To nie jest przyklepanie tytułu dla Lecha. Ale to prawdopodobnie jest koniec marzeń Legii o mistrzostwie. Legia bowiem nie musi się ścigać tylko z Lechem, ale też z Lechią, z Rakowem, pewnie i z Pogonią. A przede wszystkim musi się ścigać się z własną słabością.
Kojarzycie ten legendarny wywiad Arkadiusza Malarza z Sonią Śledź? Legia grała w Lidze Mistrzów, a w Ekstraklasie klepał ją Górnik Łęczna. W rozmowie latały “kurwy”, padały hasła o wkurwieniu się i że “nikt się przed nami nie położy”. Ta rozmowa ma już kilka dobrych lat, a brzmi tak, jakby nie zestarzała się ani dnia. Gdyby dziś z podobną litanią wyskoczył Tobiasz, Jędrzejczyk czy Wieteska, to nie bylibyśmy zaskoczeni.
Tylko dziś taka przemowa byłaby nieadekwatna. Hasła o zlekceważeniu kogokolwiek, o graniu na pół gwizdka byłby adekwatne wcześniej – ot, chociażby z Radomiakiem Radom czy w starciu ze Śląskiem Wrocław. Dziś w hicie Ekstraklasy Legia była zwyczajnie słabsza od Lecha. A czy Michniewicz wystawił drugi garnitur? Czy ściągał zawodników po to, by oszczędzić ich przed starciem z Napoli? A może przy 0:1 uznał, że to już nie ma sensu i nakazał swoim piłkarzom grę oszczędną?
Nie.
Legia była dziś zwyczajnie zespołem słabszym. Ergo – Lech pierwszy raz od dawna był realnie lepszy od Legii w bezpośrednim starciu.
Choć w przypadku Kolejorza to zawsze pewne niedomówienie. Lech może być lepszy, ale też może “być lepszy”. Czyli być lepszy po poznańsku – prowadzić grę, atakować, a dostać dwa szybkie ciosy w końcówce i wrócić domu z niczym. Uśmiałem się, gdy kibice Lecha ujrzeli w bramce Tobiasza, a nie Misztę czy Boruca. – Dobrze, że Tobiasz gra na bramce, bo tak byłoby wiadomo kto nam strzeli w 93. minucie – mignął mi gdzieś taki wpis. Bo przecież to zawsze musiał być gość znikąd. Jakiś Kostorz, jakiś Skibicki wciskający gola Lechowi. Zagubiony Hamalainen. Rezerwowy Lopes. I zawsze w ryj.
Mecz z Legią ma dla Lecha pewną symbolikę w tym sezonie. Przecież przed tą kolejką lechici byli na pierwszym miejscu, mieli najwięcej strzelonych goli, mieli najlepszy bilans bramkowy, mieli najlepszego strzelca, lidera klasyfikacji kanadyjskiej, nie stracili gola po rzucie wolny czy rzucie rożnym… A jednak pozostawała jakaś wątpliwość po stronie kibiców Kolejorza. – Dobra, ale bez euforii, tutaj jeszcze czeka nas egzamin w Warszawie – zdawali się szeptać do siebie kibice. Bo przecież oni podobne okresy ekstazy gaszone później przez Legię przeżywali nie raz, nie dwa. Legia była mistrzem w zabijaniu entuzjazmu. Była tym panem marudą, pogromcą uśmiechów dzieci, niszczycielem dobrej zabawy.
Legia w meczach z Lechem była przede wszystkim pewna siebie. Gdy Lech miał do wbicia gwoździa, to piłkarze z Poznania podawali sobie młotek i nikt nie był w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności. A gdy Legia miała do wbicia gwoździa, to podchodził Pekhart, Kucharczyk czy inny Nikolić i po prostu uderzał. Dzisiaj rolę się odwróciły. Nie pamiętam kiedy ostatnio w starciu z Legią to Lech wyglądał pewniej od rywala. Wygrywał przebitki. Panował w jakichś przepychankach. Nie podpalał się na decyzje sędziego.
I wygrał. Mógł zagrać na nosie rywalowi okolicznościową koszulką z wynikiem tego meczu. Ishak mógł zrewanżować się Lopesowi i zacisnąć rękę w geście triumfu tuż przed twarzą przeciwnika. Może też nieco spokojniej spojrzeć w terminarz. Lechici mają za sobą już mecze wszystkimi zespołami, które mają im zagrażać w walce o mistrzostwo. Z Lechią – pewne zwycięstwo. Później z Pogonią i Rakowem – wyszarpany remis. Ze Śląskiem – dominacja. No i teraz w Warszawie – zwycięstwo, może nie bezapelacyjne, ale lechici realnie byli w tym starciu lepsi.
Do końca roku najtrudniejszym meczem dla Kolejorza będzie prawdopodobnie wyjazd do Radomia, gdzie już kilka mocnych ekip pogubiło punkty. I trudno tutaj mówić, że Lech jest już na autostradzie do mistrzostwa. Ale Kolejorz po raz pierwszy od dawna przekonał się na własne oczy, że jedzie szybszą furą niż inni.
Fot.Newspix