Z taką grą na wyjeździe to… olbrzymia niespodzianka, że Lech w ogóle jest na podium ekstraklasy. Jak można wygrać zaledwie dwa z dwunastu meczów na obcych boiskach i wciąż walczyć o najwyższe cele? Jak można zdobyć w dwunastu meczach tylko trzynaście goli?
Bilans hańby – tak to trzeba nazwać.
Lech w tym sezonie na wyjeździe wygrywa rzadziej niż Korona Kielce, która przecież przez znaczną część sezonu robiła za ligowe pośmiewisko. To się w głowie nie mieści, by dysponując takim składem, nie potrafić grać w piłkę ilekroć opuści się granice własnego miasta. Oczywiście to nic nowego i trudno obwiniać trenera Macieja Skorżę – podobnie rzecz się miała za kadencji jego poprzednika, Mariusza Rumaka. Wina Skorży jest natomiast taka, że tego trendu nie potrafił odwrócić. Piłkarze „Kolejorza” na wyjazdach wciąż przypominają dzieci w pieluchach.
Dwa zwycięstwa na wyjeździe, na tym etapie sezonu. W głowie się nie mieści. Ale to chyba efekt kunktatorstwa. Na obcych stadionach Lech nie narzuca swojego stylu gry, nie atakuje jak w Poznaniu, za to często czeka, co pokaże przeciwnik. Zamiast kreować boiskowe wydarzenia, tylko na nie reaguje. A niestety, czasami trzeba złapać byka za rogi. Nie można wiecznie myśleć o tym, żeby ryglować dostęp do bramki, bo potem efekt taki, że remisów siedem, a zwycięstw malutko. Czasami trzeba przeprowadzić szturm i to przy wyniku 0:0, a nie dopiero wtedy, gdy rywal wyszedł na prowadzenie.
Jeśli Lech z taką skutecznością na wyjazdach zdobędzie chociaż wicemistrzostwo kraju, będzie to wydarzenie na skalę europejską. Maciej Skorża chyba powinien znacząco przedefiniować założenia, którymi się kieruje przed meczami poza Poznaniem. „Nie przegrać” – to za mało, jak na klub z takimi ambicjami. Zwłaszcza, że nawet plan „nie przegrać” nie zawsze udaje się realizować, czego przykładem chociażby dzisiejszy oklep w Bydgoszczy…