Od samego początku była uważana za wielki talent australijskiego tenisa. W 2011 wygrała juniorski Wimbledon, ale w seniorskiej rywalizacji długo nie potrafiła zrealizować potencjału. Dopadła ją depresja, miała dość wyjazdów i sławy. Odpuściła. Przez niemal dwa lata nie było jej w tourze. Później wróciła i w kilka lat doszła na sam szczyt. Dziś Ash Barty jest numerem jeden rankingu WTA, a jej rodacy wierzą, że będzie pierwszą od lat Australijką, która wygra swój ojczysty turniej wielkoszlemowy. Brakuje jej do tego już tylko jednego meczu.
Spis treści
Mistrzyni po raz pierwszy
To był pewien paradoks. Dziewczyna, która od zawsze powtarzała, że chciałaby wygrać na Wimbledonie, a jako ulubioną nawierzchnię wymieniała trawę, triumfowała w turnieju, który wyznacza drugi koniec skali – na Roland Garros. To właśnie tam jest przecież najwolniejsza nawierzchnia, zupełnie przeciwieństwo szybkiej trawy, którą Ashleigh Barty uwielbia. A jednak to właśnie w Paryżu w 2019 roku osiągnęła pierwszy w karierze singlowy finał wielkoszlemowy.
I to tam go wygrała.
Finał przebiegł bez wielkiej historii. Młoda Marketa Vondrousova, która została wtedy sensacją turnieju, nie potrafiła przeciwstawić się Barty. Tak naprawdę najciekawszym meczem było półfinałowe starcie Australijki – w nim Ash przegrała pierwszego seta i była w trudnej sytuacji w drugim, ale ostatecznie pokonała Amandę Anisimovą 6:7, 6:3, 6:3. W finale dała sobie wyrwać ledwie cztery gemy. Weszła na szczyt, o którym od zawsze marzyła.
– To niesamowite. Brakuje mi słów. Zagrałam dziś perfekcyjny mecz. Jestem dumna z siebie i mojego sztabu. Bardzo się denerwowałam. Marketa miała doskonały sezon, ona dopiero zaczyna wielką karierę, jestem pewna, że wystąpi w wielu kolejnych finałach wielkoszlemowych. […] Jestem niesamowicie dumna z tego, co udało mi się osiągnąć w ciągu tych dwóch tygodni – mówiła Ash.
Zresztą cały tamten sezon był dla niej niesamowity. Gdy pokonała Petrę Kvitovą w Miami Open weszła do najlepszej „10” rankingu po raz pierwszy w karierze. – To smakuje cholernie dobrze. Ten awans był moim celem od dawna, to żaden sekret. Wspaniałe, co może się wydarzyć, gdy włożysz pracę w swoje marzenia i sny, a potem będziesz nad nimi pracować – mówiła. Nie spodziewała się zapewne, że kilka miesięcy później będzie już światową jedynką, dopiero drugą w historii Australii (po Evonne Goolalong Cawley, choć z pewnością byłoby ich więcej, gdyby ranking istniał od początku XX wieku).
Na samą górę rankingu WTA wdrapała się po raz pierwszy za sprawą triumfu w turnieju w Birmingham, niedługo po Roland Garros. – Być numerem jeden na świecie to spełnienie marzeń. Razem z moim sztabem włożyliśmy w to niesamowicie wiele pracy. Jestem dumna z tego, co osiągnęliśmy. To zaszczyt być na tym miejscu – mówiła.
Wszystko to nie byłoby zapewne możliwe, gdyby nie jej styl gry. Thanasi Kokkinakis, jej rodak, powiedział kiedyś, że „Ash gra inaczej niż większość dziewczyn”. Inni podzielali tę opinię, często mówi się, że Barty wygląda, jakby styl zapożyczyła z ATP. Lubi chodzić do siatki, znakomicie operuje wolejem, jej znakiem rozpoznawczym jest wspaniały slajs z backhandu, a gdy atakuje, trzeba uważać na jej zagrania z obu stron, choć zwłaszcza na bardzo mocny forehand. Mimo że jest niewysoka, (166 centymetrów) doskonale serwuje – w 2018 roku na przykład lepsza pod względem procentów punktów zdobywanych po swoim serwisie była tylko Serena Williams.
