Reklama

Euro 2020 – najlepszy jak do tej pory turniej XXI wieku? (12)

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

22 czerwca 2021, 17:29 • 6 min czytania 32 komentarzy

Wczoraj futbol pokazał swoją siłę.

Euro 2020 – najlepszy jak do tej pory turniej XXI wieku? (12)

Czytam przez cały turniej, że oglądalność Euro, w porównaniu do minionych lat, wyraźnie spadła. Więcej wykręca chodzenie po magazynach Milwaukee, gdzie w kupionych za sto dolarów boksach odnajdują się dzieła van Gogha. Nawet w krajach takich jak Włochy, gdzie przecież Euro powinno się oglądać tak, jak transmisję z najlepszych chwil swojego życia, oczywiście w gwiazdorskiej obsadzie, też jest gorzej, niż było. Czytam również, że w grupie demograficznej 16-24 zainteresowanie piłką nożną jest rekordowo niskie, odkąd się to mierzy. I w zasadzie nie ma przekonujących argumentów za tym, by kolejne, następne nadchodzące 16-24, miało wyższy wskaźnik pasji do piłki. Konkurencja o to, co będzie twoją rozrywką, nigdy nie była większa.

Ale wczoraj futbol pokazał swoją siłę.

Przyznam się wam, miałem akurat chwilę eurokryzysu. Niedziela z turniejem była krótka, w zasadzie: skandalicznie krótka. Człowiek dostał nagle tyle czasu do swojej dyspozycji, że nie mógł się odnaleźć w życiu. Zdążył się przyzwyczaić, ze istnieje tylko Euro. W poniedziałek mecze też dopiero o osiemnastej. Euro dało przestrzeń pod to, by przypomnieć sobie, że istnieje też świat poza turniejem. Są jakieś tam inne sposoby spędzania wolnego czasu. Inne rozrywki. Są też, o dziwo, ludzie.

I pomyślałem, że może warto byłoby dać temu życiu szansę. Zrobić sobie dzień przerwy i żyć.

Reklama

Wygrał jednak fakt, że jak się widziało wszystkie mecze, nawet te lecące o równej porze puszczane na mniejszym monitorze lub telefonie, to już chce ci się zachować konsekwencję. Nie trwonić pewnego kapitału, nie robić dziur w eurożyciorysie. Każdy mecz przy takim oglądaniu się sumuje.

No i szczęśliwie, zrezygnowałem z życia, wybrałem Euro. Oddech zdążę nabrać po środzie przez dwa dni, a gdybym przegapił poniedziałkowe mecze: rzecz niewybaczalna. Oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem wieczoru, czyli meczów Dania – Rosja i Belgia – Finlandia.

Te kilka minut, kiedy Dania wyszła na 2:0, Kudriaszow powinien wylecieć, a Finom gola strzelił Lukaku, co trybuny Parken skwitowały radością godną własnej bramki, tylko po to, by… za chwilę zamilknąć, bo anulowano gola Lukaku, a Duńczycy zaprosili Rosjan do tanga, ofiarowując im karnego. Esencja piłki. Kilka minut, kiedy zdarzyło się wszystko. I znowu wszystko na ostrzu nożna, bo niby prowadzisz, ale Rosję dzieli od wyniku, który cię wyrzuci, tylko jeden gol. A Finowie? Niby o dwie klasę słabsi od Belgów, ale wytrzymali siedemdziesiąt minut, może wytrzymają jeszcze trochę.

Nie wytrzymali, bo piłka jest czasem okrutna, żal było mi Hradecky’ego – stać na straży historycznego wyniku, grać świetnie, i stracić tak pechową bramkę… wyjątkowy niefart.

Ale nie da się ukryć – zasłużony. Finlandia? Jeśli o jakiejś drużynie można powiedzieć, że powalczyła, że nieźle broniła, no to super, ale jednak nie jesteś przekonany, że chciałbyś ją oglądać dłużej, niż trzy mecze. Nie wiem, czy gdyby Turcję i Rosję zamienić grupami, to Rosja nie byłaby głównym dowcipem turnieju, a Turcja Finlandię ograła. Rosja jednak ma te broniące jej trzy punkty, choć liczba rozdanych prezentów rywalom byłaby haniebna nawet dla zespołu dołu tabeli podkarpackiej IV ligi.

Tak czy siak, ten wieczór zapamiętam jako szczególny.

Reklama

A przecież pierwszy ani ostatni nie jest.

