Reklama

Gregor Schlierenzauer zakończył karierę!

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

21 września 2021, 13:25 • 8 min czytania 12 komentarzy

Jego dorobkiem medalowym można by obdzielić kilku zawodników. Gdy wchodził do Pucharu Świata, był fenomenem, z miejsca gotowym rywalizować o najwyższe cele. I choć kilku ostatecznie nie zrealizował, to i tak przeszedł do historii jako legenda skoków narciarskich. Legenda, którą w pewnym momencie wyhamowały kontuzje i wypalenie. Od dobrych kilku lat Gregor Schlierenzauer był już poza czołówką światowych skoków narciarskich. Dziś poinformował – po cichu, z dala od kamer i mikrofonów – że kończy karierę. 

Gregor Schlierenzauer zakończył karierę!

Pożegnanie

– Przez ostatnie 15 lat sport – z jego wszystkimi wzlotami i upadkami – trzymał mnie w ruchu, rzucał wyzwania i pozostawił ślady – pisze Gregor na swoim blogu. – Gdy patrzę wstecz, widzę emocjonalną podróż, w której przekraczałem granice, ale która pokazała mi też moje ograniczenia. Skoki dały mi niesamowitą radość i możliwość zdobywania doświadczeń oraz wiedzy. […] Ostatnie miesiące były dla mnie wyzwaniem, ale w pozytywnym sensie. Przez przerwę spowodowaną kontuzją miałem wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć swoją przeszłość i teraźniejszość. Zdecydowałem się skończyć zawodową karierę. To nie była łatwa decyzja, ale czuję, że jest właściwa. 

To fragment pożegnania Gregora. Pożegnania, które dla wielu pewnie powinno wyglądać inaczej. Schlierenzauer przez lata zgromadził mnóstwo fanów na całym świecie, w tym i w Polsce. Początkowo jako genialny (i, nie ukrywajmy, bo to też powód, przez które wiele osób mu kibicowało, przystojny) skoczek, potem – w miarę upływu lat – jako gorszy zawodnik, ale otwarty, uśmiechnięty i lubiany człowiek, z którym zawsze się ciekawie rozmawiało. Oczywistym jest, że jego fani chcieliby dla niego pożegnania mniej więcej takiego, jakie miał Adam Małysz – na podium w ostatnim konkursie w karierze, w Planicy, przy ogromnych tłumach.

Od kilku lat zanosiło się jednak, że Gregor takiego nie dostanie.

Reklama

Wybitny dzieciak

Zadebiutował w Pucharze Świata w sezonie 2005/06, ale wtedy wystartował tylko w jednym konkursie. Punkty jednak od razu zdobył, a przy okazji wielu zorientowało się, że zdecydowanie warto w notesach zapisać jego nazwisko – miał przecież ledwie 16 lat. Choć jeszcze lepszym wyznacznikiem były jego dwa złota – indywidualnie i drużynowo – z mistrzostw świata juniorów. Wskazywały w końcu na wielki talent.

Ci, którzy faktycznie Schlierenzauera zapisali, nie dziwili się kolejnej zimy – gdy nagle stał się czołowym zawodnikiem Pucharu Świata. Wygrał już swój trzeci konkurs w karierze. A potem czwarty, szósty i dziewiąty. W dziesięciu pierwszych startach miał więc cztery zwycięstwa. Oczywistym stało się, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to ten dzieciak pobije wszelkie rekordy. W sezonie 2006/07 jeszcze go oszczędzano, nie wystąpił ani razu na mamucie. Tam zadebiutował dopiero kolejnej zimy, w trakcie mistrzostw świata w lotach, które… od razu wygrał.

Co tu dużo kryć – był fenomenem. W wieku 20 lat miał już na koncie trzy złote medale MŚ w lotach, Kryształową Kulę za wygraną w PŚ (w którym dwukrotnie był też drugi), trzy medale (w tym dwa złote, choć oba w drużynie) mistrzostw świata, kolejne trzy (złoto w drużynie) z igrzysk olimpijskich w Vancouver oraz dwa triumfy w Turnieju Nordyckim i dwa miejsca na podium w Turnieju Czterech Skoczni.

