Reklama

Berlińskie loty Marcela Lotki

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

11 kwietnia 2022, 17:18 • 10 min czytania 11 komentarzy

Berlin wstydzi się Herthy. Umiera wizja Big City Club. Stara Dama, choć zainwestowała setki miliony euro w operacje plastyczne i paletki do makijażu, nijak nie potrafi być sexy. Po trzecich przegranych derbach miasta w jednym sezonie miarka się przebrała. Kibice klubu z berlińskiego Stadionu Olimpijskiego wylali swoją frustrację na swoich pupilków. Przeprowadzili szereg rozmów pionizujących, obrzucili ich bluzgami i przekleństwami, a na koniec zabrali im klubowe koszulki. W centrum wydarzeń niespodziewanie znalazł się Marcel Lotka, który – według Frediego Bobicia, dyrektora sportowego Herthy – długo nie mógł pogodzić się z zaistniałą sytuacją. 

Berlińskie loty Marcela Lotki

– Nie mam pretensji. Dostaliśmy wsparcie od kibiców. Pchali i dopingowali nas przez cały czas. Po prostu z Unionem to nie wystarczyło, musimy się z tym pogodzić. Mamy wielkie plany, ale musimy zacząć pokazywać to na boisku. Zapewniam wszystkich, że Hertha Berlin nie spadnie do 2. Bundesligizapewniał dwudziestoletni polski bramkarz, który nieoczekiwanie może pełnić jedną z najważniejszych ról w rozpaczliwej walce Starej Damy o ligowy byt w niemieckiej elicie.

Tragikomiczny klub

Hertha Berlin była jednym z założycieli Bundesligi, ale Berlin nie kocha Herthy, Berlin nudzi się Herthą, bo Hertha nie ma nic do zaoferowania Berlinowi, więc Hertha ciągle żyje w kompleksie stołecznego klubu bez wielkiej tradycji. Nie zmieniło tego nawet lato 2019 roku, kiedy Hertha zamarzyła sobie, że podbije świat, a Berlin dostanie wyczekiwany klub na miarę własnych możliwości. W klub zainwestował bowiem Lars Windhorst, dynamiczny biznesmen nowej ery, w latach 90. uważany za złote dziecko niemieckiego wielkiego rynku, którego sam Helmut Kohl przedstawiał słowami: „nowe Niemcy potrzebują ludzi pokroju Windhorsta”.

Problem w tym, że Lars Windhorst to niezłego kalibru ściemniacz. Choć biznesowe sukcesy odnosił już jako szesnastolatek, nigdy później nie został nikim na miarę tych wszystkich inspirujących miliarderów, za którymi pomysłami podąża świat. Źle dobierał rynki, nie trafiał z inwestycjami, uderzały w niego światowe kryzysy, kilka razy ogłaszał bankructwo, a w pewnym momencie został uznany za winnego defraudacji. Ale choć miał fatalną prasę, bogaci ludzie ufali mu i wiernie powierzali swoje pieniądze. Uwierzyło mu też środowisko Herthy Berlin, które z wielkim entuzjazmem przyjęło informację o wejściu w klub grupy inwestycyjnej Tennor, która wyłożyła kupę kasy – w ramach znienawidzonej przez Windhorsta zasady 50+1 – na pakiet mniejszościowy Starej Damy.

Kolejne kilkadziesiąt miesięcy to istna tragikomedia i gotowy materiał na książkę pt. „Jak nie zarządzać klubem piłkarskim”. Lars Windhorst chłonął energię Berlina. Opowiadał o mocarstwowych planach. Zadbał o obudowę medialną swojego wejścia do klubu. Każdemu ze swoich współpracowników kazał trzymać się spójnej narracji – Hertha Berlin ma zdobywać trofea, walczyć w europejskich pucharach, przyciągać na stadion dziesiątki tysięcy kibiców. Zaciągnął do pomocy złotoustego Jurgena Klinsmanna, który ukuł ładniutkie określenie wspólnego projektu – „budujemy Big City Club”.

Reklama

Zaczęli palić kasą w piłkarskich piecach.

