Marek Chojnacki, do niedawna rekordzista pod względem liczby meczów w Ekstraklasie, dziś jest na dobrej drodze do… rekordu powrotów w roli trenera w jednym klubie. Z nowym trenerem ŁKS-u powspominaliśmy czasy Paulinho, grę popularnego “Choinki” ze Stanisławem Terleckim i… synem Stanisława, Maćkiem. Spróbowaliśmy również ustalić, jakie są przyczyny kolejnych bankructw w polskiej piłce. Zapraszamy!
Rok 2007. ŁKS gra w Ekstraklasie, w składzie jest młody Brazylijczyk, Paulinho. Co byłoby wówczas dla trenera większą abstrakcją: ŁKS w czwartej lidze, czy Paulinho w półfinale Mistrzostw Świata?
Jedno i drugie to abstrakcja! Jeśli chodzi o Paulinho… Co prawda Brazylijczyk, ale on przychodząc do nas był naprawdę młodym człowiekiem i praktycznie dopiero uczył się piłki. Miał w sobie potencjał, ale to był zbyt krótki okres, by poznać chłopaka w takim stopniu, że dałoby się wywróżyć mu półfinał Mistrzostw Świata. Tym bardziej, że nie miał takich ogromnych, widocznych już na pierwszy rzut oka atutów. Czasem są zawodnicy, po których od razu widać, że mają przed sobą wielką przyszłość. Jeden trening, dwa i da się określić, że ten gość będzie naprawdę dobrze grał w piłkę, Paulinho, trochę z racji wieku, taki nie był. Jeśli zaś chodzi o ŁKS – w najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że spadniemy tak nisko. Spaść z Ekstraklasy do IV ligi to naprawdę spory wyczyn, którego “normalnie” nie da się zrobić w dwa sezony. Liczyłem się z tym, że możemy wrócić do I ligi, ale nie na czwarty czy piąty poziom rozgrywkowy. Szczególnie dla mnie było to nie do pomyślenia – najpierw bywałem na tym stadionie jako kibic, potem zawodnik a wreszcie trener i przez większość tego czasu ŁKS grał w Ekstraklasie. Poza kilkoma sezonami w I lidze, cały czas byliśmy w elicie, więc czwarta liga była absolutnie nie do pomyślenia.
ŁKS zresztą często uciekał spod topora – zawsze, gdy wydawało się, że spadek sportowy, albo bankructwo to już kwestia nie miesięcy a dni, pojawiał się jakiś sponsor znikąd i udawało się utrzymać – jeśli nie w Ekstraklasie, to chociaż na jej zapleczu.
Patrząc na polską ligę w ostatnich latach, trzeba pamiętać, że zmieniały się między innymi warunki licencyjne oraz sama Komisja Licencyjna. Kiedyś te wymagania nie były tak ostre, jak w tym momencie. Wiadomo było, że większość klubów ma różne problemy, ale poza nielicznymi wyjątkami, nie było żadnych poważniejszych konsekwencji. Zresztą, w tych klubach, które miały problem z Komisją Licencyjną nie zawsze chodziło wyłącznie o pieniądze – by wspomnieć choćby historię Pogoni Szczecin, gdzie kibice stworzyli klub praktycznie od podstaw z powodów, nie wchodząc głębiej w szczegóły, różnicy zdań z inwestorami. Podobnie było także z GKS-em Katowice. ŁKS z kolei był w innej sytuacji – najgorszy był ten moment, kiedy sportowo heroicznie walczył o utrzymanie w II lidze, czyli na drugim poziomie rozgrywkowym. Przeprowadzano jednak wówczas rewolucję kadrową i oparto skład na młodych, bardzo zdolnych zawodnikach z regionu. To były czasy Janusza Matusiaka i Romana Stępnia – i choć też były spore problemy finansowe, udawało się przetrwać, udawało się unikać tego najprostszego rozwiązania, jakim jest odcięcie się od starych długów.
Przy tego typu decyzjach, trzeba też zresztą pamiętać, że iluś ludzi zawsze zostaje w takim wypadku bez żadnej szansy na otrzymanie należnych im pieniędzy. Nie ma nikogo, kto mógłby wówczas spłacać zaległości wobec piłkarzy czy sztabu szkoleniowego. Czym innym jest upadłość układowa, gdzie sąd bierze nadzór za próbą uregulowania starych długów, a czym innym ten ostateczny, dla wielu osób tragiczny krok, jakim jest likwidacja klubu.
