Bardzo, naprawdę bardzo nie chcieliśmy, żeby ta relacja była taka… Typowa. „Na trybunach – świetnie, na murawie – słabo, dziękujemy, to wszystko”. No bo jakie to nudne, jakie oklepane. Ile razy tak można? Serio, mieliśmy wielką ochotę napisać, że w Gdańsku obejrzeliśmy dziś spektakl godny jego oprawy, może nawet najlepszy, jaki widzieliśmy tej wiosny… Tylko, cholera, nieładnie tak kłamać.
A niestety, przynajmniej do 75. minuty mogliśmy ten mecz – zawartość piłki w piłce – głównie przeklinać. Wyobrażamy sobie, że gdyby chodziło tu na przykład o kino czy teatr, połowa widzów – wyłączając koneserów zachwycających się przepychanką bez faktycznej akcji – zniesmaczona zabrałaby się do domu przed czasem. Zastanawialiśmy się nawet, ile osób z tych 36 tysięcy przyszło dziś na stadion po raz pierwszy. Albo chociaż pierwszy raz, dajmy na to, od roku. Pewnie co najmniej połowa. Ile tysięcy ludzi miało pierwszą od dawna styczność z Ekstraklasą dzięki Telewizji Publicznej. Dobrze, że ten mecz miał dosyć spektakularną końcówkę, może zapadnie im ona w pamięci…
Całe szczęście też, że w trakcie trwania pierwszej połowy mega bramkę w Bundeslidze zdobył Lewandowski, to przynajmniej przez chwilę można było obejrzeć trochę dobrego futbolu. „Akcją meczu” prezentowaną w TV tuż po zakończeniu tej własnie odsłony, tą jedną, wybraną, było wejście Ondreja Dudy na czerwoną kartkę. I nie tylko dlatego, że było to istotne dla losów spotkania. To była naprawdę jedyna akcja, którą należało ludziom raz jeszcze pokazać. W 58. minucie w TVP padło sakramentalne: „zespół, który jako pierwszy strzeli gola, prawdopodobnie wygra spotkanie” i to się sprawdziło.
Legia, kandydat do mistrzowskiego tytułu, nie zagroziła bramce Lechii ani w pierwszej, ani w drugiej połowie. Nic, zero. Cały mecz totalnie bez sensu. Lechia, jak na to, że napędzało ją 35 tysięcy gardeł, a przez 50 minut grała z przewagą jednego piłkarza, też długo nie kwapiła się do frontalnych ataków. Chociaż mamy świadomość, że wiele osób oceni jej futbol jako wyrachowany i mądry. Przez cały mecz grała nieustępliwie i twardo, nie wychylała się bardzo, ale w końcu zdołała przycisnąć i jednego gola ustrzelić.
W głównej roli w finałowych minutach bardzo chciał wystąpić Antonio Colak. Gdańszczanie zagrozili bramce Legii trzykrotnie i za każdym razem za sprawą właśnie tego piłkarza. Najpierw sytuację uratował najlepszy dziś po stronie mistrzów Polski Rzeźniczak, później Colak sam haniebnie przestrzelił, a za trzecim razem Bartosz Frankowski odgwizdał mu faul na Lewczuku, mimo że lechista trafił w tej sytuacji do siatki. Jesteśmy w stanie się z tą interpretacją zgodzić – Colak bardzo sprytnie, ale chyba jednak faulował. Inna sprawa, że arbiter w całej rozciągłości spotkania wprowadzał dużą nerwowość.
Czego nie zrobił Colak, wreszcie udało się Makuszewskiemu – w 86. minucie. Przy asyście nie tylko Nazario, ale jeszcze Brzyskiego, który zamiast bronić, zawiesił się jak stary zawirusowany komputer. Nie ukrywamy, że kończymy ten mecz z lekkim niesmakiem – na samą myśl, że walcząca o mistrzostwo Legia ma już na koncie osiem porażek. Tyle samo, ile w sezonie 2011/12 uważany za słabego mistrza Śląsk. Tyle samo, co Wisła zdobywając ostatni tytuł przed jej kryzysem. A Legia z pewnością jeszcze zdąży się potknąć.
Podsumowując – sprawa jest prosta. Jeśli nie doczekamy się futbolu, który chce się oglądać (takiego, jak dziś w ostatnim kwadransie), to te 36 tysięcy ludzi nadal będziemy mieć w Ekstraklasie dwa razy do roku. I to nie konkretnie na PGE Arenie, ale łącznie na wszystkich stadionach. Pod względem otoczki mieliśmy absolutny spektakl, ze świetną frekwencją, kartoniadą na całe trybuny. W słońcu, na ładnym stadionie. Super promocja naszej piłki ligowej – tym razem również dla niedzielnych kibiców, którzy włączyli telewizyjną „jedynkę” i zobaczyli światową oprawę, jak z Ligi Mistrzów. Bo naprawdę, wszystko, co nie zależało od samych piłkarzy, było na najwyższym poziomie.
Czysto sportowo – było raczej do kitu. Nikt się specjalnie nie kompromitował, ale tym bardziej nikt formą nie błyszczał. Zwłaszcza jeśli oceniać grę Legii. I przed, i po czerwonej kartce Dudy. Lechia dopiero ostatnim zrywem zasłużyła na coś więcej niż punkt i gromkie brawa, jakie dostała od swoich kibiców.
Fot. FotoPyK