– Chińczykom brakuje kreatywności. Środowisko, w którym są pielęgnowani, jest zbyt słabo rozwinięte. Nie mają żadnych wzorców do naśladowania – uważa Philippe Troussier. Francuz, który w swojej dotychczasowej karierze prowadził siedem różnych reprezentacji narodowych – i same egzotyczne, więc chyba wie, co mówi. – Taktyka chińskiego piłkarza zbyt często opiera się na grze długimi podaniami i nadziei, że piłka wyląduje w polu karnym. Każdy klub ma po trzech, czterech graczy zagranicznych i oni są dla reszty jak nauczyciele. Wynik w zbyt dużej mierze zależy od nich, a kiedy ich brakuje, chińscy zawodnicy nie wiedzą, co mają robić na boisku.
Chiny – wielki kraj, potężny naród. Zainteresowanie piłką – umiarkowane, ale na pewno nie zerowe. W ostatniej kolejce ligi najmniej widzów przyszło na stadion w Guyiang, na mecz drużyny Krzysztofa Mączyńskiego – 5 tysięcy. Jednak były też obiekty z 40-tysięczną i 50-tysięczną widownią. Czyli jest dla kogo grać. Pieniędzy też w zasadzie nie brakuje. Guangzhou Evergrande tej zimy wydało już równowartość 30 milionów euro, w tym 15 baniek na 23-letniego Brazylijczyka z Cruzeiro Belo Horizonte. Ale wyników z tego – zero. Liczba piłkarzy w Europie też żałośnie niska. Zwłaszcza takich, którzy byliby w stanie przetrwać na obczyźnie przez parę sezonów. O co w takim razie chodzi?
Chińczycy właśnie, nie bez trudu, wygrali 2:1 z Uzbekistanem w ramach Pucharu Azji. Przewodzą w tabeli swojej grupy, mając dwa zwycięstwa, ale znajmy skalę – to ciągle Uzbekistan. Od tego, by cokolwiek znaczyć w piłce, są jeszcze lata swietlne. Wszyscy zawodnicy, którzy polecieli do Australii na wspomniany puchar na co dzień występują w swoim kraju. Żadnej styczności z innym, lepszym światem. Kapitan i najbardziej doświadczony piłkarz w kadrze – Zhen Zhi grał w Charltonie i Celticu, ale wrócił szybko. Hao Junmin przez rok był w Schalke – wrócił i więcej nie wyjechał. Zhang Linpeng, będący zdaniem Marcelo Lippiego najlepszym zawodnikiem ligi chińskiej, zdobywcą potwierdzającego to tytułu, miał ruszać na podbój Europy, ale jakoś ciągle nie wyrusza. Dałby sobie radę?
Szybki rozwój azjatyckiego kontynentu od lat nijak ma się do poziomu piłkarskiego. Paradoks polega na tym, że nawet jeśli futbolem interesuje się tam skromny procent ludzi, to i tak jest ich taka siła, taka liczba, że powinno być w czym wybierać. Powinno starczyć chociaż na jedną jedenastkę.
Tymczasem jest na odwrót – Hindusi kupują emocje, tworząc sztuczną Super Ligę skompletowaną z emerytów i przebrzmiałych gwiazd europejskich boisk. I Chińczycy też, choć ci akurat własną regularną ligą mogą się poszczycić, trenerów i kluczowych zawodników ściągają z innych krajów na potęgę. Zagraniczni szkoleniowcy stanowią już więcej niż połowę wszystkich zatrudnionych w pierwszej lidze. Tylko tej zimy nowy zespół w Chinach znalazł sobie Sven-Goran Eriksson, a Getafe na Guangzhou zamienił Cosmin Contra. Od razu ściągając za sobą jednego z piłkarzy.
Jeśli wsłuchać się w głosy Europejczyków, którzy chwilę tam popracowali, problem jest złożony. Brakuje (a może brakowało? – do tego, jakiego czasu użyć, dojdziemy za moment) systemu i metodologii. Wiele dzieje się incydentalnie – na zasadzie pojedynczych eventów, kiedy pojawia się chwilowa radość z piłki, pochwały z każdej strony, ale żadnej kontynuacji, żadnego trwałego procesu. Brakuje świadomości – również wśród trenerów. Powszechne są braki w wykształceniu. A przede wszystkim – co mocno zaalarmowało chińskie władze – liczba zarejestrowanych zawodników, grających w piłkę więcej niż hobbystycznie, w ciągu kilkunastu lat spadła o kilkaset procent. W końcu liczba 18-latków zarejestrowanych w klubach zatrzymała się na ośmiu tysiącach.
Potwornie mało, jak na ponad miliardową populację.