Lucas Tousart – 25 milionów euro. Krzysztof Piątek – 24 miliony euro. Dodi Lukebakio – 20 milionów euro. Matheus Cunha – 18 milionów euro. Jhon Cordoba – 15 milionów euro. Santiago Ascacibar – 10 milionów euro. Eduard Lowen – 7 milionów euro. Alexander Schwolow – 7 milionów euro. Czy któryś z tych transferów okazał się strzałem w dziesiątkę? Albo chociaż w dziewiątkę, ósemkę, siódemkę, może szóstkę? A jak myślicie?

Zaczęli masowo zwalniać i zatrudniać trenerów.

Pożegnali Pala Dardaia, bo Hertha nie chciała być nudna i przeciętna, żeby zaraz do niego wrócić, osiągnąć ten sam efekt, a następnie znów pomachać mu na bye, bye. W międzyczasie okazało się, że Ante Cović, trener z rezerw, nie ma żadnej złotej formuły i trzeba wpychać na ławkę trenerską Jurgena Klinsmanna, który choć komfortowo czuł się w zarządzie, to – jak to już z nim bywało i bywa – z uśmiechem na ustach przestał na propozycję, ignorując fakt, że już już dziesięć lat temu jego wiedza na temat techniki tego zawodu często go przerastała, a za chwilę wycofał się rakiem, zostawiając po sobie pamiętniki, w których obsztorcował połowę byłych podopiecznych. Michael Preetz, wieloletni dyrektor sportowy, czuł się marginalizowany, nieszanowany i oszukany przez Windhorsta, kiedy musiał zgodzić się na oddanie zespołu w ręce Alexandra Nouriego, dotychczasowego asystenta Klinsmanna, który do tego wcześniej dał się poznać jako trener niezwykle wręcz nieprzewidywalny i niepotrafiący ustabilizować wyników zespołu na stałym poziomie.

Po czterech meczach Alexandra Nouriego nie było już w klubie. Zastąpił go Bruno Labbadia – niegdyś dobry piłkarz klasy ligowej, aktualnie średniej klasy trener. Labbadia wszędzie gwarantował stabilne wyniki, ale nigdy i nigdzie nikogo nie zachwycił. Dużo wymagał, ale nie miał żadnych złotych pomysłów i złotych środków. Gość ze starej szkoły niemieckich trenerów. Żaden Klopp, żaden Tuchel, żaden Nagelsmann, żaden Rangnick, nikt ze szkoły Lipska. Efekt pracy? Pół roku nędzy i stagnacji, żeby na ratunek ligi przywrócić Pala Dardaia, od którego nie można było oczekiwać żadnych cudów. Hertha uratowała ligę, przeciętnie zaczęła następny sezon i… zastąpiła go Tayfunem Korkutem, który przepracował sto dni, żeby zwolnić miejsce wygrzebanemu z trenerskiego cmentarza Felixowi Magathowi, którego archaiczne metody nijak nie przystają do warunków współczesnego futbolu.

W konsekwencji Stadion Olimpijski w Berlinie wypełnił się transparentami wymierzonymi w zarządców klubu, a Hertha zajmuje miejsce w strefie spadkowej Bundesligi i grozi jej realna wizja degradacji. I w takiej właśnie rzeczywistości swoje pierwsze kroki w Bundeslidze stawia Marcel Lotka.

Reklama

Jak Lotka wbił się do Bundesligi?

Na początku Marcel Lotka był bramkarzem numer pięć w Hercie Berlin, ale na przełomie lutego i marca coś drgnęło. Drobne problemy zdrowotne zaczęły dokuczać Nilsowi-Jonathanowi Körberowi i Oliverowi Christensenowi, za którego Stara Dama latem zapłaciła trzy miliony euro i który miał stać się zabezpieczeniem bramki w obliczu poważnej kontuzji odniesionej przez Rune Jarsteina. Ale to jeszcze było mało, bo sytuacja stała się dynamiczna i rozwojowa dopiero w momencie, kiedy pozytywny wynik tekstu na obecność koronawirusa w organizmie otrzymał Alexander Schwolow, co momentalnie otworzyło przestrzeń na debiut Lotki w Bundeslidze. Od 26 lutego polski bramkarz zagrał więc w pięciu z sześciu meczów Herthy:

  • z Freiburgiem – 0:3,
  • z Eintrachtem Frankfurt – 1:4,
  • z Borussią Monchengladbach – 0:2,
  • z Bayerem Leverkusen – 1:2,
  • Unionem Berlin – 1:4.

