Reklama

Sezon stulecia i pogoń za Gretzkym. Connor McDavid walczy o miano najlepszego w historii

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 kwietnia 2023, 14:16 • 18 min czytania 11 komentarzy

Connor McDavid ma 26 lat i właściwie pewne miejsce w Galerii Sław. Hokeistą jest na tyle wybitnym, że już dekadę temu podpisywał wielkie kontrakty reklamowe, a nawet nie grał jeszcze NHL. W tym roku zaliczył najlepszy sezon zasadniczy w XXI wieku i jeden z najlepszych w całej historii ligi. Sam Wayne Gretzky mówi, że Connor może powalczyć o status GOAT-a. Czy to faktycznie możliwe? Na czym polega fenomen McDavida? I co jeśli nigdy nie wygra Pucharu Stanleya?

Sezon stulecia i pogoń za Gretzkym. Connor McDavid walczy o miano najlepszego w historii

Sezon stulecia

Nie ma przesady w tym stwierdzeniu, zresztą w pewnym momencie obiegło ono wszystkie sportowe media w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Connor McDavid zanotował najlepszy sezon regularny w XXI wieku. Łącznie zdobył w nim 153 punkty, na co złożyły się 64 gole i 89 asysty. W każdej z tych trzech kategorii ustanowił własny rekord w dotychczasowej karierze w NHL. To jego ósmy sezon w lidze, a już wcześniejsze rekordy miał wyśrubowane całkiem nieźle.

Najlepszy do tej pory sezon w tym stuleciu w NHL? Zanotował go Nikita Kuczerow, cztery lata temu. Rosjanin wykręcił wtedy „zaledwie” 128 oczek. McDavid pobił go więc o ćwierć setki. – Brak mi słów na jego grę. To najlepszy zawodnik na świecie, który ciągle przesuwa własne granice. Staje się lepszy on, ale też nasz zespół. To prawdopodobnie jeden z najlepszych indywidualnie sezonów w historii – powiedział Zach Hyman, klubowy kolega McDavida z Edmonton Oilers.

Reklama

To zresztą łatwo można sprawdzić. Rzut oka na statystyki powie nam, że McDavid jest piętnasty na liście najlepszych sezonów w dziejach. Wygląda ona tak:

  1. Wayne Gretzky – 215 (1985-86)
  2. Wayne Gretzky – 212 (1981-82)
  3. Wayne Gretzky – 208 (1984-85)
  4. Wayne Gretzky – 205 (1983-84)
  5. Mario Lemieux – 199 (1988-89)
  6. Wayne Gretzky – 196 (1982-83)
  7. Wayne Gretzky – 183 (1986-87)
  8. Mario Lemieux – 168 (1987-88)
  9. Wayne Gretzky – 168 (1988-89)
  10. Wayne Gretzky – 164 (1980-81)
  11. Wayne Gretzky – 163 (1990-91)
  12. Mario Lemieux – 161 (1995-96)
  13. Mario Lemieux – 160 (1992-93)
  14. Steve Yzerman – 155 (1988-89)
  15. Connor McDavid – 153 (2022-23)
  16. Phil Esposito – 152 (1970-71)
  17. Bernie Nicholls – 150 (1988-89)

Gdyby jednak brać pod uwagę tylko najlepszy sezon hokeisty w jego karierze – przed McDavidem byłoby ledwie trzech zawodników. Wayne Gretzky, bo on zawsze jest na szczycie, Mario Lemieux, bo to kolejny z wielkich zawodników i Steve Yzerman, który w sezonie 1988/99 zanotował zimę życia. Do tego 150 punktów przekraczali jeszcze Phil Esposito i Bernie Nicholls. Wszyscy oni zresztą pogratulowali Connorowi jego osiągnięcia w specjalnym wideo. W końcu na podobny wynik NHL czekała 27 lat – od czasu ostatniej „150” Lemieux.

