Już w szkole wyższej czuła, że coś z jej organizmem jest nie tak. Poszła do lekarza, została dokładnie przebadana. Diagnoza? Zgodnie z prawdą stwierdzono, że to choroba autoimmunologiczna. Tyle tylko, że nie spróbowano sprecyzować która – a tych jest ponad setka. Równocześnie pojawiły się jednak wątpliwości, niektórzy uważali, że to fałszywe objawy – bo na jakiś czas minęły, gdy wydaliła kamień nerkowy.

W college’u często czuła jednak ból, łapała też sporo infekcji. Miała problemy z urazami – nadgarstkiem, kolanem, ramieniem. Tyle tylko, że wszystko to bagatelizowała, bo… uprawiała sport. Po prostu. Zawodniczki przyzwyczajają się do bólu i urazów. Do głowy początkowo nie przychodzi im, że te mogą być efektem choroby. Dopiero gdy przeszła na profesjonalizm i po niektórych meczach po prostu nie mogła biegać, bo jej organizm nie regenerował się właściwie, pomyślała, że nie powinno to tak wyglądać.

Z czasem zaczęły się też bóle, które trwały nawet tydzień. Puchły jej palce. Dłonie robiły się czerwone, podobnie jak białka oczu. Zaczęła też gubić mnóstwo włosów. Wtedy uznała, że koniec z tym. Zdecydowała się na badania, uznając, że taka sytuacja nie jest normalna. Zwłaszcza, że pół roku wcześniej – w znakomitej formie – osiągnęła swój pierwszy półfinał Australian Open. Po serii testów przyszła diagnoza, która wywracała całe jej życie do góry nogami.

Danielle musiała zmienić swój plan treningowy. Dietę. Styl życia. Podejście do tenisa. Paradoksalnie we wszystkim pomogła jej pandemia, bo z przymusu ograniczyła starty. Miała czas, by przystosować się do nowej sytuacji.

Ludzie szybko adaptują się do nowych warunków. Nauczyłam się rozpoznawać, co sprawia, że choroba uderza z pełną mocą. Zauważyłam, że mogę ograniczyć jej działanie, choćby odpowiednią dietą. Więcej czasu zaczęłam spędzać w kuchni gotując swoje posiłki. Od początku starałam się mieć do tego pozytywne podejście. Dzień po diagnozie wyszłam na kort trenować. Mój chłopak był zaskoczony moją postawą, a ja próbowałam się skupić na tym, co mogę kontrolować – wspominała.

Pomogła też rozmowa z Caroline Wozniacki. Dunka polskiego pochodzenia też cierpi na tę chorobę. Powiedziała Danielle, jak sobie z nią radzi, dała wiele wskazówek. Collins poczuła, że może wygrać tę walkę. W międzyczasie odkryła w dodatku sporą społeczność dotkniętą reumatoidalnym zapaleniem stawów. Poczuła, że nie jest w tym sama. Raz ona podnosiła na duchu innych, raz inni ją. To ją napędziło.

Zaczęła wracać na swój poziom. Znów grała coraz lepiej, a ból związany z chorobą czuła coraz rzadziej. A potem dostała kolejny cios. Bo ból wrócił. Tyle że inny. Mocniejszy. Gorszy. Tak okropny, że z jego powodu upadła na kort w ubiegłorocznym Australian Open, a nieco później w Adelajdzie – zresztą w jej jedynym do tej pory meczu z Igą Świątek – musiała skreczować w drugim secie.

Czułam niesamowicie mocny ból pleców. Powiedziano mi, żebym zrobiła sobie kilka dni wolnego, że to najpewniej naciągnięcie wynikające z tego, ile grałam. Odpoczęłam przez 10 dni, nic się nie poprawiło. Wróciłam do domu, zaczęłam treningi do Miami Open. Wciąż czułam mnóstwo bólu. Skonsultowałam się ortopedą, poszłam na rezonans. Powiedział mi, że mój kręgosłup wygląda świetnie. Nie widział niczego złego, nie wiedział, czemu było tak źle. Następnego dnia zaczął się mój okres, czułam się jak w agonii. Poszłam do jego gabinetu i płacząc, powiedziałam mu, że nie wytrzymam kolejnego dnia takiego bólu. Z miejsca umówił mnie na wizytę u ginekologa i chirurga. Cztery dni później miałam nagłą operację – wspominała.

Diagnoza? Endometrioza, choroba ginekologiczna polegająca na tym, że komórki endometrium, czyli błony śluzowej macicy, znajdują się poza jamą macicy. Taki stan rzeczy sprawia ogromny ból. W dodatku wielu lekarzy nie zdaje sobie nawet sprawy z istnienia tej choroby, przez co jest rzadko diagnozowana. Danielle wcześniej też zresztą często słyszała, że bóle okresowe są normalne. Dopiero, gdy uniemożliwiły jej normalne funkcjonowanie, a środki przeciwbólowe przestały działać, lekarze domyślili się, o co może chodzić i natychmiast zadziałali.

W trakcie operacji musieli rozerwać mi mięśnie brzucha. Z mojej macicy usunęli cystę wielkości piłki tenisowej, a do tego materiał z pęcherza i jelita. Od tamtej pory czuję ogromną ulgę. Nie pamiętam, bym chorowała czy czuła się źle. Nie opuszczam treningów, w meczach też wszystko wygląda lepiej – wspominała. A wcześniej często czuła się fatalnie. – Przed operacją starałam się dopasować treningi do mojego cyklu miesiączkowego, bo okres często był dla mnie niesamowicie bolesny. Teraz jestem w stanie trenować solidniej i konsekwentniej. Nie muszę wprowadzać nagłych zmian do swoich planów.

Efekty operacji przerosły jej oczekiwania. Owszem, początkowo trudno jej było przejść przez trwającą nieco ponad dwa miesiące rehabilitację. Potem jednak, już bez bólu, wygrała wspomniane dwa turnieje, wspięła się w okolice rekordowych pozycji w rankingu, a po trwającym teraz Australian Open po raz pierwszy znajdzie się w TOP 15 rankingu – co najmniej na 14. miejscu, bez względu na wynik meczu z Igą Świątek.

Danielle Collins – już bez bólu i z wielką, nabytą w ostatnich latach pewnością siebie – chce jednak osiągnąć jeszcze więcej, niż do tej pory. Wierzy w siebie, gra znakomicie i widzi, że stać ją na znakomite rezultaty. Mecz z Igą Świątek ma wyglądać już zupełnie inaczej niż przed rokiem, gdy musiała zejść z kortu przed jego właściwym zakończeniem. Teraz chciałaby to zrobić, ciesząc się z awansu do finału.

Faworytką, oczywiście, będzie Polka. To ona jest wyżej notowana w rankingu, ona też grała już w wielkoszlemowym finale. Ale Danielle Collins może okazać się dla Polki niezwykle wymagającą przeszkodą na drodze do drugiego meczu o tytuł tej rangi. I na pewno nie można jej zlekceważyć. Amerykanka już wielokrotnie w swojej karierze udowadniała, że osiągać swoje cele potrafi wbrew wszystkiemu.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Źródła wypowiedzi: Oficjalna strona WTA, ESPN, Guardian, Eurosport, Tennis.com, Tennis Now, Tennis World USA, University of Florida, University of Virginia, NBC, Heart.org, pomeczowe wywiady i konferencje z Australian Open oraz innych turniejów.

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
0
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
3
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Australian Open

Komentarze

11 komentarzy

Loading...