Reklama

Od kazirodztwa do Brexitu. Anglia, Hiszpania i przepychanka o Gibraltar

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

14 lipca 2024, 10:36 • 18 min czytania 18 komentarzy

Miłośnicy podróży kojarzą go ze skałą górującą nad całym terenem. Amatorzy awiacji z jednym z oryginalniejszych lotnisk na świecie. Maniacy fauny i flory z zuchwałymi, złodziejskimi małpami. Historycy-hobbyści dorzucą jeszcze coś o starożytnym kulcie religijnym. Dla Anglików oraz Hiszpanów Gibraltar, malutkie terytorium na końcu Europy, jest jednak obiektem odwiecznego sporu. W istocie coś, co wydaje się malutkim, niewiele znaczącym cypelkiem, miało ogromny wpływ nawet na to, że Stany Zjednoczone w ogóle istnieją. Oto pokręcone losy „góry Tarika”.

Od kazirodztwa do Brexitu. Anglia, Hiszpania i przepychanka o Gibraltar

Nie mogło być inaczej. Gdy tylko okazało się, że o mistrzostwo Europy powalczą Anglia i Hiszpania, showmani z „El Chiringuito” ogłosili, że wybiorą się do Gibraltaru, żeby pokazać, komu kibicuje trzydziestotysięczna enklawa. Liczą na dymy, na kontrowersje, bo tamtejsze puby mogą być jedynym miejscem na Półwyspie Iberyjskim, w którym wyspiarze będą mogli liczyć na wsparcie większe niż La Furia Roja.

Rywalizacja angielsko-hiszpańska na boisku nie ma takiej tradycji, jak starcia Anglii z Francją czy Holandii z Niemcami, więc podtekstów trzeba było szukać gdzie indziej. Gibraltar okazał się idealnym punktem zaczepnym, zwłaszcza że finał odbędzie się dokładnie trzysta jedenaście lat i dzień po wydarzeniu, którego w Madrycie żałują do dziś.

To wtedy Brytyjczycy otrzymali od Hiszpanów siedem kilometrów kwadratowych, które porządnie namieszały w losach świata. Sąsiedzi od trzech wieków próbują odzyskać to, co stracili. Bezskutecznie. Decyzji o oddaniu rywalom kawałka ziemi żałują nawet bardziej niż Rosja sprzedaży Alaski.

Anglia, Hiszpania i Gibraltar. Jak Wielka Brytania zdobyła kawałek Półwyspu Iberyjskiego?

Habsburgowie, to od nich wszystko się zaczęło, jak zresztą wiele rzeczy w Europie sprzed lat. Potężny ród zasłynął nie tylko z kolekcjonowania tronów w najróżniejszych zakątkach Starego Kontynentu, ale i z zamiłowania do sypiania ze swoimi najbliższymi krewnymi, w obawie przed „rozrzedzeniem” błękitnej krwi. Wspaniały pomysł, na który wpadła królewska rodzina, okazał się fatalny w skutkach, doprowadzając do upadku Habsburgów z powodu licznych wad genetycznych następców tronu zrodzonych z takich związków.

Reklama

Najpoważniejszy problem mieli Hiszpanie. W tamtejszej linii dziewięć z jedenastu małżeństw w ciągu dwóch stuleci zawarto wewnątrz rodziny. Finałem tej historii był Karol II, którego portrety zdradzają najpopularniejszą przypadłość efektów kazirodczej miłości: habsburską wargę, czyli nadmierne wysunięcie żuchwy. Gdyby jednak Karol był po prostu brzydki, dałoby się to przetrawić. Nie tacy pięknisie dzięki statusowi poślubiali księżniczki-ślicznotki.

Przypadek monarchy był znacznie trudniejszy. Przede wszystkim miał tak poważne wady genetyczne, że nie mógł spłodzić potomka.