Właściwie trudno znaleźć jakieś jej słabe strony. Jim Joyce, trener z dzieciństwa, zwykł powtarzać: „skoro grasz w tenisa, możesz się nauczyć wszystkich zagrań”. I Ash to zrobiła. Momentami wydaje się, że gdyby ktoś wziął wyszkolenie techniczne Agnieszki Radwańskiej i moc Danielle Collins (z którą zmierzy się w finale Australian Open), to wyszłaby właśnie Barty. Porównywano ją też choćby do Martiny Hingis, a nawet Rogera Federera. Australijka doskonale się też po korcie porusza, trudno jest wygrać z nią wymianę. W dwóch słowach: ma wszystko.
– Ash Barty jest dowodem na to, że różnorodność zagrań i finezja ma swoje miejsce we współczesnym tenisie obok mocy – mówiła Chris Evert, pierwsza liderka rankingu WTA w historii. – Oprócz tego, że jest niesamowitą zawodniczką, pełni też rolę fantastycznego wzorca dla innych. Wzbudza szacunek i pozostałych osób z WTA, i fanów na całym świecie za jej sportowe podejście oraz skromność.
W 2019 roku Ash Barty to udowadniała. Po tych wszystkich wspaniałych chwilach dołożyła jeszcze triumf w kończącej sezon imprezie WTA Finals. W finale 6:4, 6:3 pokonała Elinę Switolinę. – Wiele osób mówi o jej talencie i tenisie, ale talent doprowadzi cię tylko do pewnego miejsca. Tak naprawdę to jej charakter zabrał ją tam, gdzie jest dziś – mówił po tym triumfie Craig Tyzzer, jej trener. – Mam to szczęście, że mogę codziennie obserwować to, jaką jest osobą. Wierzcie mi, jest znacznie lepszą osobą, niż jest tenisistką. Moim zdaniem to klucz.
I pewnie miał rację – talent to przecież nie wszystko. Mimo wszystko chcielibyśmy jednak teraz cofnąć się do czasów, gdy mówiło się głównie o tym, że Australia ma znakomitą młodą tenisistkę, która może przynieść tamtejszym fanom wiele szczęścia.
Diament
Miała cztery lata, gdy wygrzebała gdzieś w domu starą rakietę do squasha i zaczęła odbijać piłki o ścianę garażu. Robert i Josie, jej rodzice, zauważyli, że najmłodszej córce wychodzi to bardzo dobrze. A że sport lubili (Robert reprezentował nawet Australię w amatorskich rozgrywkach golfa), postanowili wziąć Ash na treningi. Zadzwonili do Jima Joyce’a, trenera w lokalnym centrum tenisowym.
– Powiedział, że nie przyjmują dzieci młodszych niż ośmioletnie. Poszliśmy tam mimo wszystko. Rzucił Ash kilka piłek, ona odbiła je nad jego głową. Robiła to, aż powiedział: „możecie wrócić w przyszłym tygodniu” – wspominał ojciec Ashleigh. Faktycznie wrócili, a jego córka zaczęła pierwsze w życiu treningi. Ash rozwijała się niesamowicie szybko. – Jej opanowanie i koncentracja były niesamowite – wspominał Joyce. Barty miała dziewięć lat, gdy grała przeciwko piętnastolatkom, w tym chłopakom. I radziła sobie z nimi całkiem nieźle.
Kolejne trofea zapełniały półki w domu Bartych, a o Ash robiło się głośniej i głośniej. Todd Woodbridge, który prowadził wówczas program rozwoju talentów dla Tennis Australia (tamtejszej federacji), wspominał, że od dawna wiedzieli o tym talencie. – Mieliśmy ją na oku od momentu, gdy skończyła 11 czy też 12 lat. Wtedy wyróżniała się jej umiejętność grania „miękką ręką”, kreatywność w grze. Nie starała się wyłącznie uderzać piłki na siłę, szukała rozwiązań. Miała to szczęście, że jej rodzice idealnie ją wychowywali – wspierali, kibicowali, prowadzili, ale równocześnie zdejmowali z niej presję.