Pięć występów, piętnaście puszczonych goli, zero czystych kont, zero zwycięstwo. Nie brzmi to dobrze, ale… Marcel Lotka ma sobie niewiele do zarzucenia. Hertha Berlin tkwi w kryzysie sportowym, a w tym całym marazmie Polak absolutnie nie musi mieć żadnych powodów do wstydu. Wystarczy rzucić okiem na noty Kickera (1 – najlepiej, 6 – najgorzej):

  • z Freiburgiem – 2,5,
  • z Eintrachtem Frankfurt – 5,0,
  • z Borussią Monchengladbach – 3,0,
  • z Bayerem Leverkusen – 2,5,
  • z Unionem Berlin – 2,5.

Średnia 3.10 plasowałaby go w pierwszej piętnastce najlepszych bramkarzy ligi, gdyby oczywiście nie trzeba było rozegrać przynajmniej połowy wszystkich możliwych minut, żeby w takim zestawieniu się znaleźć. Tak czy inaczej, Lotka mieściłby się gdzieś między czternastym Rafałem Gikiewiczem (3,14) a trzynastym Koenem Casteelsem (2,98). Można byłoby wyobrazić sobie mniej fortunne wejście do ligi. Tym bardziej, że jeśli przyłoży się lupę do występów Lotki, faktycznie nie ma mowy o słabiźnie.

Z Freiburgiem wyciągnął się do wolnego Vincenzo Grifo, ale już nie miał szans przy jego karnym. Klasowo obronił uderzenie z dystansu Maximiliana Eggesteina, ale już nie miał nic do powiedzenia przy trafieniu Kevina Schade i Lucasa Holera, a po tym drugim opierniczał nawet ospałego i spóźnionego Fredrika Andre Bjorkana. Z Borussią Monchengladbach pewnie wyłapał uderzenie Marcusa Thurama, ale był bezradny przy karnym Alassane Plei i główce Matthiasa Gintera. Z Bayerem Leverkusen niewiele mógł zdziałać przy golach Lucasa Alario i Karima Bellarabiego, ale trochę wcześniej – wchodząc na murawę w awaryjnym trybie po kontuzji Schwolowa – ładnie wybronił inną próbę jednokrotnego reprezentanta Niemiec.

W derbach Berlina zaś początkowo wydawało się nawet, że Lotka zostanie wielkim bohaterem Starej Damy. Polak spektakularnie wyjmował bowiem strzały Timo Baumgartla, Niko Gießelmanna i Taiwo Awoniyiego, ale potem wpuścił cztery bramki, a wydaje się też, że przy trafieniu Genkiego Haraguchiego na 1:0 mógł zachować się ciut lepiej. Właściwie słabiej było tylko z Eintrachtem Frankfurt, kiedy: a) przelobował go Ansgar Knauff, b) źle obliczył tor lotu dośrodkowanej piłki, po której gola strzelił Lucas Silva Melo, c) „asystował” przy trafieniu Jespera Lindstroma.

Skąd wziął się Marcel Lotka? 

I choć Lotka mocno przeciętnie wypada w suchych liczbach – trzy puszczone gole na mecz, 58.1% skutecznych interwencji na mecz (Alexander Schwolow zaliczał 61%, a Rune Jarstein w swoich najlepszych berlińskich chwilach potrafił dociągnąć nawet do 70%) – to niemieccy dziennikarze chwalą go za udane wejście do ligi i podkreślają, że Felix Magath widzi go w bramce swojego zespołu w końcówce sezonu Bundesligi. Doświadczanemu szkoleniowcowi młody golkiper zaimponować miał przede wszystkim w wygranym przez Polskę U-20 spotkaniu z Anglią U-20 w ramach Elite League w Bielsku-Białej.

Tu właśnie dochodzimy do momentu, w którym możemy zakrzyknąć: „ano właśnie, panie Lotka, skądś pana kojarzyliśmy”. Lotka urodził się w Duisburgu i całe życie spędził w Niemczech, ale płynnie mówi po polsku, zresztą z charakterystycznym śląskim akcentem, bo właśnie z tego regionu pochodzą jego rodzice, zaś jego piłkarski rozwój trafił na moment, w którym skauci PZPN-u zaczęli robić wszystko, żeby wyłapywać zdolnych chłopców z polskimi korzeniami w różnych stronach świata i rekrutować ich do młodzieżowych reprezentacji Polski. Marcel Lotka zaczynał w lokalnym MSV Duisburg, potem pograł chwilę w Schalke i Rot-Weiss Essen, a następnie trafił – podobno za naprawdę konkretne pieniądze – do Bayeru Leverkusen. Przez cały ten okres w kontakcie z nim pozostawali polscy skauci PZPN-u oraz trenerzy reprezentacji młodzieżowych.

