Nie wiem, czy Jacek Kiełb zakończy karierę jako spełniony piłkarz. Wielokrotnie nosiło go po polskich klubach, które miały być lepsze od Korony i w których grał gorzej niż w Koronie. Wracał, odradzał się, a potem znów stwierdzał, że chce się wyrwać z kieleckiego marazmu. Zazwyczaj patrzył na swój rozwój sportowy. Poza tym jednym razem, gdy odszedł do Bruk-Betu.
Kiełb przez te wszystkie lata dorobił się statusu klubowej legendy. Już jako młody chłopak, dopiero zaczynający w profesjonalnej piłce, trzymał się blisko ze środowiskiem kibiców, stając się tym samym pupilkiem trybun. Wtedy, latem 2018 roku, także chciał zostać. Myślę, że on sam pogodził się już wtedy z tym, że tylko w Kielcach czuje się dobrze i chce zostać w Koronie do końca swojej kariery. Jakakolwiek ta Korona będzie. Najpierw prowadził z rozmowy o trzyletnim kontrakcie. Później władze klubu stwierdziły, że może zostać tylko na dwa lata. A gdy miał podpisywać, na stole było przedłużenie umowy o zaledwie rok. Uznał, że to policzek. Obserwował przepłaconych Kapidziciów i innych Burdenskich zatrudnionych po układach. Widział, jakie gierki są z nim prowadzone. Odszedł do Bruk-Betu, nie ukrywając, że patrzy na stabilizację. Nie tą sportową, a życiową.
To jeden z wielu symboli beznadziejnych czasów, do jakich doprowadzili niemieccy właściciele pod rękę z Krzysztofem Zającem. Symbol bardzo dobitny, bo jeśli jesteś w stanie obrzydzić Koronę Jackowi Kiełbowi, to tak, jakbyś wywołał u Kubusia Puchatka wstręt do miodu albo przekonał Maurizio Sarriego, że nikotyna jest niedobra.
Ten sam Jacek Kiełb wprowadza Koronę do Ekstraklasy.
Golem w ostatnich minutach dogrywki.
Przy pełnym stadionie.
Wracając po kontuzji, przez którą wielu wieszczyło mu koniec kariery.
Futbolowi Bogowie nie mogli tego napisać w bardziej romantyczny sposób.
Przez ostatnie dwa lata, po spadku z Ekstraklasy z hukiem, Korona Kielce wygrała o wiele więcej niż sportowy powrót do elity. Odzyskała wiarygodność i tożsamość. Znowu jest klubem, który budzi zaufanie, który chce się śledzić, któremu chce się kibicować i który jest… zupełnie normalny. Ani dobry, ani zły. Ani bogaty, ani biedny. Nie piękny w swojej grze, ale też nie brzydki. Nie jakoś świetnie zarządzany, ale też nie jakoś fatalnie.
Normalny.
Znów ma ludzką twarz.
Twarz normalnych działaczy (a nie hochsztaplerów bez klasy), twarz normalnych piłkarzy (a nie wynalazków), twarz normalnego trenera (a nie wiecznie obrażonego Włocha), twarz wesołych kibiców (a nie straumatyzowanych wieloletnim rozkładem).
Nie pamiętam, by jakieś miasto było bardziej zmęczone swoim klubem niż Kielce dwa lata temu. Przykładów oczywiście jest wiele – Poznań i „mokra szmata”, Warszawa grzebiąca Mioduskiego, ełkaesiacka część Łodzi, Wrocław tracący wiarę w Śląsk, Białystok obserwujący, jak Jagiellonia przestaje ekscytować. Nigdzie jednak nie było takiego stężenia zepsucia, jak w Kielcach. Ukrywający się właściciele, nieogarniający prezes, dziwni menedżerowie, piłkarze z przypadku, marnotrawienie miejskich pieniędzy, długi, kłótnie z zasłużonymi postaciami, nieszanowanie klubowych legend, kibiców i lokalnego biznesu, brak jakiejkolwiek tożsamości… To wszystko sprawiło, że niemalże całe miasto odwróciło się od Korony, a sam klub stał się polskim symbolem patologii.