A musimy chyba się jednak liczyć, że ta wyliczanka zlikwidowanych – Odra Wodzisław, Polonia Warszawa, ŁKS – raczej szybko się nie skończy. Przykłady Korony, Widzewa czy Górnika pokazują, że kolejne bankructwa to chyba tylko kwestia czasu.
Nie jestem tak biegły w kwestiach prawnych, ale wydaje mi się, że takim wzorem dla piłki powinny być sporty halowe, choćby koszykówka. My dyskutujemy nad kształtem ligi – czy szesnaście, czy może jednak osiemnaście drużyn, a w koszykówce sprawa jest prosta – w najwyższej lidze grają ci, którzy są w stanie utrzymać budżet na poziomie wymaganym przez tamtejszą komisję licencyjną. Musisz uregulować wszystkie zaległości z poprzednich rozgrywek, przedstawić gwarancje finansowe i dopiero możesz myśleć o grze. Pamiętam, że gdy byłem na stażu na Ukrainie, też działało to w ten sposób, w dodatku każdy z klubów musiał wpłacić pewien rodzaj “kaucji” przed rozgrywkami – jeśli w ich trakcie tracił płynność finansową, związek wypłacał pieniądze z tego funduszu. Wpłata wadium przy staraniach o licencję byłaby na pewno dość rozsądnym rozwiązaniem, bo nasze kluby nie mają raczej problemów z innymi wymogami licencyjnymi, choćby boiskiem – największym jest zawsze kasa.
Druga kwestia – w Polsce bardzo dużą część budżetu wśród klubów Ekstraklasy wciąż stanowią pieniądze z Canal+. W ŁKS-ie przerabialiśmy to samo – pierwszym i najważniejszym sponsorem była firma, która miała prawa telewizyjne. To nie jest zdrowa sytuacja, bo przy spadku do I ligi kompletnie sypie się cały budżet. A jest przecież i trzecia sprawa: zbyt wysokie płace. To trzeba powiedzieć wprost, liga jest przepłacona, w mojej ocenie zarobki piłkarzy nie odpowiadają umiejętnościom. A gdy jeszcze dodamy prowizję dla menedżera, różnego rodzaju opłaty i premie – otrzymujemy taką sytuację, że 80% budżetu jest przejadane. Jeśli prześledzimy te kluby, które bankrutowały, okaże się, że to właśnie zatrudnianie ponad stan jest jedną z głównych przyczyn ich upadku. Tu się zresztą łączą te wszystkie rzeczy – każdemu przyświeca jeden cel – wejść do Ekstraklasy i dostać wreszcie te pieniądze z Canal+.
Za wszelką cenę, choćby na kredyt, bo “potem się spłaci”. Tak działa choćby Górnik, który mimo nadzoru Komisji Licencyjnej i nałożenia limitu płac, płacił po swojemu, za co teraz ma otrzymać karę finansową.
Tu akurat nie do końca się zgadzam – klub z problemami finansowymi dostaje kolejne wydatek w postaci kary? Moim zdaniem bardziej na miejscu są tu inne sankcje, albo zakaz zatrudniania nowych zawodników, albo zakaz transferów do klubu. Tutaj podoba mi się podejście sądów, które umożliwiają wspomnianą już wcześniej upadłość układową, podczas której realna staje się spłata zobowiązań i długów.
Z drugiej strony Komisja kontruje, że skoro Górnik stać na wyższe pensje, to stać również na kary. A nawarstwianie tych zaległości pewnie skończy się ostatecznie ujemnymi punktami.
O, i to też jest lepsza kara, co prawda bardzo dotkliwa, ale i dość logiczna. Moim zdaniem jednak najskuteczniejszy byłby ten zakaz transferowy czy w ogóle zakaz zgłaszania jakichkolwiek nowych zawodników. To wykluczyłoby przynajmniej tworzenie zobowiązań wobec kolejnych piłkarzy.
Zostawmy te długi, wróćmy do ŁKS-u. Czemu przejmuje pan klub tak późno, półtora sezonu po reaktywacji w czwartej lidze? Większość spodziewała się, że poprowadzi pan łodzian już od początku, od tego “nowego otwarcia”.