Sam nie myślałem wiele o tym wyniku. Chłopaki jednak stworzyli wideo z pięcioma pozostałymi zawodnikami, którzy tego dokonali i wtedy mnie to uderzyło. To było coś szczególnego. Wspaniale było usłyszeć wypowiedzi wszystkich pięciu. To dla mnie wiele znaczy – mówił McDavid. Wiadomo, że najbardziej pewnie cieszyły go słowa Gretzky’ego. To w końcu legenda Oilers, a taką staje się też Connor. Obaj zresztą przez ostatnie lata się zaprzyjaźnili.

Zadajmy sobie jednak pytanie: co sprawiło, że McDavid zanotował taki sezon? Do tej pory jego rekordy wyglądały przecież tak: 44 gole, 79 asyst i 123 punkty łącznie. To zresztą jego wyniki z poprzedniej zimy. W tym sezonie imponuje przede wszystkim to, jak świetnie zaczął strzelać. O ile najlepiej punktującym  czy asystentem ligi zostawał już wcześniej kilkukrotnie, o tyle najlepszym strzelcem jest pierwszy raz.

Czuję się po prostu dobrze w ofensywie. Ale zrobiłem też postępy w defensywie. Dla mnie zawsze ważne będą pojedynki, ustawianie się, tego typu rzeczy, które dopełniają grę zawodnika. Wydaje mi się, że zrobiłem spore postępy w tym względzie. Wcześniej ta defensywna strona gry była nieco „luźna” – mówił niedawno w wywiadzie dla oficjalnej strony NHL.

Reklama

Zapytano go tam też o współpracę z Leonem Draisaitlem. Bo Niemiec to kolejna gwiazda ligi i gość, który punktuje fenomenalnie (128 punktów w tym sezonie!). Tyle że przy McDavidzie nawet on wypada blado. Connor odsadza wszystkich o kilka długości. Na lodzie jest wszędzie. Znajduje miejsce, ucieka rywalom, strzela, asystuje, do maksimum wykorzystuje okresy gry w przewadze.

Pytanie, jakie wszyscy sobie stawiają, brzmi obecnie: czy ten gość może być jeszcze lepszy?

Tu bym się aż tak nie rozpędzał – mówi nam Adrian Kowal, współzałożyciel portalu NHL w PL. – Wydaje mi się, że mamy teraz do czynienia z jego absolutnym prime’em. Kiedyś w hokeju mówiło się, że szczyt notuje się w wieku 27-31 lat. Teraz ta granica, tak się wydaje, obniżyła się nieco, mniej więcej do momentu, gdy zawodnik ma 24-28 lat. Myślę, że McDavid taki poziom utrzyma jeszcze przez 3-4 sezony, ale czy pójdzie wyżej? Trudno sobie to wyobrazić. Z drugiej strony trudno było sobie wyobrazić też choćby to, że zostanie najlepszym strzelcem, a tego dokonał w tym sezonie. Przekroczył 60 goli, wcześniej robili to tylko najwięksi snajperzy, a McDavid nigdy za takiego nie uchodził – zawsze był gościem, który kreuje sytuacje. Ale przed sezonem założył, że poprawi swoje strzały. I zdobył 60 goli.

Kowal dodaje też, że tak wielki sezon McDavida to też w pewnym sensie efekt zmian w całej lidze. W ostatnich latach nastąpił nawrót do ofensywy, pada więcej bramek, obecny sezon był najlepszym od niemal trzech dekad pod względem ogólnej liczby trafień. Gorzej prezentują się za to bramkarze, których skuteczność interwencji zleciała z około 92 (taką mieli kilka sezonów do temu) do 90 procent z kawałkiem. Nie tak dawno temu bywały sezony, gdy nikt nie przekraczał stu punktów. W tym roku zrobiło to jedenastu zawodników.

McDavid po prostu osiągnął to z wielką „przebitką”, zdecydowanie odsadzając resztę stawki. Ale to nie może dziwić.