Karol II Habsurg; autorstwa Juan Carreño de Miranda; Wikipedia

Jaki ma to związek z Gibraltarem? Sukcesja hiszpańskiego tronu stała się przedmiotem wojny, a coś, co Arabowie nazwali niegdyś „górą Tarika”, znalazło się w samym sercu tego konfliktu. Nie trzeba być ekspertem od geopolityki, żeby stwierdzić, że kontrola nad fortem położonym na wejściu do basenu Morza Śródziemnego; miejscem najbliższym Afryce, kilkaset lat temu (ale i teraz) miała kluczowe znaczenie dla wielu dziedzin życia, na czele z handlem.

Gdy wydawało się, że temat następcy tronu zamknięto dzięki wygranej Ludwika XIV, króla Francji, który desygnował do tej roli swojego syna, do koalicji antyfrancuskiej, której przewodzili austriaccy Habsburgowie, włączyli się Brytyjczycy. Obawiali się oni dominacji Paryża na Starym Kontynencie. I tak angielsko-holenderska flota pod dowództwem księcia Jerzego z niemieckiego dziś Darmstadt (półfinały mistrzostw Europy stanowią piękny followup do tej historii!) ruszyła na Gibraltar, zdobywając wkrótce ten cenny przyczółek.

Reklama

Wina za tę katastrofę spada na hiszpańską tradycję. Żołnierze stacjonujący na cyplu stwierdzili, że skoro przeciwnik nie przypuścił ataku z rana, jak zakłada to sztuka wojenna, zaczeka ze szturmem do kolejnego wschodu słońca. Mylili się: rywale czekali, aż wojska obronne udadzą się na popołudniową sjestę i zaskoczyli je w czasie poobiedniego odpoczynku.

Hiszpanie już wtedy zdawali sobie sprawę, że odpuszczenie tej twierdzy nie byłoby rozsądne, ale nawet czternastotysięczna armia, która oblegała miasto, nie zdołała go odbić. Jak to z konfliktami bywa, w końcu nadszedł czas dyplomacji i rozwiązania spornych kwestii poprzez ugody. W połowie lipca w Utrechcie Filip V, syn Ludwika, uchronił dzięki nim swój tron, ale na dobre stracił Gibraltar.

Z pokojowymi ustaleniami jest jednak tak, że szybko odchodzą one w niepamięć, zwłaszcza w przypadku newralgicznych, istotnych strategicznie miejsc. Przez następne siedemdziesiąt lat Hiszpanie próbowali przeciągnąć cypel na swoją stronę. Odbili nawet Minorkę, inne terytorium, które w Utrechcie zapisano Anglikom. Gibraltar przetrwał jednak kolejne oblężenia, pozostając w brytyjskich rękach.

Gibraltar – widok z Hiszpanii

Miało to swoją cenę, bo żeby ratować bramę do Morza Śródziemnego, z drogi do Ameryki Północnej zawrócono flotę George’a Darby’ego, czego efektem było zwycięstwo rebeliantów w ostatniej bitwie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Stwierdzenie, że nie byłoby USA bez Gibraltaru, jest pewnie zbyt dużym uproszczeniem, bo wszystko wskazywało na to, że Brytyjczycy i tak zostaliby wyparci z odległej kolonii, ale faktem jest, że to oblężenie Yorktown zakończyło konflikt za Wielką Wodą.

O ile jednak Amerykanie mogli triumfować, Hiszpanom powodów do radości brakowało. Madryt rozczarowany bezskuteczną walką o najbliższy Afryce fragment Europy próbuje wszystkiego, żeby podważyć prawa Korony do Gibraltaru. Szuka luk, dziur, dwuznaczności, nieprecyzyjnych zwrotów i niedomówień w traktatach. Próbuje używać terytorium jako karty przetargowej w najróżniejszych okolicznościach.

A że nie wychodzi, stara się przynajmniej maksymalnie utrudnić życie niechcianemu sąsiadowi.