Niestety, mam już od dawna problemy ze zdrowiem, które gdzieś znowu się odezwały. Musiałem najpierw to wszystko poukładać. To nie jest tak, że po tylu latach nie ma już stresu, a ja po każdym nawrocie moich dolegliwości trzy tygodnie muszę spędzać w sanatorium (3,5 roku temu Marek Chojnacki przeszedł zawał – przyp.JO). Wychodzę z kolei z założenia, że jeśli już się za coś biorę, daję z siebie sto procent. Teraz jestem pod stałą kontrolą, na ten moment nic się nie dzieje, więc jestem w stanie normalnie pracować. Małżonka wyraziła zgodę, to jest najważniejsze.
Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki – trener to potwierdza, za każdym razem ŁKS wygląda kompletnie inaczej. Które z wejść do klubu było najtrudniejsze? Rozpaczliwe ratowanie I ligi w sezonie 2012/13? Tej zimy, po raz pierwszy na poziomie pół-amatorskim?
Ciężko to porównać, za każdym razem wszystko faktycznie wyglądało zupełnie inaczej. Z czysto sportowego punktu widzenia, najważniejszy był chyba ten sezon, gdy robiliśmy awans do Ekstraklasy. Po tylu latach w I lidze wreszcie byliśmy jednym z głównych kandydatów do awansu, jesienią udało się zdobyć sporo punktów. Potem jednak wiosną coś się zacięło, do końca pozostawało coraz mniej meczów, do tego doszło kilka klubów, które na poważnie grały o pierwsze dwa miejsca. Wywalczenie Ekstraklasy to był nasz duży sukces. Drugi taki moment, to wtedy, gdy zaglądało nam w oczy widmo spadku – nie tylko od nas zależało wówczas, czy uda się uratować Ekstraklasę i tylko dzięki korzystnie układającym się wynikom pozostaliśmy w elicie.
To moje ostatnie wejście do ŁKS-u, czyli właśnie sezon 2012/13 było inne pod tym względem, że budowaliśmy wszystko prawie od nowa. Z tego zespołu, któremu nie udało się pozostać w Ekstraklasie pozostali nieliczni, musieliśmy ruszać od podstaw przy bardzo ograniczonym budżecie i słabym klimacie wokół klubu. Wszyscy pamiętają, jaka panowała wtedy atmosfera i przede wszystkim – jak to się wtedy skończyło. To tak jak z meczem – nie ma dwóch identycznych spotkań, tak i tu, nie ma dwa razy podobnego sezonu.
Z drugiej strony możemy szukać podobieństw między poszczególnymi spadkowiczami z Ekstraklasy, bo akurat tutaj ich losy układają się zazwyczaj identycznie. ŁKS, Odra Wodzisław, Polonia Bytom, teraz również Widzew – schemat jest ten sam. Spadek, rozbicie drużyny i bardzo trudne zadanie uratowania pierwszej ligi.
Generalnie na przestrzeni ostatnich kilku sezonów widać, że kluczowe w przypadku spadkowiczów jest posiadanie inwestora, który nie załamie się brakiem pieniędzy z praw telewizyjnych. Albo dobrze osadzone w klubach spółki państwowe, czyli PGE w GKS-ie Bełchatów oraz KGHM w Zagłębiu Lubin, albo ewentualnie cierpliwy właściciel, jak Janusz Filipiak w Cracovii, trochę wyjątek, na tle licznych sponsorów, którzy nie potrafili utrzymać zespołu po spadku do niższej ligi. Przy stabilizacji organizacyjnej, od razu po spadku celem jest awans, trzon zespołu się nie zmienia, mogą nawet dojść wzmocnienia i przede wszystkim ten spokój finansowy. Jeśli tego nie ma, jeśli nie ma jak zrównoważyć tej dziury w budżecie po odebraniu tych pieniędzy z praw telewizyjnych, można tylko walczyć o przetrwanie.
Kolejnym kandydatem do przejścia tej drogi jest chyba Korona Kielce, która też opiera się niemal wyłącznie na pieniądzach z praw telewizyjnych oraz dotacjach z miasta.
