Toporny. Mające ograniczenia techniczne. Jednowymiarowy. A jednocześnie piekielnie skuteczny. Śledząc furorę, jaką Łukasz Teodorczyk robił w Anderlechcie, z jednej strony odczuwało się zachwyt (no kurde, tyle bramek, ale mu idzie!), z drugiej zdziwienie, przeradzające się wręcz w powątpiewanie (ale to chyba nie jest napastnik tej klasy, zaraz to się skończy, prawda?). Cztery lata po rozbiciu przez Teodorczyka banku w Belgii możemy napisać, że rację w osądzie tego bohatera mieli sceptycy.
Teodorczyk teoretycznie miał wszystko, by zagościć na lata i w europejskiej piłce, i w reprezentacji Polski. A konkretnie – by być cenioną postacią w poważnych europejskich ligach, a w kadrze mieć podobny status, co dzisiaj Karol Świderski czy Adam Buksa. Mógł nigdy nie być pierwszym wyborem, ale solidną opcją, żelaznym zmiennikiem, stałym bywalcem zgrupowań? Jak najbardziej.
Tymczasem 30-letni Teodorczyk odchodzi z Udinese po sezonie, w którym ani razu nie znalazł się na ławce (!) i jest proponowany do klubów Ekstraklasy. Jak do tego doszło?
Dynamo Kijów – niby dobrze, a jednak źle
Pamiętacie, co się działo w momencie, gdy Łukasz Teodorczyk poszedł na wypożyczenie do Anderlechtu? W Lechu świetnie się wypromował. 24 bramki w jednym sezonie, do tego dziesięć asyst – to liczby, które od razu przyciągają poważne marki. Dynamo Kijów wyłożyło na niego cztery bańki. Liga ukraińska wydawała się krokiem naturalnym, być może nawet krokiem zbyt ostrożnym, bo „Teo” zapowiadał się naprawdę nieźle. Tymczasem Dynamo szybko… pożałowało.
Sam Teodorczyk mówił otwarcie, że ma dość Ukrainy. Inna sprawa, że nie pomagało mu zdrowie. No bo tak – z jednej strony strzelał bramki (16 trafień w dwa sezony), z drugiej – nie dostawał zbyt wielu szans. Przez dwa lata rozegrał ledwie 1649 minut. Oczywiście, cały czas był w międzyczasie w kręgu zainteresowań Adama Nawałki – choć na Euro 2016 się nie załapał – no i na jego skuteczność, jak wspomnieliśmy, nie można było narzekać. Gol co 103 minuty? Wielkiego szału nie ma, ale to bilans, który śmiało można zamknąć w określeniu „napastnik dobrze wykonywał swoją robotę”.
Teodorczyk chciał odejść. Wybrał najlepiej, jak było można – Anderlecht, który zapewniał mu raz – grę w lidze o porównywalnym poziomie, dwa – grę w ligowym potentacie (a wtedy łatwiej o bramki), trzy – perspektywy, bo Belgowie zapisali sobie w umowie opcję wykupu piłkarza za pięć milionów euro. Wszystko zagrało tu idealnie, podobnie jak sam Teodorczyk na belgijskich boiskach.
Łukasz Teodorczyk – złoty okres
Czy w Anderlechcie wierzyli w Teodorczyka? No musieli, skoro ściągnęli go na pokład i szybko wywalczył miejsce w składzie. Ale z drugiej strony chyba nawet w Brukseli nie wyobrażali sobie, że Polak aż tak wypali. I tak jak zapisali sobie w umowie opcję wykupu, tak przepisy nie pozwoliły na to, by ustalić wcześniej warunki indywidualnego kontraktu z zawodnikiem w wypadku ściągnięcia go na stałe. Co to oznaczało? Ano to, że Teodorczyk miał wymarzoną pozycję negocjacyjną ze swoim klubem.
Stworzył ją sobie sam.
Do momentu podpisania kontraktu na stałe – 28 goli w 40 meczach.
To sprawiło, że Anderlecht zwyczajnie nie mógł go nie wykupić. Zwłaszcza, za „marne” pięć milionów euro, podczas gdy realna wartość napastnika na rynku wynosiła wówczas dużo więcej. Innymi słowy – wywalczył sobie kapitalną pozycję negocjacyjną. Mógł śpiewać sobie kwoty z kosmosu, wiedząc, że wypuszczenie go z rąk wywoła wśród kibiców reakcję „ej, kuźwa, serio?”. Teodorczyk szybko stał się jednym z najskuteczniejszych napastników w historii Anderlechtu, toteż żądania najwyższej umowy w historii klubu nie brzmiały jak fantasmagorie naiwnego piłkarza.