Sztuka utrudniania sobie życia. Utarczki Anglików i Hiszpanów o Gibraltar

Hiszpania próbuje utrzymać wrażenie, że Gibraltar to część ich państwa. W La Linea, przygranicznym mieście, stoi rząd czerwono-żółto-czerwonych flag. Akurat tam, gdzie kończy się kraj, pod samiutkim nosem Wielkiej Brytanii. Flagi te same w sobie mówią o hiszpańskiej racji stanu. W końcu w państwowym herbie znajdują się dwie kolumny, odzwierciedlające Ceutę i Gibraltar właśnie, rzeczone „wejście do Morza Śródziemnego”.

Z granicą też zresztą wiążą się historie dotyczącej przynależności narodowej. Hiszpanie od samego początku wertowali Traktat z Utrechtu w celu zinterpretowania go w najlepszy dla siebie sposób. I tak dość szybko dostrzeżono, że choć Gibraltar scedowano Anglikom, to nikt w zasadzie nie określił, czymże owy Gibraltar jest i przede wszystkim: jaką powierzchnię zajmuje.

Wybuchła więc dyskusja o tym, które źdźbło jest już brytyjskie, a które jeszcze pozostaje hiszpańskie. Decydowały różne metody, początkowo strzelano z armat, ustalając, że tam, gdzie doleci kula, kończy się terytorium danego kraju. W ten sposób wydzielono teren neutralny, pas ziemi niczyjej, która od samego początku niczyja być nie mogła.

Jeśli powiesz Hiszpanowi, że Gibraltar ma około siedmiu kilometrów kwadratowych powierzchni, mocno się oburzy. Jego zdaniem angielski rąbek ziemi jest mniejszy, wyspiarze po prostu bezprawnie przesunęli sobie granicę. Zresztą zaraz, jaką granicę? W oficjalnej komunikacji obydwie strony używają sformułowania „ogrodzenie”, bo Hiszpania żadnej granicy nie uznaje. Jest tylko płot, który ponad sto lat temu postawiła Wielka Brytania w wybranym przez siebie miejscu.

Gibraltar – lotnisko

Żeby nikomu nie przyszło do głowy owego płotu cofać, wyrosły za nim dwa osiedla domów, szkoła, obiekt sportowy, cmentarz i najważniejsze: lotnisko. To samo, które jest jedynym aeroportem na świecie, przy którym funkcjonują szlabany — gdy coś na nim ląduje lub gdy coś z niego startuje, trzeba chwilowo zamknąć drogę, choć ten problem częściowo rozwiązano doprowadzając — po dwóch dekadach! – do szczęśliwego zakończenia kwestię podziemnego tunelu.

Lotnisko też rzecz jasna było brytyjskim wymysłem-wytrychem do powiększenia swojego cypelka. Gdy powstał pomysł, by przyjmowało ono także samoloty transportowe, usypano groblę, dzięki której wydłużono pas startowy. Problem w tym, że grobla powstała na hiszpańskich wodach terytorialnych, więc Madryt przekonuje, że Wielka Brytania bezprawnie wykroiła sobie jej część na użytek własny.

Ryszard Żelichowski, wybitny ekspert od angielsko-hiszpańskiej kłótni o cypel, w publikacji „Granica miękka jak skała” przytacza również sprawę wieloletniej przepychanki o użytkowanie lotniska. Hiszpania nalegała na równouprawnienie w tym obszarze, co stanowi precedens w świecie awiacji. Kiedy już udało się wypracować kompromis, rząd w Madrycie i tak musiał wbić sąsiadom szpilę. Ubodło ich, że Brytyjczycy planowali otwarcie tarasu widokowego z udziałem księcia Edwarda. Uroczystość trzeba było jednak wykreślić z programu oficjalnych obchodów.