Z czasem trofeów zgromadził jeszcze więcej. Choć kilku mu brakuje. Owszem, Puchar Świata wygrał dwukrotnie, tyle samo razy Turniej Czterech Skoczni. Owszem, wśród swoich sześciu złotych medali MŚ zgarnął jeden indywidualny. I owszem, ma złoto igrzysk – ale nigdy nie stanął na najwyższym podium samotnie, osiągnął to tylko z kolegami z kadry. Ogółem rzecz biorąc jego dorobek medalowy jest ogromny, choć pewnie wielu liczyło, że będzie jeszcze większy.

Inaczej rzecz ma się z rekordami. Te pobijał regularnie. Zarówno jeśli chodzi o rekordy skoczni, jak i inne, statystyczne. Do niego od dawna należy rekord zwycięstw w Pucharze Świata. Pobił wszystkich wielkich, którzy byli przed nim. Adam Małysz zatrzymał się na 39 triumfach, tyle samo ma obecnie Kamil Stoch. Przed Małyszem przez kilka lat był tylko wielki Matti Nykaenen z 46 zwycięstwami. Schlierenzauer dobił do 53. Jako pierwszy (i jak na razie jedyny) skoczek w historii przekroczył magiczną barierę pięćdziesiątki.

Trzeba przyznać, że miał też trochę pecha. Bo w czołówce utrzymywał się przez dziewięć lat. Często jednak pojawiał się ktoś, kto nie utrzymywał tak równej formy na dłuższym dystansie, ale w konkretnym sezonie był wybitny. 2007/08? W fenomenalnej formie był Thomas Morgenstern, ale nie sposób zauważyć, że wygrał o 233 punkty, a skakał w trzech konkursach więcej. 2009/10? Wiadomo, Simon Ammann, który ocknął się na sezon olimpijski. 2011/12? Jak spod ziemi wyrósł Anders Bardal i wygrał o ledwie 58 punktów, ale znów – zaliczył dwa występy więcej od Gregora.

Reklama

Schlierenzauer jest więc legendą, skoczkiem wybitnym. Ale gdyby miał tylko trochę szczęścia więcej, pewnie mógłby być najlepszym w historii.

Gorsze skoki, szerszy uśmiech

W końcu wszystko się sypnęło. Kiedyś zresztą pisaliśmy o tym szerzej – tekst znajdziecie w tym miejscu. Wersja skrócona tej opowieści brzmi tak: Gregor wspominał, że gdy pobił rekord zwycięstw Nykaenena nagle poczuł się wypalony. Osiągnął to, o czym od dawna marzył i to niezwykle szybko, wciąż był przecież skoczkiem młodym. Nagle wszelkie cele wydały mu się wyblakłe, po prostu go nie pociągały. Męczyła też presja – nawet nie ta otoczenia, a nakładana na niego przez siebie samego. Przez kilkanaście lat chciał być wielkim mistrzem i to mu się udało. Nagle jednak zorientował się, że ma tego dość.

– Mój talent, moje umiejętności, moja dyscyplina i szczęście sprawiły, że stało się to możliwe. Ale narastały pytania: „Co teraz? Co jeszcze się pojawi?”. Wcześniej zawsze wiedziałem, po co to robię. Od kiedy byłem dzieckiem, chciałem zostać najlepszym skoczkiem wszech czasów, bo skoki były dla mnie najwspanialszą rzeczą. Ta ambicja wynikała z radości i miłości do nich. Od czternastych urodzin wszystko temu podporządkowywałem. A teraz? Gdy już udało się to osiągnąć? Oczywiście, na początku byłem szczęśliwy. Ale potem pojawiła się pustka i, przede wszystkim, poczucie osamotnienia – mówił.

Bolała go do tego utrata życia prywatnego, stał się osobą publiczną, media często go nagabywały, podobnie jak fani. Już po sezonie 2012/13 – gdy zdobył swoją drugą (i ostatnią) Kryształową Kulę, czuł, że ma dość. Ale najpierw postanowił dociągnąć do igrzysk w Soczi, potem do rozgrywanych sezon później mistrzostw świata. Tak naprawdę potrzebował trzech lat, by zrozumieć, że musi zrobić sobie przerwę. Więc zrobił.

– Dwa lata temu wpadłem w dziurę. Oczywiście, można mówić, że byłem uprzywilejowany i w życiu dzieją się gorsze rzeczy. To prawda. Ale kiedy dotyka to ciebie i grunt osuwa ci się spod stóp, musisz odnaleźć się na nowo. Najważniejszą rzeczą jest jeszcze raz odkryć swoje korzenie, zrozumieć znaczenie swoich celów. Przeprowadza się wtedy dyskusje z samym sobą, patrzy w lustro i pyta: kim jesteś? Co cię napędza? Gdzie chcesz dojść? Co robić? Zacząłem poszukiwania – opowiadał już po powrocie do rywalizacji.

