Futbol wszędzie ma te same reguły, ale już reguły naszego zainteresowania nim potrafią diametralnie się od siebie różnić. Jest spojrzenie ultrasa, który nad piękne gole wyżej ceni efektowne oprawy, a i chętniej pojedzie na mecz zgody w IV lidze niż odpali Gran Derbi. Jest sympatyk, który na dobre i na złe śledzi boiskowe losy danej drużyny (niekoniecznie polskiej), od rezerw, przez juniorów, po pierwszy zespół, ale już trybuny są dla niego kwestią niemal nieistotną. Znam osoby, dla których priorytetem jest poprawa stanu polskiej piłki, dziennikarzy, którzy gdyby mogli, pisaliby tylko o szkoleniu, a swoją działalność traktują niemal misyjnie (i chwała im za to). Jest spojrzenie Janusza, który wskakuje na pokład chcąc dać się ponieść fali sukcesu. Są fanatycy taktyki, którzy obejrzeli niejedno fascynujące 0:0 bez jednego celnego strzału. Są też ci rozsiadający się na stadionie jak w teatrze, którzy nie sympatyzują z nikim konkretnym, chcą po prostu obejrzeć stojący na wysokim poziomie mecz.
Nie zrozumcie mnie źle – radykałowie nie istnieją, w każdym z nas czai się kalejdoskop. Kibolowi bólu nie sprawi obejrzenie finału mistrzostw świata, taktycznego geeka porwie radosna strzelanina 5:4. Łapiemy się zawsze na kilka haczyków, sęk w tym, że w bardzo różnym stopniu, a i któraś perspektywa jest tą dominującą. Jeśli idąc tym tropem miałbym wybrać tę jedną przeważającą filozofię, przypisać siebie do któregoś “kościoła” oglądania piłki, to nie wiem który nurt bym wskazał. W piłce bowiem najbardziej przyciągają moją uwagę dobre opowieści.
Już tłumaczę co to tak naprawdę znaczy, przyjrzyjmy się temu tygodniowi: ruszyła mnie porażka Realu z Schalke. “Królewscy”, tak wybitni na jesień, z autentycznym gwiazdozbiorem w szatni, a aktualnie absolutnie pod formą. Z wielokrotnie większą uwagą niż zwykle będę nasłuchiwał kolejnych raportów z Bernabeu, sytuacja tam stała się intrygująca i jeśli chodzi o wielkie europejskie granie, na czerwono w kalendarzu zakreślam właśnie ich kolejny występ. Przykład drugi: Widzew. Ilością hiobowych wieści RTS mógłby obdzielić tuzin klubów. Te zawirowania sprawiają, że żaden mecz w Polsce, nawet Legia – Wisła, nie interesuje mnie w ten weekend tak bardzo, jak starcie łodzian z GKS-em Tychy.
Powyższe skrzywienie sprawia, że nie mogło umknąć mojej uwadze zwycięstwo Bhutanu nad Sri Lanką. Gdy wygrywa ostatnia drużyna rankingu FIFA, gdy triumfuje najgorsza reprezentacja świata, jestem na pierwszym froncie zainteresowania. To zbyt fajna historia, by w nią nie wniknąć głębiej. Szczególnie, że im szerzej znasz kontekst, tym opowieść zyskuje barw.
Bhutan z perspektywy Polski okazał się krajem tak egzotycznym, że równie dobrze mógłbym pisać o historii futbolu w Krainie Oz. Wciśnięty w Himalaje kraik, którego za cholerę nie dałbym rady jeszcze parę dni temu wskazać na mapie. Słuchajcie tych faktów rodem z baśni: aktualny król, gdy miał siedemnaście lat zobaczył na ulicy piękną siedmioletnią dziewczynkę, przed którą uklęknął i zapowiedział, że w przyszłości chce ją poślubić. Para od niedawna jest razem. Jego poprzednik, Jingme Singye Wangchuk, tytułował się Czwartym Smoczym Królem i wymyślił dla swojego państewka całą filozofię. Zrezygnował z pogoni za PKB, a wprowadził – w luźnym tłumaczeniu – produkt krajowy szczęścia. To żaden żart, żaden PR-owy zabieg, nasz Smoczy Król potraktował wyzwanie śmiertelnie poważnie. Uznał, że pogoń za pieniędzmi daje satysfakcję tylko nielicznym, a masy będą szczęśliwsze, gdy położyć nacisk na duchowość. Dlatego Bhutan to kraj, w którym stawia się na silne więzy z buddyzmem i tradycją. Może brzmi to jak czyste szaleństwo, ale Smoczy Król dopiął swego – choć Bhutan jest jednym z bardziej zacofanych kraików świata, to jednocześnie w specjalistycznych rankingach tutejsze społeczeństwo zalicza się do dziesiątki najszczęśliwszych na świecie. Ludzie są zadowoleni z prostego, nieskomplikowanego życia, w którym nieobecny jest pośpiech i wyścig szczurów.