– Największy w historii Anderlechtu. Na dzień dzisiejszy kwoty nierealne. Z tego, co słyszę, sytuacja finansowa się trochę popsuła – mówił nam swego czasu menedżer piłkarza, Marcin Kubacki, o jego kontrakcie w Brukseli.
Belgowie zdecydowali się wręcz na kosmiczne warunki piłkarza, mając przekonanie, że jeśli pieniądze nie zwrócą się na boisku, to chociaż zarobią na transferze. Jakkolwiek to dziś brzmi, w spekulacjach o polskim zawodniku przewijała się połowa klubów Premier League, ale nie tylko, bo jeszcze Bayer Leverkusen, Borussia Dortmund, Sevilla, Lyon, Marsylia. – Minimum to 15 milionów euro. Ale spodziewam się za niego około 20, a może nawet 25 milionów euro. Powiedziałem niedawno, że mam nadzieję, że Teodorczyk powalczy z Youri Tielemansem, innym naszym superpiłkarzem, o miano najdroższego gracza w historii belgijskiej ekstraklasy – wypowiadał się wówczas w „Super Expressie” Herman Van Holsbeeck, dyrektor sportowy Anderlechtu.
Kiedy to wszystko się spieprzyło?
I mniej więcej w tym momencie Teodorczyk przestał zachwycać. Jego bilans w Anderlechcie po przedłużeniu lukratywnej umowy do 2020 roku? 51 meczów, 18 bramek. Magia wygasła. Zwłaszcza w odniesieniu do – przypomnijmy – 28 trafień w 40 meczach. A było to wówczas o tyle bolesne dla klubu z Brukseli, że zadyszka „Teo” przydarzyła się akurat na fazę pucharową Ligi Europy i grupę mistrzowską ligowych rozgrywek. Miał odejść już latem, po jednym rewelacyjnym sezonie, ale zadyszka w końcówce trochę odstraszyła zagraniczne kluby. Został na kolejny sezon, by znów podbić stawkę.
W międzyczasie zdarzały się różne aferki, które nakazywały sądzić, że pod kopułą Teodorczyka hula trochę zbyt dużo wiatru. Niezbyt uprzejma odpowiedź na pytanie dziennikarza podczas konferencji przed meczem kadry. Afera hotelowa, gdy Teodorczyk – by określić to delikatnie – dołożył sprzątaczkom nadprogramowej roboty, zostawiając coś po sobie na korytarzu. Wreszcie – pokazanie dwóch fucków w trakcie jednego tygodnia, pierwszego fotoreporterowi, drugiego kibicom przed jednym z meczów. „To, że jest czołowym piłkarzem Anderlechtu nie oznacza, że może zachowywać się jak neandertalczyk” – można było wyczytać wtedy w belgijskiej prasie. A żeby nie było zbyt mało wybryków napastnika, to w jednym z meczów odepchnął i kopnął swojego rywala. Belgijska federacja wymierzyła mu za to karę finansową i dwa mecze zawieszenia. Zignorował ukraińskiego dziennikarza, który przyjechał do Belgii specjalnie dla niego. Wykonywał kolejne ironiczne gesty w stronę trybun.
Ledwo zakończył się sezon, a z opowieści o „25 milionach zarobku” pozostały memy. Ale wiadomo, jakie panowały wtedy nastroje – spokojnie, zaraz odpali, przecież tak niebywała forma strzelecka nie mogła być dziełem przypadku.
Po latach można zapytać – czyżby?
Zamiast wielkiego transferu, ratowanie kariery
Anderlecht tracił już cierpliwość do strzeleckiej niemocy swojego zawodnika. Do tego stopnia, że nawet w pewnym momencie wysłał go na przymusowy urlop. Polak miał wyczyścić głowę, wyluzować, a po powrocie znów być starym Teodorczykiem. „Fiołki” nie mogły po prostu tak go odpalić, nie najlepiej opłacanego w historii zawodnika, który wciąż może przynieść miliony z tytułu zagranicznego transferu. Polak zaliczył jeszcze jeden przebłysk (sześć goli w trzech meczach), ale to by było na tyle.
Przepadł.
I w międzyczasie stracił pozycję w reprezentacji, w której swego czasu był napastnikiem numer trzy. No bo czy Teodorczyk KIEDYKOLWIEK realnie dał coś kadrze? Chyba niekoniecznie. Będąc w swoim prime zakończył swój dorobek na golu strzelonym w Słowenii. Często dostawał szanse – nawet ma dwa wejścia z ławki na mundialu – ale nie został zapamiętany z niczego konkretnego. Tak czy inaczej, po tych kilkudziesięciu minutach na rosyjskich boiskach, zmienił klub. Anderlecht, który miał wykręcić na Teodorczyku najwyższy transfer w historii ligi, oddał go do Udinese za 3,5 miliona euro. I jednocześnie odetchnął z ulgą.
