W okolicach 30. minuty istniało zagrożenie, że obaj trenerzy limit zmian wykorzystają już w pierwszej połowie. Boisko opuścili Basta i Malinowski, na murawie długo leżeli Mójta i Patejuk, klubowi masażyści nawet nie wracali do swojego boksu, bo sędzia co chwilę zapraszał ich na murawę. Jeśli wczorajszą, bezładną kopaninę Zawiszy i Górnika Łęczna nazywano „meczem walki”, to sami nie wiemy, jakim mianem ochrzcić to, co działo się w Bełchatowie. Wojna?
Batalistyczne skojarzenie wywołane jest rzecz jasna wizerunkiem Leszka „Komandosa” Ojrzyńskiego. No dobra, bez żartów. Nie do końca nam się to wszystko podobało. Rozumiemy walkę, chęć zwycięstwa i tak dalej, ale dziś było to lekkie przegięcie. Wszystko wskazuje na to, że Basta i Ślusarski wypadną na dłużej ze składu, Malinowski skończył mecz ze złamanym nosem, a Kolcak w pozycji leżącej na noszach. Za dużo ofiar.
Piłkarze Ojrzyńskiego wyszarpali dziś trzy punkty GKS-owi. Polotu i finezji w ich grze niestety nie zaobserwowaliśmy nawet w ilościach śladowych, ale skuteczność – niczego sobie. Ich przedmeczowe założenie dobrze zdefiniował w przerwie Błażej Telichowski: – Chcieli strzelić coś ze stałego fragmentu, od początku na to się nastawiali.
Udało się dwukrotnie. Najpierw Paweł Baranowski – nowy kapitan GKS-u – znokautował w polu karnym Piotra Malinowskiego, a jedenastkę na bramkę zamienił Maciej Iwański. Później „Pączek” sprytnie przeniósł piłkę nad murem strzałem z rzutu wolnego i mieliśmy 2-0.
Koniec emocji? Dość długo wydawało się, że tak. Gospodarze kompletnie nie mieli pomysłu na to, w jaki sposób odrobić straty. Prawie cała ich gra ofensywna opierała się na tym, co w pojedynkę udało się ugrać Arkadiuszowi Piechowi. Z boiska wiało nudą, bo Podbeskidziu specjalnie nie zależało na dobijaniu rywala.
Mecz uratował gol Arkadiusza Piecha. Niestety – ewidentny spalony, nic nie tłumaczy sędziego liniowego. Główny także się nie popisał, bo skorygowanie błędu kolegi nie było, rzeczą trudną. Wszyscy na stadionie – włącznie ze stewardami, którzy stali odwróceni tyłem do murawy – widzieli, że były napastnik Legii jest na spalonym. Na szczęście, wynik nie został wypaczony. W ostatnich minutach na pozycji środkowego napastnika występował Telichowski, w pole karne gości zapuścił się nawet Zubas, ale nic to nie dało.
Podbeskidzie zaczyna wiosnę od zwycięstwa na wyjeździe. Będą groźni. I nie do końca chodzi nam tutaj o względy piłkarskie…
Cóż, nie ukrywamy, że w Chorzowie nie spodziewaliśmy się wyjątkowo porywającego widowiska. Z reguły jesteśmy życiowymi optymistami, ale nawet nasz optymizm ma rozsądne granice. W pierwszej połowie, oprócz strzału Marka Zieńczuka i świetnej obrony debiutującego Matusa Putnocky’ego, najciekawszy był entuzjazm Kazka Węgrzyna. Tym razem zagłębiał się w tajniki medycyny niekonwencjonalnej, opowiadając o wyważonych stopach (?) i ułożonych nogach. Na boisku? Kompletna nuda i przymusowa podnieta każdym z aż dwóch celnych strzałów, a nawet “zapachem bramki”.
W przerwie odnotowaliśmy pierwszy frazes z serii: dziś brakuje nam… Deficyt pewności siebie – zdardził Kamil Wilczek. Coś nam się zdaje, że nie tylko pewności, ale przede wszystkim umiejętności. O ile w pierwszej połowie Piast – mniej lub bardziej udolnie – starał się w jakikolwiek sposób zamieszać, o tyle druga to już kompletna mogiła. Do tego z boiska wyleciał chyba jedyny piłkarz, który miał niezły dzień, czyli Konstantin Vassiljev. Estończyk zdążył pokazać kilka naprawdę ciekawych rozwiązań.
Zieńczuk, ciągle ten sam Marek Zieńczuk. Zagrał piłkę niby na chaos, niby na oddalenie, a ta trafiła pod nogi Grzegorza Kuświka, który świetnie zastawił się przed obrońcą i wykończył akcję w swoim, wyrachowanym stylu. Przy drugiej bramce też było więcej szczęścia, niż zamysłu, ale Jakub Kowalski ostatecznie wepchnął piłkę do siatki. Chociaż akurat on na gola zasłużył chyba najmniej. Szczerze? Gdyby nie bramka, jego nota byłaby naprawdę bardzo słaba, bo z gry właśnie na taką sobie zasłużył. Sporo wiatru, ale mnóstwo strat i nieprzemyślanych podań.
Z fajnej strony pokazał się nam nowy bramkarz – Putnocky. Był praktycznie bezrobotny, ale obrona z pierwszej połowy naprawdę fantastyczna. No i czyste konto w debiucie, co na pewno doda mu pewności siebie. Być może nowa jakość w naszej lidze, chociaż przydałoby się, żeby wypróbował go silniejszy przeciwnik. Tragiczny był za to Badia. Jeśli tak ma wyglądać rzekomo jeden z najlepszych techników w naszej lidze, to chyba coś nie halo. Dani, wróć…
Podsumowując, Ruch świetnie zaczął rundę. Oczywiście jeszcze nie ucieknie z gorącego krzesła dla przedostatniej drużyny w lidze, ale czujemy, że po tym meczu nawet Smutny Waldemar delikatnie się uśmiechnął.
Fot. FotoPyK