A to ciekawostka z gatunku przezabawnych. W Bhutanie penis jest symbolem przynoszącym szczęście. Wiara ta jest tak głęboko zakorzeniona w tutejszej kulturze, że członki maluje się wszędzie. Na domach, na budynkach publicznych, przed świątyniami potrafią dumnie stać wielkie posągi
I teraz odkrywasz, że w takim miejscu futbol jest niezwykle popularny. Upowszechnił się ze względu na… zakaz oglądania telewizji. Dopiero w 1999 telewizja zawitała w ten niemal odcięty od świata zakątek Himalajów. Wcześniej czasem tylko, od święta, pozwalano coś obejrzeć, a zwykle były to wydarzenia sportowe, które uważano za nie budzące zagrożenia dla tutejszej kultury. Coupe de Monde we Francji miało porwać cały kraj, nakręcono cały film fabularny o tym, jak kapłani z buddyjskich klasztorów wymykali się by oglądać mecze. Może nie zrozumiałbyś tutejszego sportu narodowego (Djagi, na moje oko jakieś rzucanie kamieniami o kamienie), może i wiele nie znalazłbyś dla siebie w ludowych bhutańskich tańcach, ale zawsze możesz spróbować z kimś stąd pogadać o Zizou. Jest duża szansa, że to wypali i nawiąże się przez futbol nić porozumienia. Zresztą, dzisiaj Bhutan otworzył się nawet na internet, więc pewnie wielkim ryzykiem nie byłoby poruszenie wydarzeń ostatniej kolejki Ligi Mistrzów.
Oczywiście tutejsza reprezentacja była absolutnie beznadziejna. Zebrałbyś kolegów w parku i ich ograł. Pamiętacie tę historyczną porażkę Amerykańskich Samoa, które dostały 0:31 od Australii? Dopiero oni pobili rekordowo zły wynik Bhutanu. Z tym, że wyspiarze przynajmniej zebrali baty od silnej reprezentacji, od Kewella i innych gwiazd, podczas gdy “Smoczych Chłopców” ograł Kuwejt 20:0.
Kapitan Sri Lanki po wylosowaniu górskich nowicjuszy (ich pierwsze starcie o mundialową stawkę) kręcił nosem. Cytuję: “Nie ma sensu, żebyśmy grali z kimś, kto jest 36 pozycji niżej od nas w rankingu FIFA. Granie z Bhutanem jest bezużyteczne, nie przyniesie nam żadnego doświadczenia”. Widzicie tę skalę lekceważenia? Przez takie buńczuczne zapowiedzi rywali, chłopaki z Himalajów znowu zyskują w moich oczach. Pięknie utarli silniejszym nosa.
Wśród nielicznych widzów na stadionie w Colombo, którzy na żywo oglądali historyczne 0:1, był brytyjski dziennikarz, James Montague. Napisał po meczy wymowną rzecz: dajcie mi jedno zwycięstwo Bhutanu, które muszę przetrwać przy tej nieprawdopodobnej temperaturze, nad sto starć fazy grupowej Ligi Mistrzów. Coś w tym jest, choćby pod względem unikalności, bo nie co dzień najgorsza reprezentacja świata wygrywa mecz, nigdy nie wiadomo też gdzie i kiedy to się wydarzy. A ma to też swoją doniosłość, bo o wygranej “Dragon Boys” pisali wszyscy, od małych portalików przez Guardian, BBC aż po New York Timesa. Nie jest to więc historia mająca wartość wyłącznie dla freaków.
Zwrócę uwagę na jeszcze jeden element, który przyciąga. Może być dość zaskakujący, chodzi mi bowiem o stawkę. Zanim zaczniecie się śmiać, zastanówcie się jaką miarę dla Grecji miało Mistrzostwo Europy w 2004, a jaką ten sam triumf miał dla Hiszpanii w 2012. Oczywiście, że na Półwyspie Iberyjskim zapanowała wówczas była euforia, ale w Grecji jedenaście lat temu zapanowało czyste szaleństwo. Dla Hellady sukcesem byłoby wyjście z grupy, półfinał to szczyt marzeń, a złoto? Nierealny sen. Hiszpanie od początku mierzyli w mistrzostwo, nic więcej nie mogło przynieść im satysfakcji. Zwycięstwa, które miałoby taki smak, jak tamto Greków, w ogóle nie było w puli.
Tak samo jest z Bhutanem – dla nich stawka jest nieprawdopodobnie wysoka. Jeśli u siebie przypieczętują awans, trafią do fazy grupowej, gdzie zostaną rozlosowani z najlepszymi na kontynencie. W Himalaje może pojedzie Japonia, Iran, Korea Południowa lub Australia. Bhutan trafi do innego świata, siódmego nieba, do tej pory niedostępnego. Dlatego w przyszłym tygodniu czeka ich historyczny pojedynek. Zagrają na stadionie Changlimethang, kamiennym trzydziestotysięczniku, zbudowanym w miejscu, gdzie w 1885 przodkowie dzisiejszych Bhutańczyków stoczyli jakąś epicką, zwycięską bitwę. Oczywiście dziś wszyscy tam wierzą w magię tejże ziemi, a poparcie owej teorii znajdują w piłkarzach, którzy na Changlimethang nigdy nie stracili bramki.
Ten mecz będzie przedstawiał zerową wartość dla żądnych kibicowskich wrażeń. Szukający nowinek taktycznych wyłączą go po minucie. Poziom będzie niski jak na okręgówce, akcentów polskich brak, tak bardzo brak, że już bardziej nie można. Ale czy znajdzie się opowieść? Tak. Niepodważalnie wyjątkowa. Dlatego wtorek, jedenasta, na żaden mecz przyszłego tygodnia bardziej nie czekam.
Leszek Milewski