Od zawsze przerastał innych

Na łyżwach jeździł już, gdy miał dwa lata. Kiedy miał trzy, stało się jasne, że ma do tego naturalny talent. Jego ojciec sam grał amatorsko i bardzo lubił hokej, więc oczywistym było, że zachęci syna do treningów. Zwłaszcza że widać było jego potencjał. Od początku imponowała ponoć świadomość taktyczna Connora. Gdy wszystkie inne dzieciaki kręciły się w kółko, biegając za krążkiem, on czekał, aż ten wypadnie z tego tłumu. A gdy tak się stało, zabierał się z nim i ruszał do przodu. Inne dzieci próbowały go dogonić. Ale „próbowały” niemal nigdy nie zmieniało się w „udawało im się”.

Po ledwie kilku latach treningów, jego rodzice próbowali zapisać go do lokalnej ligi dla dzieci. Sęk w tym, że Connor miał sześć lat, dzieciaki w zespole siedem, więc trenerzy powiedzieli, że McDavida nie przyjmą. Kelly i Brian – rodzice Connora – wiedzieli jednak, że ten zanudzi się na śmierć przez kolejny rok w domowej lidze, nad którą zdecydowanie wyrastał poziomem. Zajechali z nim więc do jednego z pobliskich miast i udało im się go zapisać do drużyny… dziewięciolatków.

Był w niej najlepszy. Podobnie jak i w lidze.

Czerpałem dumę z tego, że byłem młodszy niż inni. Tak już zresztą zostało, zawsze byłem o ten rok młodszy. Stąd numer 97 na mojej koszulce, od roku urodzenia. Wybrałem go wtedy i ze mną został – mówił. – Z dzieciństwa mam same dobre wspomnienia. Moi rodzice mnie wspierali, miałem też świetnych przyjaciół. Wszystkie hokejowe mecze wspominam dobrze.

Stosunkowo szybko jednak te beztroskie dni zamieniły się w drogę wiodącą prosto do NHL. Zresztą Connor sam narzucał sobie presję, uważał, że musi odnieść sukces. Jego rodzice do niczego go nie popychali, wręcz starali się zdejmować to napięcie. Ba, Kelly mówiła Brianowi, by ten raz na jakiś czas zabrał gdzieś syna, bo Connor cały czas tylko jeździł na łyżwach na podjeździe do ich domu. – Straci w ten sposób dzieciństwo – mówiła.

Tyle że dla niego to było wymarzone dzieciństwo. Sam tego chciał. Kilka lat temu, gdy podpisał jeden z najwyższych kontraktów w historii NHL (12.5 miliona dolarów rocznie), mówił, że to w sumie szalone, zarabiać tyle pieniędzy za grę w hokeja. Przecież robiłby to i za kilka tysięcy miesięcznie, a nawet rekreacyjnie – pracując gdzie indziej. Bo kocha ten sport.

Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że sam przez lata miał problem z… zaakceptowaniem rozmiarów swojego talentu.

Do dziś krążą o tym historie. Choćby ta, jak to pytał swojego trenera w szkole o to, czy ten myśli, że wygrają mecz. A potem strzelał w nim kilka goli i wygrywał go właściwie w pojedynkę. Albo jak nie chciał zakładać torby z logo zespołu w Ontario Hockey League (jedna z lig rozwojowych dla młodzieżowców, należących do Canadian Hockey League – ogólnokrajowych rozgrywek juniorskich), bo był testowany i nie wiedział, czy dostanie się do zespołu. Trener powiedział mu wtedy: – Jeśli się nie dostaniesz, przeprowadzę się do Chin. – Nie musiał, Connor został przyjęty bez problemu. A potem, oczywiście, był najlepszym graczem ekipy.

Do OHL został zresztą przyjęty ze statusem „exceptional player”, co oznaczało, że mógł tam zacząć grać o rok wcześniej, niż inni. Był dopiero trzecim takim zawodnikiem w historii ligi, po Johnie Tavaresie i Aaronie Ekbladzie. W pierwszym sezonie nie przestraszył się ani trochę starszych rywali. Dla Erie Otters zdobył 66 punktów w 63 meczach. Tylko jeden zawodnik w zespole zaliczył lepsze statystyki.