W czasie przerwy doznał kontuzji, jeżdżąc… na nartach. Zerwał więzadła krzyżowe, długo się leczył. Początkowo był zrozpaczony, potem uznał, że kontuzja była darem od losu. Bo dała mu czas na przemyślenia i odpoczynek. W końcu nie myślał o skokach, to było dla niego najważniejsze. Całkowicie zmienił sposób swojego myślenia. W końcu jednak wrócił na skocznię, ale bez sukcesów. Nigdy już nie nawiązał do swoich najlepszych lat, szczególnie, że męczyły go inne urazy. Ostatni raz na podium zawodów Pucharu Świata stał w sezonie 2014/15.

Po powrocie często nie mieścił się nawet w drużynie, balansował między zawodami Pucharu Świata, a Pucharu Kontynentalnego. Szukał formy na treningach w domowej okolicy. Nigdy nie odnalazł jej na tyle, by walczyć o wysokie cele. Mówił jednak, że jest znacznie bardziej szczęśliwy niż jeszcze kilka lat wcześniej. Bo poczuł radość ze skakania, znajdowania się w powietrzu. Owszem, nieudane próby często go frustrowały, ale ogółem było warto, bo samo kontynuowanie kariery – bez presji wyników – sprawiało mu frajdę.

– Teraz bardziej doceniam sport. Traktuję go jak przywilej, nie obciążenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że bycie jednym z najlepszych na świecie w danej dyscyplinie to coś wyjątkowego. […] Moim największym zwycięstwem jest to, że cały czas idę naprzód – mimo tych wszystkich bolesnych doświadczeń, które mam za sobą. To półtora roku było wyzwaniem, wiele wydarzyło się w moim życiu. Pracowałem nad sobą, byłem otwarty i to dało wspaniałe rezultaty. Teraz czuję pozytywną energię i każdego dnia cieszę się, że mogę skakać – mówił.

Zmienił się wtedy, co zauważyło wielu, jako człowiek. Stał się bardziej dostępny, chętniej rozmawiał, zatrzymywał się przy kibicach, nie unosił się tak łatwo. Wielu właśnie wtedy go polubiło. Nie gdy był na szczycie, a gdy skakał znacznie gorzej, ale zachowywał się jak na mistrza przystało. Sam mówił, że dorósł. Wtedy – do tego, by skakać dla czystej radości, uniesienia, jakie daje ten sport.

Dziś – do tego by się z nim pożegnać.

A może ostatni skok?

Gregor Schlierenzauer to legenda. A legendy – jak już wspomnieliśmy – zasługują na takie pożegnania, jakie miał choćby Adam Małysz. Więc może Gregor jeszcze raz pojawi się na skoczni. Gdzie? Obojętnie. Może w Zakopanem, może w Planicy, może na własnej ziemi – w Innsbrucku. W przerwie zawodów, przy pełnych trybunach (oby COVID pozwolił). Niech odda ten jeden, choćby miał być niesamowicie krótki, skok. Niech pomacha publice. I niech dostanie burzę oklasków.

Bo przecież na to zasłużył. I na pewno chciałby móc to zrobić. W pożegnaniu na blogu – obok rodziny, trenerów i wszystkich, którzy bezpośrednio go też wspierali – jeden akapit poświęcił fanom.

Niezależnie od mojej postawy, zachowania, wyników czy nastroju, zawsze we mnie wierzyliście. Staliście przy mnie w trudnych czasach, zachęcaliście cię mnie, żebym podjął się kolejnych wyzwań. To połączenie, które wykształciliśmy przez lata cenię bardziej, niż jakiekolwiek zwycięstwo – to dla mnie przywilej. Jak zachęcaliście mnie, tak chciałbym zachęcić was – wierzę w was i wasze marzenia. Idźcie własną drogą, niezależnie od tego, jak trudna może być. Absolutnie warto – pisał.

Wspaniale byłoby, gdyby to samo mógł powiedzieć im na skoczni, do mikrofonu, przy okazji się z nimi żegnając.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
1
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś
Francja

Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Aleksander Rachwał
2
Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Inne sporty

Polecane

Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu

Szymon Szczepanik
7
Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu

Komentarze

12 komentarzy

Loading...