Bitwa płci? Nie, dziękuję. Tenis już ich nie potrzebuje [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha

29 grudnia 2025, 10:53 • 6 min czytania 20

W 1973 roku Billie Jean King stanęła na korcie naprzeciw Bobby’ego Riggsa w jednym z najważniejszych – mimo że pokazowym – meczów w historii tenisa. Amerykanka wygrała. I wlała tym samym paliwa do baku rozpędzającej się walki o uznanie i równouprawnienie kobiet w świecie tenisa, której przewodziła już wcześniej. Jakiekolwiek porównywanie tego spotkania do meczu Aryny Sabalenki z Nickiem Kyrgiosem zasługuje co najwyżej na wyśmianie. Bo to dwa zupełnie przeciwstawne tenisowe bieguny.

Bitwa płci? Nie, dziękuję. Tenis już ich nie potrzebuje [KOMENTARZ]
Reklama

Bitwa płci? Sabalenka i Kyrgios byli jej daleko

Bitwa płci to konkretny mecz. Kolejne to marne kopie

Bitwa płci w sporcie nie ma sensu. Naprawdę. Mimo tego regularnie można zobaczyć czy usłyszeć porównania, które zmieniają swe natężenie w zależności od sportu. Bo wiecie „hehe, mistrzynie świata przegrały z nastolatkami” w piłce nożnej, bo „Iga Świątek oberwałaby od gościa z czwartej setki” w tenisie. I tak dalej. Są dyscypliny, gdzie udało się sprawić, że traktuje się sport męski i kobiecy jako po części oddzielne byty – niezłym przykładem jest siatkówka.

Reklama

Ale w większości jednak się do tych porównań wraca. Zwykle wtedy, gdy chce się uderzyć w jego kobiecą odmianę.

A to bez sensu. Wiadomo, że zawodowi piłkarze są szybsi, silniejsi, skuteczniejsi i lepiej wyszkoleni technicznie oraz taktycznie (te dwie ostatnie rzeczy mogą się zmienić, ale potrzeba na to dekad) od piłkarek. Po co porównywać? Tak samo wiadomo, że tenisiści szybciej do piłki dobiegną i – na ogół – mocniej odegrają ją na drugą stronę. Nie ma żadnego powodu, by w to wątpić.

CZYTAJ TEŻ: BILLIE VS BOBBY. NAJWAŻNIEJSZY MECZ W HISTORII TENISA

Przede wszystkim jednak: dziś tenis nie potrzebuje już bitwy płci. Zawodniczki ugrały swoje, gdy Bilie Jean King taką wygrała, a w kolejnych latach sukcesywnie powiększały podbity teren. Jasne, mecze pokazowe męsko-damskie są mile widziane, czemu nie. Jednak na pewno nie reklamowane i przedstawianie właśnie jako kolejna „bitwa”.

Choć szczerze trzeba przyznać, że nie ma w tym zbyt wiele winy głównych bohaterów wczorajszego widowiska.

To nie była bitwa płci, bo być nie mogła

Aryna Sabalenka nawet się momentami od takich porównań odżegnywała, bądźmy uczciwi. Mówiła, że Billie Jean King – którą przecież zna – walczyła o zupełnie inne rzeczy. A ona i Nick są tu, by wznieść tenis na kolejny poziom i wygenerować zainteresowanie wokół tego sportu. To drugie się udało, z pewnością. To pierwsze… no cóż, nie było to widowisko, które mogłoby zrobić coś podobnego.

Problemów z tym meczem było kilka.

Po pierwsze, nie wiedzieć po co kort Sabalenki był zmniejszony. Ostatecznie była to pokazówka, Nick Kyrgios ewidentnie momentami się bawił, Aryna też. W takiej sytuacji nie było powodu, by cokolwiek z kortem robić. Oczywiście, był to po części chwyt marketingowy, dość tani zresztą. Ale pokazowe mecze kobieco-męskie się co jakiś czas odbywają i gra się na pełnym korcie. Czemu tutaj postąpiono inaczej?

Po drugie, jeśli już robić „bitwę płci”, to wypadałoby znaleźć do tego wydarzenia lepszego bohatera. Sabalenka jest w porządku – to liderka rankingu, najlepsza tenisistka ostatnich dwóch sezonów, do tego gra mocno i szybko. Pasuje. Ale Nick Kyrgios? Gość, który w ostatnich sezonach z zawodowym tenisem miał tyle wspólnego, że czasem o nim gadał, a na kort wychodził z rzadka. Do tego gość, który na ten tenis przez lata narzekał? Jasne, gdy mu się chce, to niezwykle utalentowany gość i showman, możemy iść tym kluczem.