To prawdziwy talent. Gra na obu końcach tafli, wielu młodych zawodników tego nie robi. Jest bardzo dynamiczny w ofensywie, a do tego potrafi trafiać ważne gole, w najważniejszych momentach – mówił o nim Stan Butler, trener Brampton Battalion, gdy Connor miał tylko 15 lat. A jego zdanie podzielali właściwie wszyscy.

Również wielkie firmy. Jeszcze zanim zadebiutował w NHL, biły się o niego największe marki. Nic dziwnego, wśród kibiców był znany jako „nowy Gretzky”. Albo „nowy Lemieux”. Albo „nowy Crosby” (co musiało go cieszyć szczególnie, bo Sidneya podziwiał, w dzieciństwie miał nawet jego plakat w pokoju). Ogółem każda znana firma chciała mieć u siebie gościa, którego tak nazywano. Już jako dzieciak podpisał więc lukratywne kontrakty, ale nie wybiło go to z rytmu. Dalej robił swoje.

Ba, sławy unikał. Denerwowało go, że jest zaczepiany o autografy, cała ta uwaga nie była dla niego. A mimo to jednak podpisywał kolejne podtykane mu kartki, bo – jak mówił bliskim – „sam był kiedyś takim dzieciakiem”.

Co ciekawe, OHL nigdy nie wygrał. Ale został najlepszym nowicjuszem ligi w swoim pierwszym sezonie, a w kolejnych jej najlepszym graczem. W trzecim, ostatnim sezonie zdobył łącznie 120 punktów (44 gole i 76 asyst). Gdy opuszczał OHL i Erie Otters, mówił, że to “jak do tej pory trzy najlepsze lata mojego życia”.

Przy okazji zewsząd zbierał pochwały. Również od swoich idoli. Sidney Crosby mówił, że Connor „przypomina mu jego samego”. Zresztą poznali się jeszcze, gdy McDavid był juniorem, ponoć Connor początkowo był obecnością idola skrępowany, ale potem przełamał lody i rozmawiali z uśmiechami na ustach. A na koniec cyknęli sobie fotkę, razem z Mario Lemieux, który też był przy tym wszystkim obecny. Dziennikarze z miejsca napisali, że to przeszłość (Lemieux), teraźniejszość (Crosby) i przyszłość (McDavid) NHL.

Przyszłość zresztą nadeszła szybko. Po trzech sezonach w OHL, Connor McDavid zgłosił się do draftu NHL, a wiele ekip wręcz zabijało się o to, by przegrywać jak najwięcej meczów i mieć szansę go zgarnąć. Tę „rywalizację” wygrali Edmonton Oilers. Connor trafił właśnie do nich, oczywiście, z „jedynką”. – To niewiarygodne. Surrealistyczne uczucie. Spełnia się moje marzenie – mówił wtedy McDavid.

Ale na laurach wcale nie spoczął.

Chłopak skromny, pracowity i… mało medialny

Jeśli coś przebija z opowieści o McDavidzie, to z pewnością fakt, że gość nigdy nie przestał pracować na swoje sukcesy. Jako pierwszy przychodził na treningi, ostatni z nich wychodził. Niezmiennie starał się rozwijać. Treningi i dietę ma rozpisane co do dnia czy godziny. Siłowni też nie odpuszcza. I tak dalej, i tak dalej. Dałoby się tak opisywać go nie w akapicie, a całej książce.