– Pamiętajmy, że w pewnym momencie zaczęła obowiązywać „polityka jednego dziecka”. Ona ogranicza i odwraca trend – zwraca uwagę Anglik Terry Singh, który od dziesięciu lat próbuje uczyć piłki nożnej w chińskich szkołach. – Żeby cokolwiek zmienić, trzeba jednak zacząć tam na dole, od poziomu dziecięcego. Jeszcze co najmniej dekada, może więcej. Trenerom brakuje wykształcenia, wielu zawodnikom mentalności. W Chinach przez lata patrzono na futbol krótkowzrocznie…
Czasem Chińczykom brakuje również wyobraźni. Taki widok w czasie jednego z meczów mieli kibice gości, których posadzono w sektorze sąsiadującym z czekającą na koncert sceną…
Co jednak istotne – w Chińczykach w końcu obudziła się ambicja, żeby coś w światowym futbolu znaczyć. Próbują się uczyć. – Póki co są jeszcze 20-30 lat za Japończykami. Chociaż kto wie co zdarzy się w następnych latach – mówi Troussier, mając świadomość, że Chińczycy zaczęli działać i to na kilku polach równolegle. Próbując nadrabiać kilkadziesiąt lat piłkarskiej laby.
Trudno dziś się zdecydować, która z inicjatyw przybrała największego rozmachu. Być może ta prywatna… Evergrade International Football School, która wkrótce ma być oficjalnie największą piłkarską akademią, jaka kiedykolwiek powstała. Przy wejściu imponująca replika Pucharu Świata, dwa posągi – Pele i Bobby’ego Moore’a. Podświetlane w nocy wieżyczki akademii, widoczne z wielu kilometrów. A dalej – basen, kino, supermarket, lodowisko, cztery bloki dla 500 osób personelu i… ponad 50 piłkarskich boisk. – A wszystko to wybudowane w ciągu dziesięciu miesięcy – podkreśla dyrektor akademii, Hiszpan Fernando Sanchez Cipitria. – Nasza szkoła ma pompować nową krew do chińskiej piłki – zapowiada, wyliczając dalej, że na razie szkoli się w niej 2600 przyszłych zawodników, ale docelowo ma być aż 10 tysięcy. Za inwestycją stoi właściciel najlepszego chińskiego klubu – Xu Jiayin. Magnat budowlany, który na dodatek w minionym roku pakiet 50 procent akcji sprzedał innemu miliarderowi – nazywanemu gdzieniegdzie chińskim Stevem Jobsem..
Efekt? Chińska piłka zyskała dwóch nieobliczalnych inwestorów – swojego Abramowicza i swojego szejka Mansoura. Rzecz w tym, że obaj rządzą jednym klubem.
Nieopodal, przy pomocy Svena-Gorana Erikssona, swój ośrodek – oczywiście znacznie mniejszy – otworzyła Chelsea, wykładając na niego 47 milionów funtów.
W grudniu dwóch trenerów z chińskiej federacji wyjechało na miesiąc do Japonii, bo ta Chińczykom w temacie szkolenia bardzo imponuje. Zwłaszcza swoim wieloletnim planem, wdrażanym od początku poprzedniej dekady. Byli w Shizuoce i Osace, odwiedzili pięć różnych klubów najwyższego szczebla, skupiając się na obserwacjach pracy akademii i metodologii treningu. Wkrótce po nich na trzy tygodnie wyruszyła kolejna delegacja, mająca tym razem na celu zbadać jak w Japonii organizuje się trenerskie kursy. – Zgodnie z naszym powiedzeniem: “Co usłyszę, to zapomnę, co zobaczę – zapamiętam, co sam zrobię – tego się nauczę” – recytuje opiekun chińskiej reprezentacji do lat 16.
Równolegle kurs dla 60 chińskich szkoleniowców przeprowadzili też Anglicy. Kompleksowe szkolenie – z zacnym gronem zaproszonych gości, wśród których znaleźli się przedstawiciele władz Premier League, jeden z dyrektorów Hull City, ludzie z federacji, a także były sędzia – Steve Dunn.
Sprawy nabrały rozmachu, bo w którymś momencie zyskały wręcz rangi narodowej. Stały się przedmiotem debat chińskiej Rady Państwa i analiz ministrów sportu oraz edukacji. Dzięki temu powstał program mający na celu popularyzację piłki nożnej wśród najmłodszych. Aby tak się stało, w coraz większej liczbie szkół publicznych zajęcia z futbolu mają być obowiązkowe (trzy godziny w tygodniu już dla dziewięciolatków). Program obejmuje 120 miast i 6 tysięcy placówek, a w 2017 roku ma ich być nawet 20 tysięcy. Szczególnie uzdolnieni pójdą wyżej – do 200 zespołów akademickich, w którym trenować będzie się już po trzy godziny dziennie.
To czego brakuje najbardziej, to obiekty i wykwalifikowani trenerzy. Chociaż i tu chęć zmian jest widoczna. – Trenerzy też powinni być edukowani, bo nie sztuką szkolić – trzeba jeszcze wiedzieć jak to robić – pouczył Chińczyków jeden z wysłanników Azjatyckiej Konfederacji Piłkarskiej. I w efekcie do końca 2015 roku 6 tysięcy opiekunów młodzieży ma zostać poddanych odpowiednim kursom.
Trudno spodziewać się piorunujących efektów, zwłaszcza w krótkim czasie – albo gdy rewolucja nie dosięgnie w końcu zawodowych klubów. Ba, można mieć wątpliwości czy ten plan w ogóle Chińczykom wypali. Ale nie można dłużej im zarzucić, że nie robią niczego w tym kierunku, aby w końcu wyszkolić jakiś piłkarski odpowiednik swojego Yao Minga.
Paweł Muzyka