“Dalsze nazywanie Pawła Brożka napastnikiem zaczyna mijać się z celem. Pozostaje tylko jedno pytanie. Nie kiedy wróci do ekstraklasy, a jak sobie w niej poradzi. Może to już emeryt?” Trabzonspor, Celtic, Recreativo. Hat-trick beznadziei i bezradności jednego z najlepszych polskich napastników ostatniej dekady. Dziś mijają dokładnie cztery lata, odkąd Paweł Brożek ruszył na podbój wielkiego, piłkarskiego świata.
Paweł, jesteś gotowy? Jesteś gotowy, by jechać za granicę? Jeszcze nie? Pamiętaj, zegar tyka. Lata uciekają. Radzimy ci, dobrze się zastanów. Masz już dwadzieścia parę lat. To ostatni dzwonek.
Co sześć miesięcy, kiedy tylko otwierało się okno transferowe, ciągle słyszał to samo. Siedem mistrzostw Polski, dwa puchary i dwie statuetki dla najlepszego strzelca ekstraklasy. Dorobek nieprawdopodobny. Ofert nie brakowało nigdy, ale zawsze było jakieś “ale”. Prawdopodobnie po prostu nie czuł się na tyle silny i pewny siebie. Czekał na odpowiedni moment. Odpowiedni klub, odpowiedni kontrakt. W sezonie 2010/11 Wisła Kraków skompromitowała się w Lidze Europy, przegrywając oba mecze z Karabachem Agdam. To był moment, kiedy Brożek w końcu zdecydował: jestem gotowy! Zapinamy pasy i jedziemy!
Ustalona przez Wisłę cena była raczej promocyjna, więc chętni znaleźli się niemal od razu. Pojawiły się konkretne zapytania z Bundesligi, ale Brożek bardziej skłaniał się ku bardziej egzotycznej ofercie tureckiego Trabzonsporu. Po pierwsze, byli gotowi także wziąć na przyczepkę brata bliźniaka. Po drugie, oferowali bajeczny kontrakt. Było to około 250 tys. zł miesięcznie, czyli kilkakrotnie więcej, niż płaciła Wisła. Równo cztery lata temu obaj paradowali już w strojach i czapeczkach nowego klubu. Powitały ich tłumy dziennikarzy i fotoreporterów. W aklimatyzacji pomagał kumpel z Wisły – Arkadiusz Głowacki – który w Trabzonie zdążył wyrobić sobie nie byle jaką markę.
Operacja “podbój Trabzonu” zakończyła się jednak brutalnym rezultatem. Dziewiętnaście meczów i dwa gole. Problemy były trzy – niemożność aklimatyzacji, ustawienie z jednym napastnikiem i Burak Yilmaz. – Był po prostu lepszym piłkarzem. Przegrałem rywalizację, nie ma sensu się oszukiwać. Ale to jest koleś, za którego – nie wiem czy to prawda – Atletico Madryt chciało płacić 30-35 milionów euro. Gość miał wszystko. 1,87 m wzrostu, przy tym szybki, skoczny, prawa, lewa noga. Kapitalne uderzenie. Świetnie wychodził do prostopadłych piłek i dzięki temu strzelał mnóstwo bramek. Wszyscy musieli na niego orać, ale on był tego warty – mówił Paweł Brożek w wywiadzie, którego udzielił nam półtora roku temu.
Do tego doszła klasyczna dla Trabzonu monotonia. Właściwie każdy polski piłkarz, który przewinął się przez ten klub, narzekał na brak zajęć. Pobudka, spacer, obiad, drzemka, trening, sen. I tak w kółko. Do tego przypisane do nazwiska miejsce na ławce rezerwowych, od którego nie sposób było się oderwać. Nic dziwnego. Podczas pobytu Brożka w Trabzonsporze Yilmaz nastrzelał 48 bramek, a taktyka przewidywała tylko jednego napastnika. Sytuacja była patowa. Trzeba było szukać rozsądnego wyjścia. Nie grał, ale wciąż był zawodnikiem silnego klubu. Piłkarzem, który zapracował na określoną markę. Reprezentantem kraju. Stąd pojawiła się propozycja wypożyczenia do Celticu Glasgow.
– Perspektywa pokazania się w takim miejscu bardzo mnie kusiła. Nie żałuję, bo zobaczyłem klub z europejskiego topu. Nawet biorąc pod uwagę to, że liga szkocka jest naprawdę słaba, warto było tam pojechać, żeby poznać Celtic od środka. W Trabzonie też mieliśmy wszystko, co potrzeba – fajną bazę, wyjazdy, czartery, wysoki poziom, ale otoczka Celticu jest po prostu wyjątkowa. Szkoda tylko, że w ogóle nie dostałem szansy.
“Polska gwiazda gotowa rozbłysnąć na Parkhead”.
“Celtic wygrał derby z Rangersami po Brożka”
Szkocka prasa przywitała go jak bohatera. – Celtic wykazał największe zainteresowanie moją osobą. Jestem przeszczęśliwy, że będę częścią klubu z takimi tradycjami. Za zaufanie odwdzięczę się na boisku – mówił zaraz po przenosinach. Szkoci za półroczne wypożyczenie zapłacili 325 tys. euro, jednocześnie przyklepując możliwość przeprowadzenia transferu definitywnego po sezonie, za dopłatą kolejnych 800 tys.
Nie skorzystali.
O ile przewagę Buraka Yilmaza można jeszcze zrozumieć, o tyle już Gary Hooper i Anthony Stokes odstawali od europejskiego topu. Mimo to Brożek oglądał ich wyłącznie ze swojej stale zarezerwowanej loży, którą była oczywiście ławka rezerwowych. Po zakończeniu wypożyczenia narzekał, że trener nie spełnił danych obietnic. Że nie dał tylu szans, ile powinien. Półroczny pobyt na Wyspach okazał się katastrofą. Trzy mecze, zero bramek. Dorobek jednego z najlepszych polskich napastników, który polską ligę potrafił rozmontować niemal w pojedynkę.
To niestety nie koniec smutnej historii. Symbolem upadku Brożka nie stały się ani turecki Trabzon, ani szkockie Glasgow. Apogeum regresu nastąpiło w malowniczym, andaluzyjskim mieście na południu Hiszpanii. To tam ostatecznie Brożek-superstrzelec zamienił się w Brożka-nieudacznika. To podczas jego pobytu w Recreativo, w drugiej lidze hiszpańskiej, napisaliśmy zdania z początku tego tekstu.
“Dalsze nazywanie Brożka napastnikiem zaczyna mijać się z celem.”
Do Segunda Division trafił po rozwiązaniu kontraktu z Trabzonsporem, który ze zrozumiałych przyczyn nie chciał dłużej trzymać go na liście płac. W Recreativo sytuacja powtórzyła się po raz trzeci. Znów witano go jako gwiazdę. Na powitalnej nonferencji wypadł… średnio. Najpierw jego słowa przekręcała pani tłumacz, a potem pojawiły się problemy z podbijaniem piłki, o czym pisaliśmy TUTAJ. Żegnano go też jak wszędzie, bez najmniejszego żalu. Grał regularnie, ale do siatki trafił dwa razy, czyli średnio raz na… tysiąc minut.
– Co z tego, że ja na początku w Huelvie grałem nieźle, jeśli nie strzelałem? Nie dawałem argumentów. Dołączyłem do Recreativo 30 sierpnia. Nie miałem przepracowanych przygotowań. Po 2 tygodniach wszedłem do składu, strzeliłem gola, zaliczyłem dwie asysty. Początek znów był niezły, ale później brakowało soli. Nie było bramek.
Dalszą historię znamy chyba wszyscy. Powrót do Wisły, dołączenie do drużyny bez uczciwie przeprowadzonego okresu przygotowawczego i bezbolesne, płynne przejście ze stadium napastnika skreślonego, do jednego z najlepszych w ekstraklasie. Dlaczego przypominamy właśnie tę historię? Być może po to, żeby niektórzy zawodnicy wyciągnęli z niej odpowiednie wnioski.
Powiemy tylko, że z transferem zagranicznym jest trochę jak ze studiami. Na wyścigi, byle iść. To tak nie działa. Trzeba wybrać odpowiedni moment, wszystko dokładnie przemyśleć. Czasem nie warto ulegać presji i pójść pod prąd. Jeśli nie mamy wymarzonego kierunku, to lepiej poczekać rok, dwa czy nawet pięć, zamiast iść na administrację czy dziennikarstwo, powiększając grono bezużytecznych magistrów.
Nie krytykujemy Pawła, bo na jego miejscu prawdopodobnie każdy zrobiłby to samo. W dwa i pół roku za granicą nadszarpnął reputację, ale jednocześnie zarobił tyle, że przy odpowiednich inwestycjach może ustawić dwa albo trzy pokolenia do przodu. Sam jednak przyznał, że oferty Celtiku i Recreativo przyjął na gorąco, bez większego namysłu. A co gdyby został w Trabzonie? Być może po odejściu Yilmaza znalazłoby się dla niego miejsce? Może wystarczyło być cierpliwym?
Tego nie dowiemy się nigdy, ale niech ta historia będzie dla niektórych nauką.
PB