Tutaj najlepiej pasuje przykład Grecji, w której grałem, ale spokojnie można to też zestawić z ligą holenderską, serbską, portugalską czy wieloma innymi. W nich funkcjonuje kilka dużych uznanych klubów z mocnymi sponsorami, z mocnym zapleczem finansowym oraz mnóstwo mniejszych, które skupiają się wyłącznie na akademii i szkoleniu. Dla nich kluczowe i niezbędne do życia jest sprzedawanie zawodników wyszkolonych w klubie do tych silniejszych. W Holandii zespoły ze środka czy z końca tabeli budują budżet poprzez sprzedawanie swoich największych talentów do Ajaksu, Feyenoordu czy PSV. Wyszkolenie dobrego zawodnika to dla nich czysty zysk, małym kosztem zdobywają potężne fundusze. Prędzej czy później polska liga też będzie musiała się przestawić na taki rodzaj funkcjonowania. Kluby muszą zacząć dostrzegać, że akademie to dla nich świetny sposób zarabiania pieniędzy. U nas aktualnie jest zaś odwrotny trend – najlepiej na młodzieży zarabiają akurat ci najsilniejsi i najbogatsi, czyli Legia i Lech. To boli, że na przykład ŁKS, który swego czasu słynął z wychowanków, dziś sprzedaje tych talentów mniej.
To nie jest trochę wynik działań naszych władz? Zamiast wędki – funduszy na budowę akademii czy choćby boisk dla młodzieży – dają klubom ryby, czyli pieniądze na stadiony czy pensje dla zawodników.
Zaczynamy od złej strony. Chcemy robić wielkie rzeczy, a zapominamy o fundamentach i podstawach, o jakimkolwiek zapleczu. Tak jest zresztą chyba nie tylko w piłce. Dzisiaj cały czas narzekamy, że nie ma szkolenia i to się potwierdza – mamy niż demograficzny, mniej dzieciaków jest zainteresowanych sportem jako takim, bo człowiek staje się coraz bardziej wygodny, a do tego wszystkiego dochodzi jeszcze to, że nie ma gdzie szkolić. Ja jeszcze tutaj bym się zastanowił nad jednym aspektem – czy naprawdę wszystkie kluby w Polsce docelowo mają stać się spółkami? Nie jestem tutaj ekspertem, ale dla mnie określanie tego jako niepodważalny wymóg jest trochę na wyrost. O ile wiem w Bundeslidze takich rozwiązań nie ma, a u nas zdecydowano się postawić to za cel dla całej piłki nożnej. Z pozoru nieistotne, ale przecież utrudnia szereg spraw, jak choćby bezpośrednie dotowanie z miejskich pieniędzy piłki młodzieżowej. Nie wiem, czy dziś w niektórych miastach nie byłoby wygodniej, gdyby kluby nadal były stowarzyszeniami. Politycy nie musieliby obchodzić przepisów rozpisywaniem konkursów na “promocję poprzez sport”, gdyby mogło przekazywać pieniądze na konkretne cele statutowe stowarzyszenia.
Czyli pieniądze, które miasto mogłoby przekazać na przykład na stypendia dla młodzieżowców w takim układzie są albo kierowane do innych dyscyplin sportowych, albo do klubów, gdzie tak naprawę można je przeznaczyć choćby i na premie dla zawodników pierwszego zespołu?
My to przerabialiśmy w ŁKS-ie – musieliśmy być spółką, więc i grupy młodzieżowe musiały być w spółce, co wyklucza dotacje z miasta. Pieniądze z promocji idą zaś na cały klub, więc mogą zostać wykorzystane w dowolnym celu. W efekcie cierpi młodzież, która nie ma ani dotacji z miasta, ani pomocy z klubu, który większość budżetu poświęca doraźnym potrzebom seniorów. Identycznie jest zresztą z wynajmem miejskich boisk czy stadionów – ze spółkami akcyjnymi, czyli prywatnymi firmami, miasto musi rozmawiać inaczej, niż ze stowarzyszeniami, które mają jednak zupełnie inne założenia i cele.
Rozmawialiśmy o tym, które “wejście” do ŁKS-u było najtrudniejsze, więc dla odmiany – najłatwiejsze. Chyba jeszcze jako zawodnik?