Wciąż trochę boję się powiedzieć, że to najlepszy turniej, jaki pamiętam. Ale grzebię w pamięci, sięgam, myślę o Euro 2008, które było wspaniałe. Wspominam mundiale 2010, 2014, na których bawiłem się doskonale – ba, na tym pierwszym aż za dobrze, bo wybrałem pójście na 0:0 Francji z Urugwajem, zamiast pójście na nocną zmianę do pracy na magazynie soków. I wiem, że choć każdy turniej jest świętem, tak nie każdy jest równie dobry. Może to kwestia aktualnie robiącej furorę taktyki. Może temu turniejowi sprzyja fakt, iż aktualnie wiodące są szybkie ataki i wysoki pressing, do tego odpowiednia domieszka stałych fragmentów gry.

Z mundialem w 1998 bój jest wyjątkowo zażarty, bo wiecie jak to jest – dla mnie to turniej pierwszy. A pierwsze zawsze smakuje inaczej.

Turnieje jednak de facto są dwa, faza grupowa i faza pucharowa to dwie różne bestie. Faza grupowa wytrzymała tempo – utopiła nas w intensywności dobrych meczów, a było ich na tyle dużo, że wybaczaliśmy okazjonalne Ukrainy z Austrią. Po prostu się je przemilczało. Ale to w fazie pucharowej pisze się historia – musi być i jakaś sensacja godna wygranej Islandii z Anglią, musi być i czarny koń przynajmniej w półfinale.

No dobrze, nie musi, i bez tego może być najlepszy, ale wiecie o co chodzi: jeszcze dużo może się wydarzyć, a raczej musi. Ale myślę, że jesteśmy w grze o najlepszy turniej XXI wieku. O wygranie z Francją też, choć tutaj będzie mi ciężko o obiektywność – wszystko, co zdarzyło się w dzieciństwie, z czasem olbrzymieje.

***

Gdy patrzyłem na to, co grali Ukraińcy z Austrią, zastanawiałem się, czy w ogóle można nazwać to grą. Potem jednak zastanawiałem się, dlaczego ta drużyna, która przeciw Austrii nie potrafi przeprowadzić jakiejkolwiek składnej akcji, wyglądała całkiem nieźle na tle Holendrów.

Serio. Ukraina była kuriozalnie zła. Żona miała do mnie pretensje, że wybrałem na telewizor taki słaby mecz, a na Livescorze co chwila widać było, że u Holendrów się dzieje. Ukraino, te pretensje to też twoja wina.

Ukraina zeszła na poziom tureckości. A może nawet wykopała pod poziomem Turków dołek i do niego wpełzała, z niego sypiąc dowcipami. Przecież to czysty komizm: ich najlepszą sytuacją była główna Lainera, który kompletnie oszalał i  choć był nieatakowany, nawet nie naciskany, to spróbował zaatakować bramkę Bachmanna. Chyba tak dla zgrywy. Albo żeby Bachmann się trochę rozruszał.

No, chyba, że prawda jest taka, że Holandia gra fajnie, jest się kim w tej drużynie zajarać, ich mecze to powrót do starych czasów, gdy mecze Oranje były ozdobą turnieju. Ale zarazem wyczuwalny jest w nich – jak zwał, tak zwał – gen autodestrukcji, o którym pisał Kuba Olkiewicz. W którymś momencie czegoś braknie w tyłach i pięknie, po absolutnym szlagierze, ale z hukiem odpadną. Ale będzie to huk, który zapamiętany będzie na długo.

***

Macedonia? Nie mam pretensji. Pod względem wyników – przyznajmy – wygląda to źle. Ale wciąż będę się upierał, że coś temu turniejowi dali.

A może to tylko moje naiwniactwo, że jest ktoś ewidentnie słabszy,  i na siłę doszukuję się, że nie został zadeptany.

***

Ach, dziś Szkoci. Całe życie, na wszystko co się przydarza, da się znaleźć odpowiedni fragment Trainspotting. I owszem, odpowiadając na wasze pytania – widziałem jeszcze jakiś inny film. “Skazanych na Shawshank” i “Zieloną milę”. To tyle. O nich jednak nie można powiedzieć, że mają tę cechę, co Trainspotting. Jak przystało na dwa filmy o więzieniach – w tym w jednym dochodzi do gwałtów na głównym bohaterze, a w drugim mowa o celi śmierci – są za pogodne, za wesołe. Za mało życiowe.

Która scena Trainspotting będzie odpowiadać dzisiejszemu występowi Szkotów?

***

Polecam wam też nasze programy – Stan Euro codziennie o 8 rano.

***

I polecam też lekturę analiz taktycznych Michała Kołkowskiego. Tym razem przystanek Szwecja, ale jak poszukacie, znajdziecie choćby świetną analizę dotyczącą występu Polaków z Hiszpanią, czy rozprawienia się z mitami na temat gry Piotrka Zielińskiego.

Leszek Milewski

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

32 komentarzy

Loading...