Jest do tego świetnym liderem. Kapitanem drużyny został już po jednym sezonie gry w Oilers. Wcześniej „przetestowano” go w tej roli w Pucharze Świata w barwach Ameryki Północnej, ale doświadczenie miał już i z poprzednich lat – kapitanem był również w OHL. – Connor jest dojrzały ponad swój wiek. Zmaga się z tym wszystkim, odkąd ma 14 lat. Bardzo dobrze sobie  z tym radzi, dba też o kolegów, odpowiednio kontaktuje się z mediami – mówił Todd McLellan, jego trener, który wyznaczył go na kapitana zespołu.

Z relacji innych zawodników Oilers wiemy, że McDavid potrafi poderwać zespół w szatni, ale tak naprawdę wystarczy spojrzeć na niego na treningach czy w trakcie meczu, by poczuć się zainspirowanym. Cóż, to wręcz modelowy hokeista. Trudno znaleźć kogokolwiek, kto powiedziałby o nim złe słowo. Dlatego sprawdza się też jako kapitan.

Gdy wracam do momentu, w którym zostałem kapitanem – miałem wtedy 19 lat – tak naprawdę nie miałem pojęcia, co się dzieje. Wciąż próbowałem znaleźć swoje miejsce w lidze. Nie żałuję jednak tej decyzji i tej roli. Jestem niesamowicie dumny, że mogę być kapitanem Oilers. Czuję, że jestem w szczególnej sytuacji, w której dorastałem w tej roli i uczyłem się na błędach. Teraz, w moim siódmym sezonie w tej roli, czuję się już komfortowo z zadaniami kapitana i lidera – mówił.

Jest w tym wszystkim tylko jeden problem. McDavid jest znakomitym zawodnikiem, geniuszem, ma świetną etykę pracy, ale… nie jest twarzą ligi. Dlaczego? Wyjaśnia Kowal:

O nim się mówi, że to taki dobry, kanadyjski chłopak, który nie szuka atencji, jest cichy, spokojny, nie zwraca uwagi. Jak ktoś za nim nie przepada, to mówi, że trochę brak mu charyzmy. I coś w tym w sumie jest. W wypowiedziach jest powściągliwy, generyczny. Trochę nie nadaje się do tego, by budować na nim wizerunek ligi. Choć momentami się próbuje. To jest zresztą w ogóle problem hokeja. W nim nie za bardzo chcą kogokolwiek promować na twarz ligi. A do tego Connor nie jest najbardziej charyzmatycznym gościem, po prostu.

On sam twierdzi jednak, że przez ostatnie lata nieco otworzył się na media. I nauczył się z nimi współpracować. – Kiedy byłem młodszy, dobrze robiło mi odcinanie się od tego wszystkiego. Teraz mam jednak 26 lat, w lidze jestem od dawna. Czuję się bardziej komfortowo po prostu z byciem sobą. […] Myślę też, że zyskałem trochę szacunku innych i mogę wypowiadać się bardziej swobodnie. Rozumiem swoje miejsce w grze. Staram się myśleć nad tym, co mówię i jak to mówię – twierdził w wywiadzie.

Dla niego dobrze by było, by miał rację. Bo medialność i zyskiwany przez to dodatkowy status wielkiej gwiazdy się przydaje. Zwłaszcza gdy twoje nazwisko pojawia się w dyskusjach dotyczących najlepszego zawodnika w dziejach.

Czy będzie największy?

– Myślę, że będzie można o nim tak mówić, jak już skończy karierę – twierdzi Kowal. – Oczywiście, takie czynniki jak zdrowie, które musi wytrzymać do końca kariery, są podstawą. Największe przymiarki, żeby być numerem jeden po Gretzkym miał w końcu Mario Lemieux, ale zdrowie nie pozwoliło ścigać mu się o rekordy Wayne’a. Wracamy tu też jednak do dyskusji pokoleniowej, epokowej, znanej z innych dyscyplin. Czy można mówić o kimś, kto grał 50 lat temu, że był lepszy od tego, kto teraz jest najlepszy? To trudne rozważania. Ale pewnie za 10-15 lat o Connorze da się tak powiedzieć, bo to co zrobił w ostatnich 2-3 sezonach to jest pułap, na którym Sidney Crosby – największy hokeista ostatnich 20 lat – nigdy nie był.