Faktycznie, sama Ash wspominała, że Robert i Josie byli wręcz przeciwieństwem stereotypowych „tenisowych rodziców”. Uznali, że trenerzy wiedzą najlepiej, to im powierzyli rozwój córki na korcie. I nie tylko zresztą, bo szukali takich szkoleniowców, którzy mogliby ją też poprowadzić poza nim. To było istotne, bo Ashleigh wkrótce jeździła już nie tylko po Australii, ale wyjeżdżała też do innych krajów, by tam rozgrywać turnieje.
Jej pierwszy przełom nadszedł jednak w ojczyźnie. W 2011 roku zadebiutowała w turnieju wielkoszlemowym – jeszcze wśród juniorek. Miała wówczas 14 lat, łatwo przegrała z Lauren Davis, która wówczas powoli kończyła swoją juniorską karierę i była na zupełnie innym etapie tenisowego rozwoju. Ten mecz z trybun oglądała Evonne Goolagong Cawley, jedna z największych mistrzyń w historii australijskiego tenisa, a przy okazji idolka Ash.
– Pierwszy raz widzę, jak Barty gra. W pierwszych kilku gemach naprawdę świetnie jej szło. Korzystała ze wszystkich uderzeń. Wiem, że na pewno potrafi grać lepiej, widać to po niej. Później z nią porozmawiam, powiem jej to wszystko, powiem, że ma wielkie możliwości. Bardzo mi zaimponowała – mówiła Goolagong Cawley.
Obietnicę spełniła i potem faktycznie wszystko to Ash przekazała. A ta nie zawiodła ani swej idolki, ani innych kibicujących jej osób. Niedługo po tym była już mistrzynią juniorskiego Wimbledonu. W wieku zaledwie piętnastu lat. Grę i wyjazdy łączyła wtedy ze szkołą, wspominała, że momenty, gdy akurat idzie na lekcje, są miłe, bo na chwilę może zapomnieć o tym, że już jest sławna i poczuć się na powrót, jak normalna nastolatka. Równocześnie jednak nawet wtedy nie odpuszczała treningów. Zależało jej na tenisie.
– Miałam jakieś 13-14 lat, a już grałam z rywalkami z WTA. To było wspaniałe doświadczenie. Za każdym razem, gdy przechodziło się obok legend, było niesamowicie. Możliwość porozmawiania z nimi – choćby krótko – to stworzyło wspomnienia, których nigdy nie zapomnę – opowiadała po latach.
Wkrótce sama rozpoczęła tę właściwą seniorską karierę. Ale w niej już nie wszystko było tak idealne.
Decyzja
Osiągała sukcesy. Ale w deblu. To zresztą ciekawa sprawa, bo jej para z Casey Dellacquą narodziła się zupełnie przypadkowo. To był 2012 rok, Ash miała wtedy 15 lat, trwał turniej Brisbane International. Casey tymczasem już udało się przedrzeć do najlepszej „40” w singlu, wygrała też kilka ważnych deblowych tytułów. Ale akurat nie miała stałej partnerki. A Ash do turnieju dostała dziką kartę i chciała też pograć w debla.
– Rozmawiałam ze swoim trenerem i spytałam: „Może powinnam zagrać w debla?”. Usłyszałam, że to dobry pomysł. Zaproponowali Case – wspominała Barty. Ash wysłała jej więc SMS-a z pytaniem, czy ta nie chciałaby współpracować w tym turnieju. Dla niej to zresztą było małe przeżycie – Casey w 2011 roku wygrała w Roland Garros w mikście. Wiadomo, gra mieszana leży gdzieś na marginesie tenisowego świata, ale mimo wszystko Ash pytała o grę w debla mistrzynię wielkoszlemową. A ta się zgodziła.