Zdecydowanie! Ja się nawet nie spodziewałem, że to będzie takie proste. Przychodziłem z małego klubu do wielkiej firmy, w której grało kilku reprezentantów Polski, czy to pierwszej, czy olimpijskiej. I to reprezentantów kadry, która wyglądała nieco inaczej, niż w ostatnich latach – to były czasy na krótko po Wembley, po trzecim miejscu na mistrzostwach świata. W ówczesnej pierwszej lidze grali wszyscy najlepsi Polacy, bo przecież wyjazd z kraju był wówczas niemal niemożliwy. Ta liga była naprawdę mocna, o czym świadczą zresztą również sukcesy w europejskich pucharach choćby Górnika Zabrze czy Legii. Przychodziłem na stadion jako kibic, obserwowałem Tomaszewskiego, Bulzackiego, Heńka Miłoszewicza i nigdy nie przypuszczałem, że tak szybko stanę się ich kolegą z szatni. Staś Terlecki, Jurek Sadek… To były tylko marzenia młodego chłopaka, a już po pierwszym obozie dowiedziałem się, że dostanę szansę debiutu w I lidze. I jeszcze w debiucie strzeliłem gola. Czego mogłem więcej chcieć? To było jak z jakiejś bajki. Przychodziłem przecież z dużymi obawami, jak tacy zawodnicy zachowają się wobec młodego chłopaka z mniejszego klubu.
Utrzymujecie jeszcze kontakt?
Oczywiście, często odwiedzam posła Tomaszewskiego, Marek Dziuba czy Mirek Bulzacki też nadal są w Łodzi. To były takie czasy, że siłą ŁKS-u byli wychowankowie oraz ludzie z regionu. Jeśli prześledzimy składy z lat siedemdziesiątych, to okaże się, że niewielu było piłkarzy kompletnie z zewnątrz. Poza tym my zostaliśmy blisko piłki – trzej wspomniani działali przy piłce, Galant również, Grzesiek Ostalczyk, czy Stasiek Terlecki też bardzo długo zostawali w środowisku. Do teraz spotykamy się w większym gronie, Jacek Bogusiak, wielki kibic i pasjonat, bez przerwy organizuje kolejne imprezy, gdzie jest okazja powspominać. Nawet w tym tygodniu czekają nas jeszcze 90-te urodziny jednego z trenerów, więc na pewno wspólnie go odwiedzimy. Graliśmy swego czasu w lidze oldbojów, także kontakt nie mógł się urwać, jeśli wciąż działaliśmy blisko piłki nożnej w tym samym mieście.
Wspomniał pan o Stanisławie Terleckim. To trochę unikat, że zaczynał pan grę u boku Terleckiego seniora, a kończył, gdy do pierwszego składu wchodził jego syn, Maciej.
Nie ma co się oszukiwać – Maciek ewidentnie przejął geny po ojcu. Patrząc na to, jak układały się kariery obu Terleckich widać bardzo dużo podobieństw. I jeden, i drugi z wielkimi możliwościami piłkarskimi, z olbrzymim talentem, ale w wyniku różnych sytuacji nie do końca związanych z boiskiem, te wspaniale zapowiadające się kariery nie potoczyły się tak, jak powinny. Ja wchodząc do drużyny byłem pod ogromnym wrażeniem Staśka, jego umiejętności techniczne… Lewa noga, prawa noga, bez jakichkolwiek problemów. No ale poza boiskiem szereg różnych niefortunnych wydarzeń, naprawdę ostrych zakrętów i w efekcie Stasiek nie osiągnął tyle, ile powinien. Maciek podobnie – miał znakomity start i spore umiejętności, ale potem wyjechał z Polski, nie do końca sobie poradził i już nie wrócił do tej formy z czasów, gdy wchodził do klubu.
Te problemy niezwiązane z boiskiem widać chyba także dziś, gdy przez pewien czas na łamach mediów trwała ich przepychanka.
Przykro było na to wszystko patrzeć. Nie wiem, ile w tym wszystkim było prawdy, ale to fakt, że Stasiek miał pewne osobiste problemy, staraliśmy mu się niejednokrotnie jakoś pomóc, ale… (dłuższa cisza) Czasem jeśli człowiek sam sobie nie pomoże, żadna pomoc z zewnątrz też nie przyniesie jakiegokolwiek skutku. Możemy jedynie być pewni, że próbowaliśmy i zrobiliśmy tyle, ile się dało, nie zostawiliśmy go samego. Jesteśmy zresztą w tym piłkarskim gronie na tyle zżyci, że zawsze, gdy ktoś potrzebuje wsparcia, staramy się jakoś pomagać, zresztą nie tylko byłym zawodnikom, ale ogólnie ludziom z tego środowiska.
Na Terleckiego szczególnie smutno patrzy się chyba również dlatego, że jest wykształconym, wygadanym i oczytanym człowiekiem. Chyba niewielu piłkarzy z takim talentem może się pochwalić ukończeniem studiów na państwowym uniwersytecie.