Wspomniane zdrowie będzie, oczywiście, kluczowe. Na razie zresztą w przypadku McDavida jest z nim bardzo dobrze. Owszem, miał dwie kontuzje wymagające dłuższej rehabilitacji, ale w przypadku obu decydował raczej pech, boiskowe zdarzenia, niż to że jego organizm nie wytrzymał obciążeń.

W pierwszym sezonie w NHL złamał obojczyk po uderzeniu w bandę. Pauzował przez 37 spotkań, ale sam mówił, że ważne jest „ruszyć naprzód i robić swoje”. I tak też faktycznie postąpił. Gorzej było w sezonie 2018/19, gdy uszkodził więzadło krzyżowe tylne w ostatnim meczu sezonu zasadniczego. A dla Oilers – ostatnim w ogóle, bo nie grali wtedy w play-offach. Opinie fachowców były sprzeczne, ale ostatecznie udało się ustalić, że Connor albo podda się operacji i straci cały sezon, albo postawi na rehabilitację bez niej, ale nie będzie pewien tego, co mu da.

Wybrał drugą opcję.

Mówiąc szczerze, to był naprawdę przerażający czas. Miałem 22 lata i kolano, o którym każdy mówił co innego. Musiałem wybrać jakąś ścieżkę. Zrobiliśmy sporo prześwietleń i rezonansów. Często doradzano mi operację, ale ta była ryzykowna. Byłem szczęściarzem, że wspierali mnie Mark Lindsay [specjalista od tkanek miękkich i kręgarz] i Mike Prebeg [kręgarz oraz fizjoterapeuta]. Byli ze mną właściwie od początku pracy nad kolanem. Obaj byli wspaniali – wspominał.

Operacji więc nie wykonał. Do gry wrócił szybciej, niż się wszyscy spodziewali. I znowu zamiatał ligę. Zresztą od samego początku jest w niej znakomity. Punktowo jego najgorszy sezon to ten pierwszy, gdy stracił mnóstwo meczów – skończył go z 48 oczkami na koncie. Potem było już tylko lepiej.

Co rzuca się w oczy? Że gość tylko dwa razy w karierze zszedł poniżej 100 punktów. A od sezonu 2019/20 niezmiennie poprawiał swój punktowy rekord, aż w tym sezonie wskoczył z nim w kosmos. Prosto do TOP 15 najlepszych sezonów w dziejach. Gdyby utrzymał taki poziom, faktycznie będzie można się zastanawiać, czy nie jest najlepszym w historii. Zresztą nawet Wayne Gretzky w pewnym sensie to przyznaje:

Gracze są dziś lepsi. Sprzęt też. Wszystko, co robią, jest bardziej zaawansowane. Zawodnicy dziś są lepsi od tych sprzed 40 czy 50 lat. Ale to dobrze. Za kolejnych 20 lat znów przyjdą lepsi gracze od obecnych. Nie martwię się tym. […] Connor jest znakomity w każdym meczu, przez cały rok. Niech ludzie debatują o tym, kto jest najlepszy. Każdy może mieć swoją opinię. To dobre dla hokeja – mówił najbardziej legendarny hokeista w historii.

Sam Connor twierdzi, że słyszy o tych rozważaniach. Ale na co dzień raczej o nich nie myśli.

Choć, oczywiście, nie jestem naiwny. Słyszę, jak się o tym mówi. Jestem świadomy tego, że mogę zająć ważne miejsce w historii hokeja. Ale w tym momencie nie do tego dążę – mówił. Zadajmy sobie jednak ważne pytanie: co sprawia, że McDavid jest tak dobry, że w ogóle znajduje się w rozważaniach dotyczących przyszłego GOAT-a? Gość ma przecież 26 lat, przed nim jeszcze kawał kariery. A już teraz mówi się, że może o ten status zawalczyć.