Wkrótce okazało się, że może wyjść z tego dłuższa współpraca. W 2012 grały ze sobą jeszcze niewiele, ale już w kolejnym sezonie podbiły świat kobiecego debla. No, prawie. Doszły co prawda do trzech finałów turniejów wielkoszlemowych, ale wszystkie przegrały. Australian Open, gdzie po raz pierwszy razem zagościły w meczu o deblowy tytuł na wielkim szlemie, było ich dopiero trzecim wspólnym turniejem. Ash miała 16 lat. Rozwijała się niesamowicie szybko, a kolejne finały (i tytuł w Birmingham) zdobyte z Casey o tym doskonale świadczyły.
A jednak w singlu cały czas jej czegoś brakowało. Wyniki, jakich się spodziewano, nie przychodziły. Co prawda szybko dotarła w w okolice 150. miejsca na świecie, ale nie potrafiła wejść wyżej. Kolejne porażki sprawiały, że cierpiała. Zmagała się z długimi wyjazdami, z trudem znosiła rozłąkę z rodziną. Od zawsze była raczej typem domatorki. Nawet dziś to powtarza.
– Gdybym tylko mogła, chciałabym spędzać w domu każdą minutę każdego dnia. Najważniejsze jednak, że mam wokół siebie ludzi, którym ufam. Mamy też relację poza tenisem, poza kortem, nawet ważniejszą niż na nim. Tenis przychodzi na drugim miejscu. Każdy członek mojego zespołu jest dla mnie jak rodzina. Bez dobrych ludzi wokół siebie i FaceTime’a by rozmawiać z rodziną, nie wytrzymałabym w tourze – mówiła kilka lat temu.
Teoretycznie to wszystko miała też kilka lat wcześniej. A jednak wtedy nie wytrzymała. Wpadła w depresję (wcześniej zresztą zmagał się z nią też jej ojciec). Jej popularność, ciągłe podróże i niespełnione oczekiwania ją przygniotły. Straciła radość z gry, za to każdą porażkę przeżywała dużo bardziej niż wcześniej. – Może była ofiarą własnego sukcesu. Staraliśmy się, jak tylko mogliśmy, jej pomóc i ochronić ją od tego wszystkiego, ale całkiem prawdopodobne, że niektóre rzeczy działy się dla niej zbyt szybko. Może gdyby sytuacja rozwijała się wolniej, to by pomogło. Widziałem, że coś jest nie tak – wspominał Jason Stoltenberg, jej ówczesny trener.
Jeszcze przez rok Ash Barty próbowała trenować, dawała z siebie, ile tylko mogła, choć z czasem było tego coraz mniej. W końcu powiedziała: dość. Ogłosiła, że przerywa karierę, choć właściwie dopiero co ją zaczęła. Ash nadal była przecież nastolatką.
– Wielką częścią mojej filozofii od zawsze było to, że tenis to gra, którą chcę się cieszyć. Chcę, żeby sprawiała mi frajdę. W pewnym momencie stała się jednak tylko harówką, która w żaden sposób nie dawała mi radości. Pomyślałam, że to odpowiedni moment, by z niej zrezygnować. Na wszelki wypadek, zanim całkowicie zniechęci mnie to do tenisa – mówiła.
To była bardzo dojrzała decyzja. Podjęta z pełną rozwagą, mająca na celu przede wszystkim zapewnienie sobie mentalnego odpoczynku, odświeżenie umysłu i odzyskanie miłości do tenisa. Zresztą o tym, jak dobrze to przemyślała, świadczą jej inne słowa. – Gdy tylko się na to zdecydowałam, stało się dla mnie jasne, że to odpowiednia droga. Myślę, że wielu ludzi mogło się z tym nie zgadzać, ale ostatecznie chciałam zrobić to, co uszczęśliwi mnie.
Jak się okazało – zadziałało.
Ratunek
– Kiedy zdecydowała się skończyć z tenisem, wiedzieliśmy, że ma problem, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo nie lubi uwagi i wymierzonych w nią świateł. Powiedzieliśmy: „Okej, musisz być szczęśliwa, skarbie, jesteśmy tu dla ciebie, będziemy cię wspierać przez cały ten proces” – wspominał jej ojciec. Zresztą nie tylko rodzice stali za nią murem. Poparcie dla jej decyzji wyrażało wiele osób, począwszy od przedstawicieli Tennis Australia, aż po Evonne Goolalong Cawley.