Jak najbardziej, kończył historię na Uniwersytecie Łódzkim. No ale te jego inne cechy… Zaczęło się chyba od tej afery na Okęciu, wtedy to uderzyło najmocniej, doskonale pamiętam to do dziś. Potem przed wyjazdem na kolejne mistrzostwa dotkliwa kontuzja i naprawdę, do dziś mam przed oczami, z jakim bólem występował w telewizji w roli eksperta. Widać, jak bardzo tego żałuje. Zawsze będziemy sobie zadawać to pytanie, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby pojechał na te mistrzostwa, czy udałoby mu się błysnąć, może wywalczyć angaż w jakimś poważnym klubie. Jedni mają furę szczęścia, inni nieco mniej, ale szczęściu trzeba też pomagać. Stasiek… wolał mieć swoje zdanie. Pamiętam, jak opowiadał o swoim wejściu do Gwardii Warszawa, gdzie starsi od razu wysłali go po piłki, “bo młody”. Stasiu po swojemu: “jaki ja młody?”. Na wstępie się postawił. Nigdy nie dawał sobie w kaszę dmuchać, nigdy nie podporządkowywał się starszym, zawsze powtarzał, że pokazuje, ile jest wart na boisku, a nie nosząc sprzęt.
To chyba łączy się też z jego poglądami politycznymi, jako student pomagał strajkującym kolegom.
Cały Stasiu. Gdzie była jakaś zadyma, tam i on. Na Okęciu przecież też był Bogu ducha winny, a oberwał tylko dlatego, że wstawił się za swoimi kolegami. Na ich szczęście Polska wygrała wtedy z Maltą.
Teraz przy tym “nowym otwarciu” w ŁKS-ie nie próbowano jakoś zaangażować w odbudowę niekwestionowaną legendę klubu?
Nie jestem chyba na tyle blisko Staśka, by się tu wypowiadać, ale chyba najpierw musi uporać się ze swoimi problemami. Nie wiem, czy dziś byłby w stanie w jakikolwiek sposób pracować przy klubie. Na ten moment powinniśmy raczej życzyć mu dużo zdrowia.
Od Terleckiego seniora do Terleckiego juniora zdążył pan na długie sezony ustalić rekord występów w Ekstraklasie. W ubiegłym sezonie pobił pana Surma, więc teraz celem jest rekord powrotów do tego samego klubu w charakterze trenera?
(śmiech) Chyba nie, jeśli by tak wszystko rzetelnie przeliczyć, to Leszek Jezierski chyba wracał częściej! Tylko, gdy ja byłem zawodnikiem wracał chyba pięć razy. Może to specyfika naszego klubu, bo od lat sześćdziesiątych czy nawet pięćdziesiątych, przez większość czasu prowadzili szkoleniowcy, którzy wcześniej występowali przy al. Unii 2 jako piłkarze. Król, Kowalski, Leszek Jezierski, Józek Walczak, Gutowski, Polak, Dziuba, Grzesiek Wesołowski… Przez te wszystkie lata rzadko zdarzały się wyjątki, że kotwiczył tu ktoś niezwiązany z ŁKS-em.
Chyba nie dotyczy to tylko trenerów. Zawodnicy, nawet ci, którzy w ŁKS-ie byli przelotem, lubią tutaj wracać. Przykładem choćby Arkadiusz Mysona.
Ale to chyba tak jak w normalnym życiu – zawsze z sentymentem wracamy do miejsc, w których się wychowaliśmy, czy z których ruszyliśmy w wielki świat. A czasami jeszcze zmusza nas do tego sytuacja – gdzieś tam powinęła mi się noga, ale w tym poprzednim miejscu mnie pamiętają, więc czemu nie spróbować jeszcze raz. Nie dotyczy to jedynie ŁKS-u, choć faktycznie, jest sporo zawodników, którzy chcieliby tu zakończyć swoją karierę.
Najmocniej czekamy chyba na Saganowskiego?
Tak, ale nie tylko na “Sagana”. Czytałem gdzieś deklaracje Madeja, że chciałby jeszcze zagrać w ŁKS-ie, czytałem Golańskiego, który chciałby jeszcze na moment zagrać w domu, Michał Łabędzki też by chciał na koniec do ŁKS-u. Zresztą w moim pokoleniu też tak było, Stasiek Terlecki ze Stanów wrócił do Łodzi, Tomaszewski – do Łodzi. Nikt zresztą nie lubi na stare lata jechać w nieznane.