Jest przede wszystkim – poza samym punktowaniem – jedna taka rzecz:

– U McDavida wyróżnia się szybkość. Jego pierwsze dwa-trzy ślizgi, gdy się rozpędza, to jest coś, czego nie widzieliśmy chyba nigdy w NHL. Rywala potrafi zgubić pierwszymi trzema krokami. Jak nie masz dobrej pozycji, to na pewno cię ominie, wręcz ośmieszy. Tak to wyglądało może kiedyś, dekady temu, gdy różnica w umiejętnościach jazdy na łyżwach była naprawdę duża między zawodnikami. Jak byłeś wielkim kanadyjskim dziadem, to jeździłeś słabo. A dziś każdy jeździ bardzo dobrze, ale McDavid wybitnie – mówi Kowal.

Potwierdzali to też właściwie wszyscy w lidze, pytani o atuty Connora. Jego rywale, koledzy z tafli, trenerzy. Jako drugie wskazywali jego podania, wizję gry, swego rodzaju intuicję co do tego, gdzie po pierwsze się ustawić, a po drugie zagrać krążek. No i jest jeszcze sposób, w jaki gra, a szczególnie – w jaki trafia do bramki. Potrafi sam objechać cały zespół rywali, po czym pokonać bramkarza w fantastyczny sposób. Highlighty z jego akcjami potrafią trwać nawet kilka dobrych minut. Z jednego meczu.

A czy czegoś mu brakuje? Nie, raczej nie. Choć niektórzy sugerują, że mógłby dawać z siebie więcej w defensywie.

– To chyba trochę przez to, że jeszcze nie wygrał mistrzostwa, a wtedy lubi się mówić o zawodnikach, że „jest świetny do przodu, ale nie bardzo lubi wracać do obrony” czy też, że „nie jest świadomy taktycznie”. Może faktycznie nie jest fachowcem w defensywie, takim jak na przykład Crosby, który jest w tym teraz świetny, ale to przychodzi z wiekiem. Inna sprawa, że Connor jest tak dominujący w ataku, że gdy jest na lodzie, to Oilers są właściwie cały czas pod bramką rywala. I przez to nie musi się aż tak angażować w obronie. Uważam, że to zarzuty wyolbrzymione – mówi Kowal.

Największa szansa

O przywołanym wcześniej mistrzostwie trzeba tu wspomnieć. Zresztą sam McDavid otwarcie o nim mówi.

– Chcę ostatecznie zapisać się w historii hokeja. Umieścić swoje nazwisko na listach największych zawodników w historii obok Gretzky’ego, Lemieux i innych – twierdził niedawno. – Ale największym komplementem dla zawodnika jest to, gdy jest znany jako zwycięzca, prawda? Popatrzcie na Gretzky’ego, Crosby’ego, Toewsa i innych chłopaków. Wszyscy są zwycięzcami. Musisz wygrywać, by znaleźć się wśród najlepszych z najlepszych. I ja chcę to osiągnąć.

Do tej pory nie zagrał jednak nawet w finale. Chyba że Konferencji – doszedł tam w poprzednim sezonie, ale Colorado zmiotło w nim Edmonton, wygrywając 4:0. I na tym się ta przygoda skończyła. A przecież już jako piętnastolatek wymieniał w rozmowie z mamą swoje cele: dojść do OHL w wieku 15 lat (udało się), wygrać Memorial Cup (nie udało się), zostać numerem jeden w drafcie (udało się) oraz wygrać Puchar Stanleya i wejść do hokejowego Hall of Fame. To ostatnie ma już właściwie zagwarantowane.

Ale o Puchar Stanleya będzie trudniej. Na razie zresztą trofea nieco go omijały – swoje powygrywał jedynie w reprezentacji Kanady, czy to młodzieżowej, czy dorosłej (został mistrzem świata w 2016 roku). Co więc będziemy mówić o Connorze McDavidzie, gdyby nigdy nie wygrał Pucharu Stanleya?