– Od razu był w kręgu naszych zainteresowań na pierwszą konsultację kadry w roczniku U-15. Przyjechał i od tego czasu jest regularnie przez niemal dwa lata. Tyle, ile ma ta kadra. Znaleźliśmy go jak już miał czternaście lat, od trzynastego roku życia go obserwowaliśmy, kiedy nie było jeszcze kadry w tym roczniku. Nasz skaut Tomasz Rybicki znalazł go bardzo wcześnie, chłopak grał wtedy w Essen. Wiadomo, że pierwsza drużyna Essen dołuje, ale juniorzy grali w Bundeslidze i tam Marcel wyróżniał się skutecznością, bo też miał co bronić. Dostajemy filmy z jego meczów i nie raz właśnie on jest bohaterem. Potrafi przechylić losy meczu swoimi interwencjami. Od kiedy zaczął przyjechać na kadrę Polski zrobił jeszcze od tamtego czasu kolosalny postęp. Do tego stopnia, że zainteresował się nim i wykupił go Bayer Leverkusen – mówił nam Maciej Chorążyk, odpowiadający w PZPN za wyszukiwanie talentów z polskimi korzeniami, w 2017 roku.

Początkowo między Polską a Niemcami trwała cicha wojna o zainteresowanie i przynależność narodową Marcela Lotki, w sprawie wypowiadał się nawet Zbigniew Boniek („jestem pewny, że chłopak czuje się Polakiem i zostanie z nami na resztę kariery”), ale koniec końców od dobrych kilku lat zdolny bramkarz zalicza kolejne biało-czerwone reprezentacje młodzieżowe. Aktualnie balansuje między kadrą U-21 a kadrą U-20. Z tej pierwszej wypadł po fatalnym eliminacyjnym występie przeciwko Izraelowi w Lublinie, kiedy to przepuścił jakąś kompletną szmatę z rzutu wolnego egzekwowanego z trzydziestu pięciu metrów. Spadło na niego trochę zasłużonej krytyki, zrobił krok w tył i nieco zniknął z radarów, ale nie tacy jak on robili fikołki w piłce młodzieżowej. Gość ma dwadzieścia lat, jeszcze wszystko przed nim.

Co czeka Lotkę?

Marcel Lotka przeżywa najlepszy moment w swojej dotychczasowej karierze. Obiecująco radzi sobie w Bundeslidze, stara się pomóc Hercie Berlin w utrzymaniu się w piłkarskiej elicie w Niemczech, buduje swoją markę, a… latem wyląduje w 3.Lidze i zostanie bramkarzem rezerw Borussii Dortmund. Nieprzewidywalne bywa życie młodego bramkarza.

Jak to możliwe?

Ano tak, że jeszcze kilka tygodni temu Marcel Lotka nie mógł przypuszczać, że przyjdzie mu wskoczyć między słupki ekipy Starej Damy. Jego kontrakt wygasł wraz z końcem sezonu, a władze Herthy Berlin nie kwapiły się do zorganizowania rozmów z jego przedstawicielami przy negocjacyjnym stole.

Tłumaczono, że jedynką jest Alexander Schwolow, dwójką będzie wyzdrowiały Rune Jarstein, a w perspektywie czasu rywalizację powiększy Oliver Christensen. Lotka nie zamierzał więc zdawać się na łaskę albo niełaskę Herthy, więc na początku marca zgodził się na propozycję niemieckiego średniaka z trzeciej ligi. Polak ma być pierwszym bramkarzem w rezerwach Borussii Dortmund, brzmi to dumnie, ale umówmy się: to degradacja, bez dwóch zdań. Czy wobec swojej sytuacji Lotka może pluć sobie w brodę? Tak, zaraz może okazać się, że ten berliński lot Polaka był mocno efemeryczny.

Czytaj więcej o Hercie Berlin:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

11 komentarzy

Loading...