Ktoś nam podmienił kanały telewizyjne. Czy stał za tym hakerski atak, czy staropolski chochlik, tak czy inaczej zamiast pierwszej połowy meczu Lech – Korona obejrzeliśmy przedniej jakości widowisko kabaretowe. Cóż tam się działo! Interwencja rodem z Benny Hilla zakończona rzutem karnym, a którego wykonanie miało smaczek produkcji Monthy Pythona – dwóch chciało kopać z wapna, a ten który do futbolówki dobiegł jako pierwszy, pierwszorzędnie pocelował trybuny. Aktor przypominający nam Sadajewa nie trafił do pustaka, a potem oczywiście dla odmiany strzelał niemal z połowy boiska; doprawdy, co i rusz to smakowity slapstickowy dowcip. Miód malina, bawiliśmy się świetnie. Nie zapisaliśmy niestety nazwy trupy aktorskiej, która wystawiła ten osobliwy benefis, ale coś nam mówi, że gdzieś, kiedyś, gdy znowu odpalimy telewizor z myślą o obejrzeniu ligi, włamią nam się na wizję.
Żarty na bok, bo kto widział mecz ten wie, że choć są uzasadnione, bo elementów typowo komediowych było prawdziwe zatrzęsienie, to i emocji – a także przebłysków piłkarskiej jakości – nie brakowało. Bezwzględnie należy pochwalić Koronę, która przez pierwsze pół godziny wyglądała tak, jakby to ona biła się o mistrza Polski, nie Lech. Narzuciła swoje warunki. Zaryglowała drogę do własnej bramki (Lech w tym okresie odpowiedział tylko uderzeniem Linettego i dobitką Hamalainena), a co do poczynań ofensywnych, to cóż, powinna prowadzić. I nie chodzi nam wyłącznie o spartaczoną do kwadratu jedenastkę, ale choćby o zupełnie prawidłowego gola Porcellisa, którego sędzia Przybył nie uznał, bo na spalonym stał nie biorący udziału w akcji Kapo. Lech miał naprawdę furę szczęścia, że nie przegrywał, bo dwa kwadranse tylko statystował. Od trzydziestej minuty zaczęło to wyglądać lepiej dla gospodarzy, ale z kolei Sadajew uznał, że nie godzi się wykorzystywać dwustuprocentowej sytuacji, skoro przeciwnik wcześniej tak litował. Wymieniono więc kurtuazje, a po przerwie zaczął się właściwy mecz.
Taki, którego się spodziewaliśmy, czyli: “Kolejorz” przeważa, “Kolejorz” ma więcej z gry, “Kolejorz” stwarza przyzwoite okazje, ale Korona też potrafi się odgryźć. Goście grali twardo w środku pola, często zmuszając rywala do długich przerzutów. Przez większość czasu skutecznie ryglowali dostęp do własnego pola karnego, a potrafili też groźnie skontrować. Lech w końcu się przebił, ale potrzebował do tego genialnego uderzenia Lovrencicsa – nie, nie przesadzamy, naprawdę kapitalny strzał. Doceńmy kunszt tego gola, bo pomiędzy Węgrem a bramką stał nie tylko Cernauskis, ale chyba jeszcze z ośmiu koroniarzy, a i tak potrafił to zmieścić. Być może wtedy w poczynania gospodarzy wdało się jakieś rozprężenie, bo Korona dość szybko zdołała odpowiedzieć, choć za wiele na to w tamtej chwili nie wskazywało. Ale stoperzy Lecha tak już mają, że ze dwa, trzy razy na mecz muszą kompletnie zapomnieć jaki sport uprawiają, w rezultacie czego Luis Carlos znalazł się na piątym metrze (po świetnej klepce Jovanovicia i Kapo) zupełnie niepilnowany i nie miał problemu z załadowaniem piłki do siatki. Niedługo później swoiste deja vu, bo Porcellis też po wrzutce miejsca miał tyle, że powinien spytać Gostomskiego z którego rogu bramki ten chce wyjąć piłkę, niestety dla kielczan – a na szczęście dla gospodarzy – uderzył prosto w lechitę.
“Kolejorz” podkręcił tempo w końcówce, ale koniec końców brakło wykończenia, czyli – zależnie od interpretacji – Teodorczyka bądź jakiegokolwiek kompetentnej typowej dziewiątki. To, na oko, bez sprawdzania tabeli, stopiętnasty remis poznaniaków w tym sezonie. Ile razy brak tego instynktu zabójcy, jednego typowego “dobijaka” w swoich szeregach, mógł przesądzić o utracie punktów? Lech ma dwa razy mniej porażek niż Legia, a mimo to jest w tyle – wymowne jak cholera. Dzisiejszy remis boli w Poznaniu tym bardziej, że zwycięstwo pozwalałoby rozsiąść się na fotelu lidera. Znowu zamiast wyścigu o mistrzostwo polegającego na zasadzie “kto lepszy”, karty rozdaje reguła “kto mniej razy dokumentnie spierdoli da ciała”.