Wracając do Surmy…
O, właśnie. Wracając do Surmy – jeśli idzie o indywidualne, wymierne nagrody w grach zespołowych, nie ma tego za wiele. Co znaczy “najlepszy”? Zawsze będą dyskusje i kłótnie, bo to w gruncie rzeczy bardzo subiektywna sprawa, by wspomnieć o tym chłopaku ze Śląska, co wygrywał plebiscyt NC+ nawet, gdy nie było go na boisku. “Policzalne” mamy dwie kategorie – króla strzelców oraz właśnie liczbę występów. Nie ukrywam więc, że liczyłem ten rekord jako swój duży, indywidualny sukces sportowy. By tyle zagrać trzeba mieć zdrowie, wytrzymałość, no i też trochę umiejętności. Śmiałem się kiedyś, że dzięki temu zbliżającemu się Surmie, młodsi mogą sobie przypomnieć, że był taki Chojnacki, który zagrał trochę tych meczów w Ekstraklasie. Odkurzyli mnie trochę. Ale w sumie… Trochę było mi żal, że ten rekord zostanie pobity. Ostatnio jednak oglądałem Tour de Ski i tam jest taki zawodnik Northug. Startował osiem razy, nigdy nie wygrał, ale też nigdy nie odpuścił żadnej z edycji, żadnej z konkurencji. Doszedłem do wniosku, że też mogę się tak pocieszać, bo – nie ujmując oczywiście nic Surmie – w przeciwieństwie do niego wszystkie mecze zagrałem w jednym klubie! (śmiech) A samemu Surmie, który nadal jest wyróżniającym się zawodnikiem, wypada jedynie życzyć, by jak najdłużej grał na takim poziomie.
Gołym okiem widać, że weterani świetnie sobie radzą. Sobolewski, Głowacki, Brożek, Surma…
Nawet Madej, Mila czy Saganowski. Ja myślę, że łączy ich trochę bardzo podobny moment w karierze, gdy wyjechali z Polski i nie poradzili sobie poza Ekstraklasą. Mila – Austria Wiedeń. Brożek – choćby Celtic. Madej też nie do końca się sprawdził. Wrócili jednak o tyle silniejsi, że docenili rolę pracy nad sobą.
Madej przyznawał sam, że bardzo późno zaczął chodzić na klubową siłownię, a “odchudzanie” Mili przez Pawłowskiego to już w ogóle jedna z najciekawszych historii 2014 roku.
I dzięki nim młodzi piłkarze mają dobre wzorce, mają od kogo się uczyć. Oni są w stanie swoją dobrą grą i swoją postawą poza boiskiem sporo przekazać. Możemy dopytywać, czy ta liga jest na tyle słaba, że oni sobie tak świetnie radzą mimo wieku, ale gdy ja wracałem z Grecji, po tym, gdy zbankrutował mój klub, też grałem nieźle. Wyróżniałem się do tego stopnia, że gdyby nie żółta kartka w przedostatnim meczu z Katowicami pewnie wygrałbym klasyfikację “Złotych Butów” katowickiego “Sportu”.
Czym tłumaczyć ten moment przełamania w tak późnym momencie kariery?
Mam wrażenie, że sporą rolę odgrywa tutaj indywidualizacja treningu. Kiedyś przy piętnastu minutach biegu ciągłego wszyscy biegli razem i dla jednych ten trening był za słaby, praktycznie nieodczuwalny, drudzy z kolei nie mogli nadążyć. Dziś nawet u nas w III lidze ćwiczymy na sport-testerach. Pamiętam zresztą właśnie Łukasza Madeja podczas testów wydolnościowych tutaj, w ŁKS-ie, gdy on jeszcze godzinę po tym, gdy wszyscy skończyli trening kontynuował biegi, bo miał problemy z restytucją. Inni odpoczywali dwie minuty i biegali dalej na odpowiednim tętnie, a Madej chodził i chodził, praktycznie w marszu. A on miał wtedy 28 lat, gdyby to wszystko wcześniej szlifować, to też mógłby zupełnie inaczej wyglądać na boisku.
Da się jakoś porównać trzecią ligę z tym schyłkowym okresem w 2012 roku, gdy ŁKS walczył o utrzymanie w I lidze?