– On musi odejść. Jeśli jego agent twierdzi inaczej, oznacza to, że nie słuchał mnie dobrze. Być może nie rozumie mojego angielskiego, więc następnym razem będę musiał użyć innego języka – mówił Luc Devroe, dyrektor sportowy Anderlechtu.
Prezydent klubu, Marc Coucke, wypowiadał się w równie dosadnym tonie: – Teo nie miał świetnego sezonu, ale strzelił kilka ważnych bramek. Dwa lata temu był jednym z ojców mistrzostwa. Teraz jednak chcemy zacząć od zera, Santini i Dimata zdobywają nasze zaufanie, natomiast Dauda jest trzecim napastnikiem. Z całym szacunkiem, ale lepiej powiedzieć Teodorczykowi, żeby odszedł. Nie mogę prosić go o to, by pozostał jako napastnik numer cztery.
Ucieczka do przodu
A więc Teodorczyk – głównie ze względu na swoje zarobki – stał się dużym kamieniem w brukselskim bucie. Wypychano go z klubu, jak tylko się da. Transfer do Serie A – ligi, w której Polacy mają wyjątkowo wysoką renomę – mógł być dla Teodorczyka ucieczką do przodu, zwłaszcza że nie zastał na miejscu oszałamiającej konkurencji. Przestało mu żreć w Anderlechcie, nowe władze chciały zacisnąć pasa, a jedocześnie wciąż miał na tyle dużą markę, by załapać się do lig top5.
Nowe rozdanie? Powrót do formy w innym środowisku? Stary, dobry Teo, znów strzelający jak na zawołanie? Nic z tych rzeczy. Od kiedy Teodorczyk związał się z włoskim zespołem – czyli od lata 2018 – zdobył dwie bramki. DWIE BRAMKI. Z czego jedna to dobitka zmarnowanego wcześniej karnego. I tak jak w Belgii notował chociaż przebłyski, tak moment przeniesienia się do Włoch należy traktować jako smutny zmierzch jego kariery.
Cierpliwość w Udine trwała długo. Trener Julio Velazquez początkowo wystawiał go niemalże w każdym meczu. Polak nie gwarantował bramek – rzadko dochodził do sytuacji, a jeśli już, to często je marnował – a więc jego notowania szybko spadły. Sezon 18/19? 387 minut. 19/20? 210. Tyle, co nic.
W rozgrywkach 20/21 Teodorczyk zdecydował się na kolejną próbę ratowania kariery – wypożyczenie do ligi, w której szło mu najlepiej. A konkretnie do ówczesnej rewelacji, Royal Charleroi. Ale i tam było niezwykle marnie. 15 meczów w lidze, zero bramek… Było już wtedy wiadomo, że kariera niegdysiejszej trójki w reprezentacji znalazła się na mocnym wirażu. Po powrocie do Włoch, ani razu nie znalazł się nawet na ławce rezerwowych. Ostatni raz na boisku przebywał w kwietniu. Ostatniego gola zdobył w lutym. Marazm. Kompletny marazm. Stracone 2,5 roku. Teodorczyk, niegdyś trzeci w hierarchii napastników, dziś nie łapie się nawet do pierwszej dwudziestki.
Co dalej?
Nic więc dziwnego, że Udinese rozwiązało za porozumieniem stron kontrakt ze swoim napastnikiem. Dla niego to szansa na regularne granie. Gdziekolwiek, bo wymagań stawiać w tej sytuacji nie może. Zresztą wymowne – w sierpniu był proponowany nawet klubom Ekstraklasy, ale nikt się nie zdecydował (pewnie w dużej mierze przez wymagania finansowe). Także i teraz mówi się o możliwym powrocie, choć w grze mogą być też kluby z innych lig.
Dla Udinese to z kolei zejście z kontraktu zawodnika, który okazał się totalnym niewypałem transferowym.
A więc, reasumując, od kiedy Teodorczyk przedłużył kontrakt z Anderlechtem, to…
- znacząco obniżył loty w ówczesnym klubie (ale było jeszcze solidnie),
- w końcu grał tak marnie, że wypchnięto go z Anderlechtu,
- dwa sezony w Udinese to pusty przelot,
- wypożyczenie do Royalu okazało się kompletną klapą,
- po powrocie do Włoch ani razu nie znalazł się na ławce.
Piłkarz jednego kontraktu? Na to wychodzi. Podpisał mega deal z Anderlechtem, a potem goli nagle nie ma, perspektyw także, jest za to odcinanie kuponów w kolejnych klubach łamane na materiał do serii „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. To nie tak miało wyglądać. Teodorczyk sam zapracował na to, by stać się postacią niemalże zapomnianą.
Fot. FotoPyK