Mecz Górnika Łęczna z Podbeskidziem miał dziś twarz… Jurija Szatałowa, który momentami stał przy ławce z taką miną, z jaką na przystanku autobusowym stoi człowiek, któremu w mroźny wieczór jedyny bus do domu, cholera wie czemu, spóźnia się o 20 minut. Z przodu Malinowski i Śpiączka, z tyłu Zajac i Górkiewicz (dziś nawet w roli kapitana), jako rywal Łęczna – tak, zdecydowanie tego nam było trzeba w to poniedziałkowe popołudnie.
Żal tylko Grzegorza Rasiaka, który zamiast oglądać zachód słońca przy swojej włoskiej posiadłości, nie wiedzieć czemu zawitał dziś do Łęcznej. Oby nie w celach skautingowych…
Nie będziemy tego meczu szerzej opisywać, bo naprawdę nie ma czego. Jeśli widzieliście kiedyś, jak na korcie rozgrzewają się tenisiści – odbijając jeden do drugiego, jeden do drugiego, tak żeby rozruszać kości, ale żeby rywal za moment dostał piłkę, to dokładnie tak to dzisiaj wyglądało. Spójrzcie zresztą…
Podbeskidzie zagrało w sposób wybitnie nieskomplikowany – cały mecz długą piłką w kierunku ofensywnych zawodników.
Łęczna miała dwie okazje – jedną dosyć byle jaką, kiedy już w 3. minucie z prawie zerowego kąta strzelał Bonin (plus NC+ zdecydowanie na wyrost), drugą Cernych, doskonale uruchomiony przez Nowaka. Jednego z niewielu, którzy mieli dziś głowę na karku. Litwin próbował strzelić ładnie i technicznie, ponad bramkarzem Podbeskidzia, ale tylko umocnił się w czołówce napastników najczęściej marnujących dogodne sytuacje.
Podbeskidzie konsekwentnie realizowało plan pt. „nieważne jak, byle jakoś wcisnąć” i w samej końcówce doczekało się szansy. Zaczęło się od Iwańskiego, piłka powędrowała na lewe skrzydło, po czym trafiła pod nogi Korzyma, który nagle znalazł się przed niemal pustą bramką. Całościowo, pewnie nie był dziś najsłabszy na boisku, ale przestrzelił – zmarnował piłkę meczową, więc to jego uhonorowaliśmy minusem.
Swoją drogą, może warto by przypomnieć, ile to krytyki spadało na nas, kiedy po jego transferze do Podbeskidzia pisaliśmy, że 40 tysięcy zł miesięcznie dla Korzyma to jednak lekki absurd.