Nie, nie ma żadnej większej różnicy. Jedyna poważna: wtedy wszyscy byli na profesjonalnych kontraktach, teraz duża część zespołu uczy się i pracuje, więc musimy pod tym kątem układać treningi. Nie zmienia się jednak to, że chcemy trenować każdego dnia. Teraz mamy też lepsze możliwości, jeśli chodzi o infrastrukturę. To sztuczne boisko na Minerskiej jest bardziej nowoczesne, niż to nasze, stare przy al. Unii 2, na którym o kontuzję było bardzo łatwo. Organizacyjnie też jest dużo normalniej – chłopcy nie narzekają na brak wypłat, na jakieś opóźnienia. Wtedy teoretycznie mieliśmy wszyscy zarabiać lepiej, ale bywały okresy, że przez pięć miesięcy nie dostawaliśmy żadnych pieniędzy. To na pewno nie była komfortowa sytuacja. Kolejny plus – wtedy byliśmy rzucani między Orłem i boiskami na Minerskiej, co też ma negatywny wpływ na zawodników.
Mam nadzieję, że ta baza będzie się rozwijać, bo stadion faktycznie jest ważny, ale życie drużyny to przede wszystkim praca w tygodniu. Na stadionie spędzamy 30, a na boiskach treningowych 320 dni w roku. To tam odbywa się wszystko to, co najważniejsze w futbolu.
Lepiej na rozsądnych zasadach i bez kredytów grać w III lidze, czy na wariackich papierach trzymać I ligę?
To można przełożyć na budżet domowy. Jak cię nie stać na telewizor, to go nie kupujesz, bo nie zapłacisz czynszu i cię wyrzucą z domu, nie będziesz miał gdzie spać. Tak samo jest w sporcie, jeśli masz pod sobą tyle osób, lepiej jest zaoferować im mniej, ale płacić na czas, niż dużo, ale bez określonego terminu. Ja to zawsze powtarzam, od tego 2005 czy 2006 my byliśmy zdecydowanie mocniejsi pod względem sportowym, aniżeli organizacyjnym.
Teraz też nie jest łatwo, zdecydowanie prościej było rozwalić ŁKS, niż go odbudowywać od zera, ale budujemy na solidnych fundamentach.
Inne kluby też będą musiały pójść tą drogą? Zacząć od początku, na uczciwych zasadach i potem za wszelką cenę unikać jakichkolwiek debetów? Takie podejście widać choćby w Katowicach, które walczą o Ekstraklasę już któryś sezon, ale bez jakiegoś szalonego ściągania drogich zawodników.
Oczywiście. Z drugiej strony, to też trochę zależy od miasta, od specyfiki regionu. Łódź jest o tyle “trudniejsza”, że praktycznie nie mamy już przemysłu, nie mamy firm, które byłyby zainteresowane zainwestowaniem w nasze kluby. Dodatkowo mamy dwie zwaśnione i zasłużone firmy, więc każdy sponsor trochę się boi inwestowania, by nie narazić się tej drugiej stronie. A nie mamy tu niestety kopalni, azotów, hut, ani żadnych innych firm, które by się mocno garnęły do inwestowania w sport.
Podczas konferencji po meczach trzeciej ligi będzie pan równie ostry, jak w tych pamiętnych przemowach po spotkaniach na zapleczu Ekstraklasy?
A są tu w ogóle konferencje?!
Oczywiście!
No to przecież ja się nie zmieniam. Chociaż mam nadzieję, że będziemy wygrywać i nie trzeba będzie mówić żadnych gorzkich słów.
Widzew deklaruje Ligę Mistrzów za trzy lata. Czym odpowiada ŁKS?
Nie chcę wchodzić w taką polemikę. Słowa się dość łatwo rzuca, ale powiedziałem zawodnikom jasno na pierwszym spotkaniu – ten klub zasługuje na miejsce w Ekstraklasie. Wszystko zależy od nas, możemy o to walczyć pięć lat, dziesięć, ale mamy tam wrócić. Ciężko w tej chwili cokolwiek planować – liczy się tylko robota, robota i robota. Powiedziałem im zresztą również, że muszą mieć świadomość tego, jaką wspaniałą szansę otrzymali. Gdyby ŁKS grał w Ekstraklasie, pewnie o wielu z nich nikt by nie usłyszał. Dzięki walce w III lidze mogą czytać o sobie w gazetach i uczestniczyć w odbudowie wielkiego klubu.
Rozmawiał JAKUB OLKIEWICZ
Fot.FotoPyK