To trudna dyskusja i już się toczy. Długo wyrzucano na przykład Aleksowi Owieczkinowi, że jest świetnym graczem, a nie potrafi doprowadzić Waszyngtonu do pucharu. Udało mu się to dopiero na późnym etapie kariery, w 2018 roku, gdy był już dawno po trzydziestce. McDavidowi na razie też nie wychodzi to najlepiej, miał tylko finał konferencji przed rokiem. Poza tym same rozczarowania w play-offach, zresztą ten finał też był tak odebrany. Inna sprawa, że ma jeszcze dużo czasu na spore sukcesy – mówi Kowal. I kontynuuje:

– Osobiście jednak nie jestem zwolennikiem dyskusji, w której na pierwszym miejscu stawiamy to, czy jesteś mistrzem, czy nie. Hokej jest najbardziej zespołowym ze wszystkich amerykańskich sportów. Od jednostki zależy tu najmniej. Mecz trwa 60 minut, a jak jesteś dobry, to grasz 25, maksymalnie 30 minut. Potrzebujesz dookoła siebie bardzo dobrych zawodników. Cała kadra musi być dobra. Tak, by kiedy ciebie nie ma na lodzie, reszta zagrała na odpowiednim poziomie. Tego Connorowi długo brakowało i to był dużo zarzut do zarządu Oilers, że nie potrafili go obudować.

Teraz obudowany jest… no, całkiem nieźle, choć wciąż mogłoby być lepiej. Ale i tak wielu sugeruje, że to najlepsza szansa na sukces dla Oilers od dawna. Sukces równa się tu przynajmniej wygraniu swojej Konferencji, bo co się stanie w finale ligi, to już inna sprawa. McDavid i wspominany Draisaitl mają być kluczem do osiągnięcia tej fazy rozgrywek, ale na razie i oni mają problemy. Bo już w pierwszej rundzie play-offów wyzwanie rzucili im hokeiści Los Angeles Kings.

– Z nimi grali też rok temu. Wtedy również mieli problemy, wygrali dopiero po siedmiu meczach, a w drugiej rundzie poszło im lepiej. Los Angeles to bardzo dobra, niewygodna i silna w defensywie drużyna. W trzech pierwszych meczach [rozmawialiśmy przed czwartym spotkaniem – przyp. red.] McDavid w grze w równych składach nie zdobył punktów, jedynie w przewadze liczebnej. To oczywiście liczy się tak samo, ale widać, że potrafią go na razie ograniczyć. Czy to się na dłuższą metę uda? Wątpię. Myślę, że jeszcze w pojedynkę wygra jakieś mecze w tej serii – mówi Kowal.

Na ten moment w serii jest 2:2, a aż trzy spotkania rozstrzygały się po dogrywce. Oilers nie mają więc łatwo, jeśli jednak awansują, to poziom faktycznie może nieco spaść. Powszechnie mówi się, że inne kluby na Zachodzie w tym sezonie są słabsze niż przed rokiem. I to właśnie McDavid oraz spółka mają wykorzystać. Swoją siłę połączyć ze słabością rywali, tym sposobem dochodząc do meczów o Puchar Stanleya. Ba, niektórzy eksperci mówią nawet, że bez Owieczkina i Crosby’ego w play-offach, najlepszym wyjściem dla NHL byłoby, gdyby to McDavid uniósł na koniec sezonu trofeum.

Jeśli tak się stanie, Connor będzie mógł już być pewien tego, że zostanie zapamiętany jako zwycięzca. Jeśli jednak mu się nie uda, to… w sumie nic się nie dzieje. Wciąż będzie uważany za największego hokeistę w lidze, a w karierze zostanie mu – o ile wszystko pójdzie dobrze – wiele sezonów gry. I może tak jak Owieczkin, tak i on w końcu do mistrzostwa dojdzie.

Dobrze by było. I dla niego, i dla ligi.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj także: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

11 komentarzy

Loading...