A możemy też wspomnieć o tym, że Kyrgios niespełna trzy lata temu przyznał się do zarzutu o przemoc domową. Taki szczegół.

Po trzecie, organizatorzy – jak się wydaje – chętnie korzystali z wykreowanej atmosfery bitwy płci. Nikt się od tego nie odżegnywał, bo było im to na rękę. Wszyscy raczej mogli się spodziewać, że nie będzie to granie na poważnie, bo nie było ku temu podstaw, zaraz przecież zaczyna się sezon, ale równocześnie wszyscy eksperci, przedstawiciele mediów, a nawet niektóre osoby ze świata tenisa próbowały udawać, ze będzie inaczej.

Nie było.

I dobrze, bo jak powiedziała Sabalenka – nie o to tu chodziło. Ten mecz był dla publiki, dla fanów tenisa i tych, których opcjonalnie takie spotkanie mogłoby skusić. Jego finalna jakość i to, jak wyszło całe to granie – to inna sprawa.

Wbrew reklamie i całej wykreowanej narracji nie była to jednak bitwa płci. Bo być nie mogła.

Sabalenka zarobiła. Tenis niekoniecznie

Billie Jean King miała swoje powody by walczyć i… rywala, z którym mogła to zrobić. To były też inne czasy, tenis był mniej profesjonalny. Cud – bo takim była ta wygrana – mógł się zdarzyć. W kolejnych dekadach inne wielkie tenisistki przekonywały się jednak, że już się nie powtórzy. Martina Navratilova przegrała (choć walczyła) z Jimmym Connorsem (ale wygrała w deblu razem z Pam Shiver przeciwko Connorsowi i Riggsowi). Siostry Williams ograł 203. w rankingu Niemiec Karsten Braasch. 43-letni Yannick Noah pokonał 21-letnią Justine Henin (mecz był całkiem wyrównany).

I tak dalej, i tak dalej.

Bitwy płci takie jak ta Billie Jean King nie mają już sensu. Walka King się właściwie zakończyła i to sukcesem. Nie ma więc też sensu reklamowanie i nagłaśnianie kolejnych takich spotkań właśnie tym hasłem. Te mecze tego nie potrzebują… a wręcz może im to zaszkodzić. Dokładnie tak, jak wczorajszemu spotkaniu, na które pewnie więcej osób spojrzałoby przychylniej, gdyby nie ciągłe odwołania do meczu King.

Dla Sabalenki było to miłe wydarzenie przed sezonem. Ot, rozgrzewka, teraz czas na poważne zawody, za niedługo Białorusinkę czeka przecież próba odzyskania korony w Australian Open. Kyrgios z kolei rozegrał pierwszy mecz od marca i po prostu się na korcie bawił. Inny marketing, inna otoczka wokół tego wydarzenia – choć wiadomo, że „bitwa płci” była łatwym skokiem na kasę, zresztą Renae Stubbs, była znakomita deblistka nazwała to „wyłudzaniem pieniędzy” – i jego odbiór też mógłby wyglądać inaczej.

No i może jeszcze inny rywal dla Aryny. To też istotne.

Bo Sabalence i Kyrgiosowi oberwało się jeszcze przed spotkaniem. A po meczu poszła tej krytyki kolejna fala. I to na każdy możliwy temat. Niektórzy pisali, że oczekiwali faktycznej bitwy płci, a dostali mecz-wydmuszkę. Inni, że przez kort fatalnie wyglądało to w telewizji. A jeszcze inni, że Aryna zagrała kobiecemu tenisowy na niekorzyść (zresztą to już przed meczem – nawet wygrana z Kyrgiosem-rehabilitantem, przy zmniejszonym korcie wiele by nie dała), choć ona sama się broniła, mówiąc, że było to emocjonujące spotkanie.

Czy więc ostatecznie, biorąc to wszystko pod uwagę, można uznać, że warto było – z perspektywy Sabalenki – ten mecz rozegrać? Nie wydaje się.

No chyba że mówimy o stanie portfela Białorusinki. Wtedy to dubajskie starcie na pewno jej się opłaciło.

Ale to korzyść prywatna. Tenis ogółem nie ma z nią nic wspólnego.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

20 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama