Do dziś pamiętam mecz w Wołgogradzie, z Japonią, którym żegnaliśmy się z mistrzostwami świata. Atmosferę szydery, atmosferę „po co nam to?”, rozdawanie biletów pod stadionem za darmo, zwrot w tył do Polski z Kazania tabunu kibiców, no i słynny niski pressing. Nie żegnaliśmy się z turniejem w zbyt fajnych okolicznościach. Zresztą, po co ta zabawa w eufemizmy – żegnaliśmy się ze wstydem.
A teraz? Mam wrażenie, że było godnie. Wychodząc ze stadionu widzę więcej uśmiechów niż wtedy (a przecież wówczas wygraliśmy!), w rozmowach można usłyszeć więcej optymizmu i – przede wszystkim – zadowolenie. Kibice nie mają poczucia, że stracili czas. Że reprezentacja naciągnęła ich na inwestycję w emocje, których później nie była w stanie zagwarantować.
To trochę paradoksalne – zdobyliśmy mniej punktów niż na mundialu, a nastroje są znacznie lepsze. W ogóle mam wrażenie, że żaden inny turniej w przeszłości nie zagwarantował takiej amplitudy skrajnych emocji. Co mecz odczuwaliśmy co innego. Okres przed Słowacją? Nie była pompki, a jeśli już – to bardzo lekka. Zupełnie inna niż w poprzednich latach, gdy przed pierwszym gwizdkiem w myślach wygrywaliśmy wszystko. Po Słowacji? Kompletne wyrżnięcie nastrojów społecznych o glebę. Po Hiszpanii? Powrót wiary może nie euforycznej, ale wiary bardzo dużej. Po Szwecji? Umiarkowana satysfakcja spowodowana tym, że się nie skompromitowaliśmy.
Że nie straciliśmy, jako kibice, czasu.

***
W ostatnich dniach było widać sporą mobilizację wśród polskich kibiców. Wielu z nich kupiło bilet dosłownie na ostatnią chwilę. Zresztą nie było o to trudno – nie trzeba było jechać w ciemno i próbować kupić wejściówkę od konika pod stadionem, skoro nawet jeszcze w dniu meczu była możliwość zakupu jej na oficjalnej stronie UEFA.
Dolecieć do Petersburga nie było łatwo. Zdecydowana większość kibiców obrała drogę przez Kaliningrad – tam dostawała się albo samochodem (i zostawiała go na lotnisku), albo autobusami z Gdańska, które kursują raz-dwa dziennie. Jeszcze przed meczem ze Słowacją, celniczka zapytała jednego z kibiców z rozbrajającą szczerością:
– Do kiedy będziecie grali w Petersburgu? Nie mamy ludzi, musimy kogoś ściągnąć na te dni.
Na granicy był aż do mistrzostw luz, zwłaszcza, że Rosja zawiesiła wydawanie wiz turystycznych. Przez długie miesiące przekraczały ją dosłownie pojedyncze osoby. Można sparafrazować klasyka – Euro zaskoczyło celników.
A zaskoczyłoby ich jeszcze bardziej, gdyby jakkolwiek sprawdzano wyniki testów PCR, które trzeba pokazać na granicy.
– Robiłeś test? Oszalałeś? Nasz cały samochód przejechał na podrabianych PDF-ach – mówi mi jeden z kibiców.
Zweryfikowałem ten proceder i rzeczywiście – wygląda na to, że spora część kibiców przekraczała granicę właśnie w ten sposób. Ale czy można się im dziwić? Niby przy przejeżdżaniu trzeba podać, w jakiej placówce wykonywało się badanie, ale kto to sprawdzi? Przecież nikt nie będzie dzwonił z pytaniem „czy macie w bazie tego klienta?”, nie ma też żadnego zorganizowanego rejestru prywatnych badań, ogólnoświatowego formularza czy kodu QR. Nic dziwnego, że kibice korzystają z takiej furtki.
Bo weryfikacja tego testu trwa dziesięć sekund. Data się zgadza? Zgadza. Negatywny? Negatywny. Proszę jechać.

***
Dzień przed meczem w Sankt Petersburgu nie było czuć kompletnie atmosfery mistrzostw. Mimo że spędziłem na mieście jakieś osiem godzin, nie widziałem żadnej biało-czerwonej koszulki. To duży minus tych mistrzostw, choć szare dni wynagradzają dni meczowe, podczas których już niezaprzeczalnie da się odczuć atmosferę święta. Z pełną stanowczością mogę stwierdzić, że Polacy przejęli dziś Petersburg.
O 15:00 kibice zebrali się w samym centrum, niedaleko Ermitażu, na placu pod jedną z kawiarni. Zaczęło się od garstki osób, która nie zwiastowała, że zaraz stworzy się prawdziwe show.
– Na browary poszli, pić się chce! – denerwował się lider grupy, krzycząc przez megafon. Po kilku minutach dał za wygraną i wydał komunikat: – Dziesięć minut przerwy, napijcie się piwka, a potem wszyscy wracamy na pełnej.
Pić się chciało nie tylko przez chęć wzmocnienia atmosfery meczowej, lecz także skwar, który lał się z nieba. By pokazać skalę tego, co się działo, wystarczy przytoczyć tego tweeta.
Dzisiaj zanotowano najwyższą temperaturę w historii Sankt Petersburga – 33,3 stopnie w cieniu. Dotychczasowy rekord to także 22 czerwca tylko 1917 r. – 32,5. Na jutro zapowiadają 36 stopni, a na czwartek 37.
— Artur Szczepanik (@redaszu) June 22, 2021
A dziś było jeszcze goręcej. 36 stopni, temperatura odczuwalna – 41 stopni. Istna masakra. Gdybym przed turniejem usłyszał, że leżący na północy Petersburg będzie tak gorący, a w Sewilli – najcieplejszym mieście w Europie – będzie chłodniej niż w Warszawie, posądzałbym autora takiej tezy o niezbyt trafiony żart.
Gdy już kibice wrócili na stanowiska, zaczęła się balanga. Furorę robiła przyśpiewka „Lambada” – dwie zwrotki śpiewa się kucając, jak najciszej, by za chwilę wystrzelić z pełną pompą. Tak sobie myślę, że niewiele mamy przyśpiewek, które są kultowe, charakteryzujące nas w oczach kibiców z innych krajów Europy, ale ta zdecydowanie ma potencjał. Było też klasyczne „Polska biało-czerwoni”, było „puchar jest nasz”, parę szpilek w stronę Szwedów, po kilkunastu minutach polska ekipa – pod eskortą rosyjskiej, ale i polskiej policji – przeniosła się na stację metra.

I tam było zdecydowanie najgrubiej. Śpiewy niosły się po ścianach stacji Newski Prospekt, w pociągu zaintonowano choćby „kto nie skacze ten ze Szwecji”. Gdy już dojechaliśmy, pozostało jeszcze zaśpiewać jedną „Lambadę” pod stacją i podążyć w kierunku bramek na stadion.
Może nie było to tak imponujące jak spotkanie kibiców na Placu Czerwonym przed trzema laty, gdy przed Senegalem centrum Moskwy wypełniło się po brzegi, ale – mimo skromniejszego grona – Polacy wypadli naprawdę imponująco.
A Szwedzi? Oni postawili na knajping i opanowali dużą restaurację mieszczącą się obok stadionu. Kibicowsko mocne 3:0 dla nas.

***

– Są wakacje, trzeba się bawić, do białego rana. W dwa tygodnie przespałem może 30 godzin. Spotykam się z dziewuchami, tańczymy do białego rana, wódka się leje. Przyjechaliśmy z Anglii, odwołali nam wszystkie loty z Londynu. Musieliśmy jechać do Gdańska, stamtąd autobusem do Kaliningradu i stamtąd samolotem.
***

– Mieliśmy bęben, ale nie mieliśmy bębniarza. Jechaliśmy z Gdańska do Kaliningradu na samolot. Kilka aut stało na przejściu granicznym. Patrzymy: fajny, sympatyczny chłopak pali fajeczkę. Opowiedzieliśmy mu, że nie mamy bębniarza i akurat powiedział, że się podejmie. I tak został zwerbowany. Albo zwerblowany! Widać, że się rozkręca, to jest to.
***

Sposób na sprzedanie biletu? Kreatywny strój, ładna pani u boku, obcy kraj, który od razu rzuca się w oczy na Euro. Na godzinę przed meczem sprzedać się jeszcze nie udało.
***
Obserwując pochód kibiców miałem wrażenie, że ekipa jest, że tak to ujmę, kumata kibicowsko. Bawili się w sposób zorganizowany, wiedzieli, jak poruszać się po mieście pod eskortą policji, wydawali sobie wzajemne komunikaty przez megafon:
– Przód wolniej.
– Nie wsiadać jeszcze do metra, czekamy.
To zwiastowało, że i na stadionie – w przeciwieństwie do meczów ze Słowacją czy Hiszpanią – pojawi się jakiś bardziej zorganizowany doping. W tym pierwszym spotkaniu dominowała cisza, w drugim – każda nasza nieśmiała próba była przekrzykiwana przez Hiszpanów. Ale w meczu ze Szwecją wyglądało to już naprawdę imponująco – stworzyło się coś na wzór młyna, był bębniarz, były naprawdę głośne śpiewy.
Co zwróciło uwagę? To, że po szybko straconej bramce kibice nie zamilkli, przeciwnie – zaczęli jeszcze szybciej dopingować. Owszem, pojawił się element gwizdów na koniec pierwszej połowy, ale tylko drobny. Nie ma co porównywać go z meczem ze Słowacją, gdy nasi piłkarze zostali naprawdę solidnie wygwizdani.
Jak na tak szalony turniej i stosunkowo niedużą liczbę widzów – atmosfera była top.