– Gdy przestałam grać, wysłała mi SMS-a, pisząc: „Dobra decyzja”. Zawsze miała dla mnie czas, jako mentorka i przyjaciółka. Czuję się wdzięczna, że mam jej wsparcie – mówiła Ash. Z Evonne zaprzyjaźniły się na wielu poziomach. Jako tenisistki, jako kobiety, ale też jako osoby z aborygeńskimi korzeniami. Barty miała takie po ojcu (jej matka z kolei była córką imigrantów z Anglii). Cawley w swoich czasach była znana właśnie jako przedstawicielka rdzennych mieszkańców Australii. To jednak na marginesie – choć, co warto dodać, dla Barty istotnym. Ash stara się dbać o przeszłość, jest dumna ze swych korzeni.
Wróćmy jednak do decyzji Ashleigh. Ogłosiła, że rezygnuje z tenisa, a niedługo potem… zaczęła grać w krykieta. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Pomysł kiełkował w niej już od jakiegoś czasu. Zaczęło się od obiadu z reprezentantkami Australii, wtedy zainteresowała się tym sportem. Spodobała jej się atmosfera panująca w zespole. Zupełnie inna od tej, którą odczuwa się w tenisie. Tam masz swój team, ale na korcie nie jesteś już częścią drużyny. Zostaje się samemu, czego Ash nie była w stanie na dłuższą metę znieść. Co też – być może – wyjaśniałoby, czemu tak znakomicie radziła sobie, gdy przychodziło do gry w deblu. Tam obok siebie miała przecież Casey.
Ogółem jednak – samotność ją przytłaczała. W krykiecie było zupełnie inaczej.
– Dziewczyny i trenerzy bardzo mi pomogli, gdy zbierałam wszystkie swoje kawałki do kupy. To było wielkie wyzwanie. Wciąż uczę się gry, ale bycie częścią zespołu jest czymś, co stało się dla mnie podstawą tego doświadczenia. Jestem wszystkim bardzo wdzięczna – mówiła jakiś czas po rozpoczęciu przygody z krykietem. To było dla niej coś zupełnie nowego, nigdy wcześniej nie grała w zespole. Atmosfera, poczucie wspólnoty, wzajemna pomoc – to wszystko sprawiło, że odżyła. Pomogło jej wyjść z dołka, w którym się znalazła.
W dodatku, niejako przy okazji, okazało się, że miała talent i do tego sportu.
– Jak na kogoś, kto nigdy wcześniej nie zakładał stroju i nigdy nie miał w rękach prawdziwego kija do krykieta, nigdy nie uderzał piłki w kasku… Rzuciłem jej pewnie ze 150 piłek, nie trafiła może w dwie albo trzy, kilka innych uderzyła słabo. Reszta poszła jej świetnie. To było niesamowite. Zapytałem: „jesteś pewna, że nigdy wcześniej w to nie grałaś?”. Odpowiedziała, że tylko z tatą w ogrodzie. Jej koordynacja oko-ręka i umiejętność dosięgania oraz uderzania piłki były znakomite – mówił jej nowy trener.
Ashley w krykieta grała kilkanaście miesięcy. Przeszła przez dwa zespoły, po czterech miesiącach treningów już debiutowała w lidze, co zaskoczyło najbardziej ją samą. Niektórzy – w tym jej szkoleniowiec – byli pewni, że gdyby zdecydowała się przy tym zostać, to byłaby już w kadrze Australii i walczyła wraz z nią o najwyższe cele. Ona sama nie jest o tym przekonana, twierdzi, że rywalizacja w jej ojczyźnie jest zbyt duża i tak wysoko by nie doszła.
– Czas spędzony w drużynie to wspaniały okres w moim życiu. Poznałam grupę niesamowitych ludzi, którzy nie mogliby mniej myśleć o tym, czy potrafię uderzyć tenisową piłkę, czy też nie. Zaakceptowali mnie jako Ash Barty, poznali. Do dziś utrzymuję te relacje. Przez ostatnich kilka dni dostałam mnóstwo wiadomości od koleżanek z zespołu. Sposób, w jaki zaakceptowały nową dziewczynę wchodzącą do szatni i ich sportu był niesamowity. To wspaniała grupa osób – mówiła Barty, gdy wygrywała French Open.