Zasłużenie. Ale to nie klub był patologią, a ludzie, którzy go tworzyli. Wiedzieli o tym ratownicy, którzy wzięli się za gaszenie pożarów. Na ich czele stanął Piotr Dulnik, uznany przedsiębiorca i główny sponsor. On sam przeznaczał na klub tyle samo, co w Ekstraklasie. 30% budżetu Korony opierało się na firmie Suzuki. Ale pieniądze to jedno. Drugie – mocno zaangażował się w bieżące działanie klubu, jasno dając środowisku do zrozumienia, że tutaj fuszerki nie będzie. Łukasz Jabłoński, czyli prezes Korony, to człowiek z nadania Dulnika i jego wieloletni współpracownik. Ale zanim zaczął on latać po klubie z wężem strażackim, droga ta miała kilka etapów.
Zaczęło się od wydzierania Korony z niemieckich rąk. Hundsdorferowie niby chcieli ją oddać, ale chcieli też zrobić to możliwie bezboleśnie dla siebie. W tle była też wewnętrzna wojenka w radzie miasta o to, czy Kielce mają znów brać klub na siebie, podszyta wieloma kontekstami politycznymi. Pod znakiem zapytania wisiała nie tylko przyszłość Korony, ta długofalowa, ale i ta na tu i teraz. Nie było pieniędzy. Nie było spełnionych wymogów licencyjnych. Nie było piłkarzy. Były długi i Krzysztof Zając, który formalnie ustąpił dopiero w połowie rundy jesiennej sezonu 20/21, gdy proces sprzedaży klubu dociągnięto do końca.
Ale Korona przetrwała. W dużej mierze dzięki Maciejowi Bartoszkowi, który pełnił rolę trenera, dyrektora sportowego, skauta i prezesa. Osobiście chodził po sesjach rady miasta, by tłumaczyć lokalnym politykom, dlaczego akurat teraz klubowi potrzebne jest doraźne wsparcie. Wiele osób zajmowało się organizacją, a on tworzył drużynę od zera. Samemu wsiadał w samochód i jeździł po meczach, by znaleźć piłkarzy do swojego projektu. On sam myślał, że Kielce to jego miejsce na ziemi, w którym spędzi kilka lat.
To już drugi etap, etap „zatrucia spokojem”. Kiedy ugaszono pierwsze pożary i postawiono filary pod budowę klubu, bardzo szybko uznano, że Korona zasługuje na awans do Ekstraklasy. Natychmiastowy. Jeszcze w sezonie 20/21, w którym kilka razy otarła się o organizacyjną śmierć. Był to oczywisty przejaw niezdrowych ambicji. Władze klubu mówiły publicznie, że celem są miejsca „od jednego do sześć”, a skoro Maciej Bartoszek gwarantował „jedynie” bezpieczny środek tabeli, zastąpiono go najpierw Kamilem Kuzerą, a później Dominikiem Nowakiem. Bartoszek miał też jako dyrektor sportowy współpracować z Maciejem Gilem, czyli nieformalnym dyrektorem sportowym, który później miał współpracować z Pawłem Golańskim, czyli kolejnym dyrektorem sportowym. W końcu Gil oburzył się i postanowił odejść. Nowak? On też miał być trenerem na lata. Można było nabrać przekonania, że przez Koronę toczy się tornado koncepcji.
Ale i tu się ustabilizowało, co gwarantuje Paweł Golański, który wcale nie musiał przychodzić do Kielc. To on więcej ryzykował niż Korona. Był agentem piłkarskim, a więc wykonywał zawód, w którym są duże zarobki, duży prestiż, duże pole do realizacji i działanie na własny rachunek, a nie rachunek kibiców, którzy mogą cię ocenić i wytknąć palcem. Dla Korony to wymarzona postać, bo łączy w sobie dwie cechy. Po pierwsze – jest kompetentnym fachowcem. Po drugie – jest oddany klubowi. Kiedyś Korona rzadko zatrudniała fachowców. A już prawie nigdy takich, którzy traktowaliby klub inaczej niż zwykłe miejsce pracy.