Absurdem tej sytuacji był fakt, że przedstawiciel rodu Windsorów i tak rzeczony punkt otworzył, tyle że poza protokołem. Anglicy potrafią się jednak odpłacić pięknym za nadobne: podczas tej samej wizyty, która towarzyszyła obchodom Diamentowego Jubileuszu Królowej Elżbiety II, na gibraltarskiej skale wyświetlono gargantuiczny portret Jej Wysokości w towarzystwie Union Jack, brytyjskiej flagi. Zadbano przy tym o to, żeby projekcja była doskonale widoczna po hiszpańskiej stronie granicy.

Królowa Elżbieta II przez długie lata nie odwiedziała Gibraltaru, żeby nie prowokować Hiszpanów. Jej wizytę z 1954 roku uwieczniono na pamiątkowej tablicy

Od dekad spór dotyczy również tak prozaicznej sprawy jak połowy. Brytyjczycy zaczęli żartobliwie nazywać kolejne naruszenia granicy morskiej przez hiszpańskich rybaków „powrotem Wielkiej Armady”, ale nie jest im do śmiechu, kiedy urzędnicy i politycy robią wszystko, żeby ograniczyć możliwości pracy i co za tym idzie zasięg gibraltarskich kutrów.

Strona angielska odwdzięczyła się zatopieniem w morzu siedemdziesięciu betonowych bloków z kolcami, które utworzyły sztuczną rafę, w której odradza się populacja ryb. Hiszpanie przeczesali księgi i zaczęli dowodzić, że traktat z Utrechtu nic o wodach terytorialnych nie mówi, więc Gibraltar, w ich rozumieniu, takowych nie posiada. Do tego doszedł standardowy pakiet gróźb i upierdliwych dla zwykłych mieszkańców kar, na który składają się:

  • zwiększone i drobiazgowe kontrole na granicach
  • zapowiedź wprowadzenia opłaty za przekroczenie granicy
  • widmo zamknięcia przestrzeni powietrznej
  • nasłanie skarbówki i urzędu podatkowego na posiadaczy nieruchomości w enklawie

Co jakiś czas Hiszpania wyciąga też asa z rękawa: testament Izabeli Kastylijskiej, która „nakazała, aby sukcesorzy zarządzający miastem Gibraltar zatrzymali go dla siebie, aby nie nastąpiła żadna zmiana w nim ani w jego fragmencie względem Korony Kastylii”.

Anglicy, rzecz jasna, reagują na to śmiechem. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.

Tego typu konflikciki tlą się nieustannie, ostatnio przybrały zresztą na sile z powodu Brexitu, jednak konflikt nie zawsze przybiera na poły zabawny charakter. Na przestrzeni lat Hiszpanie podjęli zupełnie poważne próby obalenia dawnych ustaleń i odzyskania tego, co utracili.

Hitler, Franco, ONZ i referenda. Hiszpania nie rezygnuje z walki o Gibraltar

Najpoważniejszym zagrożeniem dla brytyjskości Gibraltaru był Adolf Hitler ze swoim niezwykle frywolnym podejściem do granic samych w sobie, o ile oczywiście nie dotyczyło ono naruszenia krańców Trzeciej Rzeszy. Żeby wciągnąć do II Wojny Światowej swojego brata po szalu, generała Francisco Franco, Führer rozpisał „Operację Felix”, która zakładała odbicie terytorium i przekazanie go hiszpańskiemu dyktatorowi.

Wizję wplątania w międzynarodowy konflikt zbrojny Gibraltaru potraktowano w Wielkiej Brytanii na tyle poważnie, że z angielskiej enklawy ewakuowano kilkanaście tysięcy osób. Niektórym z nich powrót do domu zajął przeszło dziesięć lat. Problemem było ponowne rozlokowanie ich na niewielkim skrawku terenu. Nieprzypadkowo jest to miejsce o wyjątkowej gęstości zaludnienia w porównaniu z resztą Europy.