Niemal dwa lata spędzone z dala od tenisa, w innym otoczeniu, pozwoliły jej uporządkować wszystkie ważne sprawy. Chodziła w tym okresie na terapię, otrzymała leki, które pomogły jej poradzić sobie z depresją. Spędziła czas w domu, oswoiła się z popularnością, na moment oddalając się od tenisowego świata. No i przy okazji za nim zatęskniła. Zaczęło jej brakować kortu, całej jego otoczki. Postanowiła, że to czas znów chwycić rakietę. Jej tata pamięta, że nie spodziewali się, by miała to zrobić. Aż pewnego dnia, gdy wrócili do domu, zastali przed drzwiami cztery kartony tenisowych piłek. I wtedy się domyślili – Ash znów jest na korcie.
– Największa lekcja z tego okresu? Trzeba w siebie wierzyć. Pamiętać, że każdy ma swoją własną podróż, nie ma jednej ścieżki do osiągnięcia swoich celów. Tak długo, jak pozostaje się szczęśliwym i cieszy tym, co się robi, to jest to najważniejsza rzecz – mówiła Barty dziennikarzom.
Sama więc postanowiła, że czas znów czerpać szczęście z tenisa. To była wyłącznie jej decyzja. I to było najważniejsze.
Powrót
To był maj 2016 roku. Nie miała chronionego rankingu, musiała zacząć od małych imprez. Zakwalifikowała się do turnieju w Eastbourne, doszła tam do półfinału w singlu i deblu. Potem wróciła do cyklu WTA, przez kwalifikacje udało jej się wejść do Nottingham Open i dojść do ćwierćfinału. Od razu podskoczyła w rankingu o kilkaset pozycji. Potem pojawiła się jeszcze na Wimbledonie i w Tajwanie, pod koniec roku. Resztę sezonu zabrały jej urazy. Craig Tyzzer, jej ówczesny i obecny trener, uważa jednak, że te kontuzje Ashleigh… pomogły.
– Mieliśmy plan na to, jak powrócić z Ash do najlepszej setki. Chcieliśmy robić progres powoli, spokojnie. W 2016 roku męczyły ją kontuzje, ale one okazały się błogosławieństwem. Mogliśmy dzięki temu popracować nad poprawieniem jej techniki i przygotowania fizycznego po dwóch latach z dala od touru – mówił. Podkreślał też, że Barty była doskonale przygotowana mentalnie. Te dwa opuszczone tenisowo lata zdziałały cuda. Ash nie była już nastolatką, nauczyła się wiele o samej sobie. Potrafiła znieść nie tylko fizyczne, ale też psychiczne obciążenia.
Rok 2017 miała znakomity. Wygrała pierwszy turniej rangi WTA w singlu, a z Casey znów doszła do wielkoszlemowego finału. Niestety jednak – znów go przegrały. To był zresztą ich ostatni, starsza z Australijek wkrótce zakończyła karierę. Jakby na ironię, już w następnym sezonie, ale w parze z CoCo Vandeweghe, Ash wygrała pierwszy tytuł wielkoszlemowy – deblowe US Open.
W singlu jej kariera też nabrała tempa. Rok 2017 kończyła jako najwyżej notowana osoba z Australii. Weszła do najlepszej „20” świata, a celem było znalezienie się w TOP 100. Sama mówiła, że w dużej mierze wynikało to ze zmiany nastawienia do tenisa.
– Czuję, że w trakcie mojej pierwszej kariery miałam zupełnie inne doświadczenie. Było ciężko, ale teraz jest dużo lepiej. Dużo się nauczyłam, czuję się bardziej komfortowo na korcie. Mam wrażenie, że jestem nieco inną zawodniczką. Gdy wychodzę na kort, mam z tego radość, jestem wolna. Wcześniej tego nigdy nie czułam – mówiła. Ze względu na swoje doświadczenia zaangażowała się wtedy też w działania dotyczące szerzenia świadomości na rzecz zdrowia psychicznego, również wśród sportowców. Uważała, że – choć się to zmienia – wciąż za mało się o tym mówi. Przez swoje doświadczenia pomogła tej dyskusji się rozwinąć.