Paweł Golański zna czasy „Bandy Świrów” i nie ukrywa, że właśnie tak chciałby budować swoją Koronę. Nie wiem, czy to dobra droga, ale to na pewno droga do tego, by Korona była jakaś. Golański słusznie diagnozuje, że takie właśnie jest DNA tego klubu. Dyrektor sportowy oczekuje zawodników dobrych, ale charakternych. Uzdolnionych, lecz twardo stąpających po ziemi. Nie zamyka się na obcokrajowców, ale nie chce, by stanowili oni trzon. Nie mówi nie typowym „najemnikom”, lecz wie, że nie mogą oni grać kosztem piłkarzy, z którymi utożsamiają się trybuny. On nigdy nie sprawi, że Jacek Kiełb zechce odejść. Nigdy nie ściągnie też Sanela Kapidzicia. W pewnym uproszczeniu, robi to samo, co poprzednicy. Tylko że na odwrót.
Korona nie stała się nagle w dwa lata krainą mlekiem i miodem płynącą. To po prostu znów (wreszcie?) normalny klub, któremu awans wcale nie musiał się przytrafić. Nie jest on konsekwencją świetnego sezonu. Przeciwnie, ten sezon był raczej rozczarowujący, a mecze – w większości – przepychane kolanem. Korona nie wniesie do Ekstraklasy finezyjnego stylu, a typową, klasyczną siepankę Ojrzyńskiego, w której jest dużo wrzutek, wślizgów i pragmatyzmu. To także nie tak, że nastroje odżyły na tyle, że zaraz będzie po dziesięć tysięcy osób na każdym meczu.
Nie ma sensu spodziewać się cudów.
Ale nie można też spodziewać się dziadostwa.
Zdarzało się, że Korona była na pozycji lidera Ekstraklasy. Był okres, ten pierwszy Ojrzyńskiego, gdy o „Bandzie Świrów” mówiła cała Polska. Były mecze z Legią, które zawsze generowały zainteresowanie, z Wisłą Kraków, o wielkiej temperaturze, mecze o utrzymanie i 1/2 Pucharu Polski.
Łączy je jedno – żaden z nich nie nakręcił w Kielcach tak dużego zainteresowania, jak spotkanie barażowe. Ostatni komplet widzów przy Ściegiennego to czasy prehistoryczne i – szczerze mówiąc – nie sądziłem, że kiedyś jeszcze stadion Korony zapełni się do ostatniego krzesełka. Dziwiłem się, że na starcie z Odrą Opole przyszło tylko siedem tysięcy osób. Ale potem ruszyła lawina. Po mediach społecznościowych krążyły zdjęcia z punktów sprzedaży biletów, przy których robią się kolejki. Sam klub podkręcił zainteresowanie, zniżając ceny biletów na najważniejszy mecz sezonu. – Nie krytykujemy, a dopingujemy – zachęcał z murawy spiker, apelując, by widzowie nie gwizdali, nie wyśmiewali zagrań, a skupili się jedynie na wsparciu. I ci rzetelnie tego przestrzegali. – Nastąpi ogień, a z nim nowy początek – głosiła z kolei oprawa kibiców. Kiedy Jacek Kiełb strzelił gola, oszalał, podobnie jak i cała Korona. Wiele o tej radości mówi fakt, że dwóch piłkarzy doznało podczas niej urazów mięśniowych. A potem, w chwili końcowego gwizdka, kibice zalali murawę. Szalony mecz. Dzika radość. I ogromne emocje, które kibice wycenili znacznie wyżej niż pierwsze miejsce w Ekstraklasie.
Osoba, która wymyśliła baraże, była bardzo mądra. Bo ten sposób załatwiania boiskowych porachunków jest po prostu cholernie emocjonujący. Zwłaszcza, gdy kończy się historią, którą dwa lata temu mało kto potrafił sobie wyobrazić.
WIĘCEJ O KORONIE KIELCE:
Fot. newspix.pl