Plan Hitlera nie wypalił, Franco jednak nie zrezygnował z marzeń o odbiciu skały i tego, co ją otacza. Żeby zmusić mieszkańców miasta do dobrowolnego przyłączenia się do Hiszpanii, na wiele lat zablokował granicę i maksymalnie utrudnił przepływ towarów do Gibraltaru. Tamtejsza ludność odczuła to wyjątkowo dotkliwie, bo nagłe represje rozdzieliły wiele rodzin, które mieszkały po obu stronach granicy.

Dochodziło wówczas do scen, które dziś kojarzymy z murem odgradzającym USA i Meksyk — bliscy, którzy chcieli choć na chwilę na siebie spojrzeć, podchodzili do płotu, pokazywali kuzynom, braciom i wujkom nowych członków familii, prowadzili krótkie i rwane rozmowy na krzyk, dopóki ktoś ich stamtąd nie przegonił.

Rząd w Madrycie w swej zuchwałości względem Gibraltaru posunął się najdalej, gdy wystąpił z wnioskiem do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jak pisze cytowany wcześniej Żelichowski, Hiszpanie dowodzili, że „integralność państwa jest nadrzędna wobec zasady samostanowienia, a integralność Hiszpanii została naruszona przez zajęcie Gibraltaru, co zostało potwierdzone w Traktacie z Utrechtu. Tym samym wnoszono o dekolonizację terytorium w zgodzie z Kartą Narodów ONZ.

Hiszpania uwypukla też problem raju podatkowego, jakim jest Gibraltar. Gdy jeszcze Wielka Brytania była w Unii Europejskiej, często prowadzono dyskusje o tym, że ulgi fiskalne, które przyciągają branżę hazardową i finansjerę lubująca się w poszukiwaniu dziur w systemie, szkodzą gospodarce wspólnoty. Istotnym kłopotem, który przedstawiali politycy z Półwyspu Iberyjskiego, był również przemyt, którego Brytyjczycy rzekomo nie kontrolowali tak dobrze, jak mogliby to robić hiszpańscy celnicy.

Wszystkie te argumenty oczywiście oburzają samych zainteresowanych, kiedy ktoś odwróci kota ogonem i użyje ich, żeby dowieść, że Ceuta, hiszpańska enklawa w Afryce, powinna trafić w ręce Maroka, które ma dość faktu, że ich cypelkiem zarządza ktoś obcy. Hiszpanie najchętniej posiadaliby oba punkty łączące Stary Kontynent z Czarnym Lądem.

Gibraltarczycy natomiast niewiele sobie z tego robią. Drażni ich, gdy muszą stać sześć godzin w upale, bo tyle trwały kontrole graniczne w czasach zaostrzonego sporu. Irytują się na samą myśl o próbie dojścia do kompromisu w temacie „Brexitu”. Byli jedną z największych grup opozycyjnych wobec wyjścia Wielkiej Brytanii z UE — przeciwko zagłosowało 96% osób, które poszły do urn, oddano zaledwie 823 głosy za.

Nic to jednak nie znaczyło dla rządzących, którzy wykorzystują każdą okazję do użycia Gibraltaru jako próby wymuszenia ugód i ustaleń wygodnych dla własnej racji stanu.

Wszelkie próby narzucania Gibraltarowi przynależności do Hiszpanii kończą się jednak reakcją odwrotną, niż zakładali w Madrycie. Nękanie garstki mieszkańców enklawy tylko buduje w niej opór. Żelichowski w swojej publikacji przytacza rozmowę z miejscowym przewodnikiem, który stwierdza, że prędzej zniknie tamtejsza skała, zbudowano z kruszejącego piaskowca, niż brytyjska suwerenność.

Sieć jaskiń i tuneli na Gibraltarze przysłużyła się obrońcom enklawy, których dziś podziwiamy w nietypowych muzeach

W 1967 roku za przynależnością do Wielkiej Brytanii opowiedziało się 99% osób, które wzięły udział w referendum. Gdy powtórzono je dokładnie trzydzieści pięć lat później, poparcie dla takiego rozwiązania wyraziło 98% pytanych. Nie wynika to wcale z wielkiego patriotyzmu mieszkańców Gibraltaru. Wielu z nich stanowi miks ludności angielskiej i hiszpańskiej. Anglicy, którzy osiedlają się w tym miejscu, wybierają je ze względu na pogodę. Coś na wzór dawnych obywateli ZSRR, którzy przeprowadzali się do Mołdawii czy Gruzji.

Gibraltar jest jednak wzorem różnorodnego społeczeństwa. Na końcu katolickiej Polski znajdziemy krzyż, który ozdabia Giewont. Kraniec Gibraltaru, gdzie także króluje ta odmiana chrześcijaństwa (co samo w sobie jest nietypowe, jak na część Wielkiej Brytanii), zdobi natomiast jeden z największych meczetów na niemuzułmańskiej ziemi, którego minaret jest wyższy niż słynna gibraltarska latarnia.

W tamtejszych szkołach uczą wszystkich religii, na ichniejszych ulicach usłyszysz angielski, hiszpański, arabski, berberski, hindi, jidysz oraz llanito, mieszankę andaluzyjskiej i brytyjskiej mowy. Gibraltar nie pała nienawiścią do Hiszpanii, tysiące Hiszpanów codziennie odbija karty w tamtejszych firmach, żeby na koniec dnia wrócić do La Linea, bo najbardziej opłaca się zarabiać w funtach i wydawać w euro.

Jeśli sąsiedzi są tam nielubiani to tylko ci, którzy z odległego Madrytu próbują komuś wmówić, kim powinien się czuć i jaką narodowość powinien mieć wpisaną w dokumentach.

Polski piłkarz z Gibraltaru: Kulturowo bliżej im do Hiszpanii

Niechęci nie odczuje tam nikt, a szczególnie turyści. Sześćdziesiąt procent mieszkańców Gibraltaru jest zatrudniona w sektorze usług. „National Geographic” informuje, że w enklawie nie funkcjonuje nawet sektor rolniczy. Przed wprowadzeniem koronawirusowych restrykcji na koniec Europy wybrało się ponad jedenaście milionów osób, co było szturmem na rekordowy, oscylujący wokół dwunastu milionów wizytujących, wynik.

Wielu przyciągają magoty, gatunek małp z rodziny makakowatych, które może i kradną kanapki czy nawet telefony, ale przy tym uroczo wyglądają na zdjęciach, więc drobne akty złodziejstwa można im wybaczyć. Wiążą się z nimi dwie legendy, jedna zahacza zresztą o kwestię przynależności Gibraltaru. Mianowicie terytorium tak długo ma pozostać brytyjskie, jak długo małpy będą wspinać się po tamtejszej skale.

Winston Churchill rzekomo wolał nie sprawdzać, czy opowieść ma w sobie ziarno prawdy i kazał ściągnąć na „górę Tarika” małpie posiłki, żeby zadbać o przyszłość przedstawicieli tego gatunku.

Mieszanka angielskiej i hiszpańskiej kultury, dwóch tak różnych światów, z drobną nutą arabskości kusiłaby jednak i bez frywolnych makaków. Jakub Pobożniak z „TVP Sport” trzykrotnie odwiedził Gibraltar, zaglądając pod każdy kamyk. Opowiada nam o niezwykłej różnorodności tego miejsca.

Mam wrażenie, że to bardziej angielskie miejsce ze śródziemnomorskim twistem. Zjesz tam rybę z frytkami i popijesz sangrią. Wpływy brytyjskie są olbrzymie. Czerwone budki telefoniczne, sklepy, telefonia komórkowa, funt jako waluta. Z drugiej strony śródziemnomorska architektura i prawostronny ruch, „ola!” na przywitanie częstsze niż „hi!”. Delegat UEFA mówił mi, że tutaj można wszystko objechać w dwie godziny. Drogą faktycznie można, ale żeby zwiedzić najwyższy szczyt, trzeba poświęcić trochę więcej czasu i energii. Pod skałą jest park narodowy z niesamowitymi widokami: z jednej strony Afryka, z drugiej Hiszpania, a terytorium brytyjskie.