– Sama nauczyłam się żyć ze sławą, zaakceptować ją i po prostu ruszyć dalej. Nadal staram się robić to wszystko w odpowiedni sposób. Nie da się jednak zadowolić wszystkich. Trzeba ufać temu, w co się wierzy. Ja ufam mojemu sztabowi, ludziom, których mam dookoła siebie. Rozumiem, że przytrafią się nam i cudowne, i trudne czasy. Przejdziemy przez nie razem, to najlepsza droga – opowiadała.
I miała rację. Cudowne czasy były – wygrana w deblowym US Open, singlowy triumf na Roland Garros. Trudne? Też. To choćby porażka w półfinale Australian Open 2020, po której naprawdę trudno jej się było otrząsnąć. Ale zrobiła to. Bo nie uzależnia już wszystkiego od porażek i zwycięstw. Sama mówi, że nauczyła się cieszyć tym, co ma poza kortem – rodziną, przyjaciółmi, życiem – i w ten sposób udaje jej się balansować własne emocje.
– Pracuję z Ash od pierwszego dnia jej powrotu na kort. Kocham każdą minutę naszej współpracy – wyzwania, sukcesy i wszystko, co pomiędzy nimi. Przez ostatnie trzy lata Ash rozwinęła się jako zawodniczka i osoba. Nie zmieniła się jednak jej szczera, skromna i pełna szacunku do innych natura. Jest naprawdę wspaniała osobą i zasługuje na sukcesy, które jeszcze ją czekają. Nie mógłbym być bardziej dumny z tego, że jestem jej trenerem – mówił Craig Tyzzer na początku 2021 roku.
Roku, który miał stać się dla niej niezapomniany.
Mistrzyni po raz drugi… i trzeci?
Wróciła wtedy do touru po dłuższej nieobecności. W 2020 roku w czasie pandemii nie jeździła bowiem po świecie, odpuściła europejskie i amerykańskie turnieje. Została w Australii, odpuszczając nawet obronę tytułu wielkoszlemowego w Roland Garros, z czego skorzystała Iga Świątek, zostając mistrzynią wielkoszlemową. Nie marnowała jednak czasu, choć przez kilka pierwszych miesięcy australijskiego (bardzo restrykcyjnego) lockdownu nie tykała nawet rakiety.
Spędzała jednak wolne chwile z rodziną, poświęcała się hobby (łowienie ryb, książki, gry komputerowe), bawiła się ze swoimi zwierzętami (dwa psy, dwa koty i ptak), a nawet… wygrała amatorski turniej w golfa, pokazując talent do kolejnego sportu. Choć to akurat do końca nie dziwi – jej wieloletni partner jest właśnie golfistą. Uwagę mediów przykuła jednak zwłaszcza podczas finału AFL (Liga Futbolu Australijskiego), gdy kamera wyłapała ją – dopingującą Richmond Tigers, których od dawna jest fanką – z piwem w dłoni, siedząc na jednym z wielu miejsc na trybunach, nie w specjalnej loży.
Ot, tak trzeba żyć.
https://twitter.com/AFL/status/1311998275768082432?s=20
Decyzję o odpuszczeniu Roland Garros i US Open (Wimbledon sam się w tamtym roku odwołał) niezmiennie uważa za dobrą. Jako swój największy cel w tamtym okresie wymieniała właśnie wygraną na trawie. Londyński szlem niezmiennie ją kusił i był największym marzeniem. Żeby w nim jednak triumfować po pierwsze musiała wrócić do treningów i to… samodzielnie. Jej trener z powodu lockdownu w Melbourne nie mógł do niej przyjechać. Nie wpłynęło to jednak przesadnie na jej formę. Choć w Australian Open, wbrew nadziejom rodaków, jej się nie powiodło – doszła do ćwierćfinału – to już w pierwszej połowie roku wygrała turnieje WTA w Adelajdzie, Melbourne, Miami i Stuttgarcie (i to podwójnie, bo i w deblu).