Próbę rozstrzygnięcia tego, kto ma większy wpływ na to, jak wygląda współczesny Gibraltar, trzeba więc podjąć w rozmowie z kimś, kto doświadcza go na co dzień. Hugo Bartkowiak ma za sobą dwa sezony gry dla tamtejszych klubów piłkarskich i trzeci, który za moment się dla niego zacznie. Pytamy go o to, czy jest to miejsce bliższe Hiszpanii czy jednak Anglii.

Hiszpanii – odpowiada.

Dlaczego?

Przez bliskość Hiszpanii przenika tu kultura tego kraju. Młodsze pokolenie mówi już raczej po angielsku, ale u starszego, u pół-Hiszpanów, częściej usłyszysz hiszpański. No i każdy, kto stąd wyjeżdża, wjeżdża do Hiszpanii, innego wyjścia nie ma. Nie jest w stu procentach tak samo, na przykład w knajpach nie ma sjesty, ale kulturowo do Hiszpanii jest zdecydowanie bliżej. Codziennie tysiące osób przyjeżdżają do pracy, co daje Gibraltarowi stabilność gospodarczą.

Sama granica po Brexicie bywa delikatnym problemem.

Zależy od rozmów, które prowadzą, żeby znieść niekorzystne dla Hiszpanii przywileje Gibraltaru. Niższą akcyzę na papierosy, alkohol, paliwo… Niższe podatki, które „zabierają” firmy z regionu do Gibraltaru. Kiedy wybucha polityczna kłótnia, pogranicznicy dostają sygnał i zaczynają wolniej pracować, wszystkich dokładniej sprawdzać. To głupie, bo szkodzą sami sobie. Nikt na tym nie wygra, to robienie na złość ludziom. Kolejki na granicy wydłużają się też w wakacje i w godzinach końca pracy, między 16 a 18. Pomogło jednak to, że w końcu otwarto tunel. Bez niego całe miasto było zakorkowane, był jeszcze ten słynny przejazd przez lotnisko…

Tunel biegnie tuż pod nim.

Mieli go otworzyć odkąd… W zasadzie odkąd pamiętam. Zawsze był jednak jakiś problem, zalewało go, nie przechodził testów, ale w końcu działa. Polepszyło się. Sam mieszkam w Hiszpanii tak jak większość zawodników, którzy przyjeżdżają grać w Gibraltarze.

Jest taniej?

O wiele bardziej opłaca się wynajmować mieszkanie w Hiszpanii, jest taniej. W dodatku obywateli Unii Europejskiej na granicy nie zatrzymają, przechodzimy na dowód osobisty. Najgorzej mają osoby spoza Strefy Schengen, którym co wjazd i wyjazd trzeba stemplować paszport. Zawodnikowi ze Stanów Zjednoczonych po miesiącu treningów czy meczów skończyłoby się miejsce na pieczątki!

Polakom Gibraltar kojarzy się z katastrofą i śmiercią generała Władysława Sikorskiego

***

Hiszpania blokowała powstanie reprezentacji Gibraltaru. Dlaczego?

Sport to rzecz jasna osobny temat angielsko-hiszpańskiej rywalizacji o Gibraltar. Jak na brytyjskie terytorium przystało, kopać świński pęcherz zaczęto tam jeszcze w XIX wieku. Piłkarska federacja Gibraltaru jest jedną z najstarszych na świecie, jednak przez ponad sto lat nic z tego nie wynikało. To znaczy: na końcu Europy po boisku się ganiano, tyle że nieoficjalnie.

Ponad ćwierć wieku temu postanowiono to zmienić. W 1997 roku złożono aplikację o członkostwo w strukturach FIFA, dwa lata później zaś o miejsce w UEFA. Hiszpanie zareagowali z pianą na pysku. Mało kto już pamięta, że o wycofaniu się Realu Madryt i Barcelony z Ligi Mistrzów po raz pierwszy dyskutowano nie przy okazji Superligi, lecz kiedy ważyły się losy udziału maleńkiego Gibraltaru w eliminacjach do największych światowych imprez.

Amatorska ekipa nie zmieniłaby statusu quo na Starym Kontynencie, jednak Hiszpania tak mocno lobbowała za tym, żeby reprezentacja ludzi skupionych na siedmiu kilometrach kwadratowych nie mogła grać w piłkę na szczeblu międzynarodowym, że sprawa na wiele lat utkwiła w martwym punkcie.

Świat wyśmiewał małostkowość Hiszpanów, ale w Madrycie potraktowano to jako sprawę wagi państwowej. Temat pilotował rząd, a nie hiszpańska federacja. Władze może i nie chciały się wyżywać na sąsiadach z południa, jednak w stolicy zapanowała obawa, że dopuszczenie Gibraltaru do piłkarskiego stołu otworzy drzwi dla walczących o uznanie Basków i Katalończyków.

Tym bardziej bolesna była porażka, bo Gibraltar udało się wstrzymać, ale nie zatrzymać. Trybunał CAS nakazał UEFA wcielić maleńką federację do struktur jako członka tymczasowego, który po kolejnych latach przepychanek otrzymał swój fotel na zawsze, zostając 54. przedstawicielem europejskiej organizacji.

Gibraltar obalił i prawne argumenty Hiszpanów, i sportowe wątpliwości. Sąsiedzi twierdzili, że piłkarskiej jakości zbyt wiele tam nie ma, tymczasem po ponad dekadzie Los Llanis mają na koncie już osiem zwycięstw — siedem więcej niż San Marino i pięć mniej niż istniejąca od blisko trzech dekad reprezentacja Andory.

Oczywiście inne zdanie na ten temat ma Thomas Mueller, który narzekał, że przez takie właśnie Gibraltary wielcy nie mają kiedy odpoczywać, bo zamiast tego muszą kopać z amatorami.

Legia Warszawa grała w Gibraltarze

Banda z „góry Tarika” człapie do celu w swoim tempie. Jej ogromnym sukcesem było wprowadzenie tamtejszego klubu do fazy grupowej Ligi Konferencji. Lincoln Red Imps udało się to trzy lata temu. Przebija to jedynie remis drużyny zwanej Gibraltar XI z Realem Madryt w 1949 roku, gdy doszło do towarzyskie potyczki, zanim jeszcze hiszpańska federacja zabroniła zawodnikom gibraltarskich klubów swobodnie przekraczać granicę.

Spornych kwestii między stronami na boisku wyjaśnić się jednak nie uda. UEFA i FIFA nie dopuszczają Hiszpanii i Gibraltaru do rywalizacji na murawie. Na liście meczów zakazanych konfrontacje przedstawicieli tych dwóch miejsc tkwią tuż obok konfliktów naprawdę krwawych, jak te między Rosją a Ukrainą czy Azerbejdżanem a Armenią.

Trzydziestotysięczna europejska społeczność, która codziennie ogląda z okien Afrykę, nie ma więc innego wyboru. Musi trzymać kciuki za to, żeby reprezentacja Anglii – jak na starszego brata, czy może raczej głowę rodziny, przystało – wyręczy ich i spuści łomot prześladowcy, który swoimi działaniami bardziej przypomina szkolnego łobuza niż złowrogiego bandziora.

REPORTAŻE Z MISTRZOSTW EUROPY W NIEMCZECH:

SZYMON JANCZYK

fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

18 komentarzy

Loading...