Jej największy, upragniony sukces, przyszedł jednak w lipcu.
To wtedy została po raz drugi mistrzynią wielkoszlemową. I to tam, gdzie od początku chciała – na Wimbledonie. Choć już w pierwszej rundzie problemy sprawiła jej wracająca do gry po wygranej walce z rakiem Carla Suarez Navarro, to potem Ash się rozkręciła. W dwóch setach ograła kolejno Annę Blinkową, Katerinę Siniakovą, Barborę Krejcikovą, Ajlę Tomljanović i Angelique Kerber. Dopiero w finale znów miała problemy. Tam napotkała na Karolinę Pliskovą. Jeszcze w pierwszym secie wydawało się, że łatwo ją pokona. W drugim prowadziła już 6:5 z przełamaniem. Serwowała na mistrzostwo.
I stało się coś, co nie zdarza jej się często – nie wytrzymała psychicznego obciążenia.
Podwójny błąd, kilka zepsutych odbić w wymianach. Tyle wystarczyło, by Pliskova odrobiła straty, a potem wygrała tie-breaka. Zrobiło się 1:1, momentum wydawało się leżeć po stronie Czeszki. Barty pozbierała się jednak niemal natychmiast i rozpoczęła od prowadzenia 3:0. Przewagi przełamania nie oddała do końca. Seta wygrała 6:3, mecz 2:1. Została mistrzynią Wimbledonu.
– Wiele czasu zajęło mi przyznanie przed samą sobą, że chcę ośmielić się marzyć, a tym samym powiedzenie, że chcę wygrać ten niesamowity turniej. Być w stanie żyć swoimi marzeniami jest lepsze, niż kiedykolwiek mogłam sobie wymarzyć. W noc przed finałem nie spałam dużo, myślałam o wszystkim, co mogłoby się wydarzyć. Kiedy jednak wyszłam na kort, czułam się, jak w domu – mówiła po zwycięstwie, którym potwierdziła wszystko co o niej mówiono – że ma wielki talent, że jest najlepszą tenisistką świata, że zasługuje na pozycję liderki rankingu.
Teraz zostało jej jeszcze jedno wielkie marzenie. Takie, które dzieli z milionami rodaków.
Chce wygrać Australian Open.
Do tej pory trzykrotnie doszła do dalszych faz turnieju. Dwa razy (w 2019 i 2021 roku) odpadała w ćwierćfinale. Raz – w 2020 – doszła do półfinału. Zawsze czegoś brakowało, choć w ostatnich dwóch edycjach była jedną z największych faworytek do wygrania całego turnieju. W tym roku wydaje się nie do zatrzymania. Każdą kolejną rywalkę ogrywa w ekspresowym tempie. W sześciu dotychczasowych meczach spędziła na korcie nieco ponad sześć godzin. Już dojściem do finału zapisała nową kartę w historii australijskiego tenisa – została pierwszą od 1978 roku Australijką, która zagra o tytuł w swoim ojczystym szlemie.
– Kocham ten turniej. Kocham wychodzić tu na kort i grać w Australii. Jako Australijczycy jesteśmy nieco rozpieszczeni tym, że mamy turniej wielkoszlemowy, a dzięki temu możemy grać w domu, na naszym podwórku. Teraz dostanę szansę, by zagrać tu o tytuł. To coś nieprawdopodobnego – mówiła Ash tuż po półfinale, w którym nie dała szans Madison Keys.
Jej fani liczą, że w meczu o tytuł podobnie zagra z Danielle Collins, pogromczynią Igi Świątek. Jeśli jej się to uda, zostanie bohaterką całej Australii. I tylko potwierdzi, że jest aktualnie najlepszą tenisistką w stawce.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła: WTA.com, Tennis.com.au, Future Woman, Roland Garros, ESPN, Tennis.com, Forbes, FOX, Tennis Now, Cannbera Times, ABC, BBC, Sydney Morning Herald, Sky Sports, Herald Sun, The Guardian, Cricket.com.au, Irish Times, Examiner, New York Times.