– Nierzadko czuję, że zawodnik jest szybszy ode mnie, ale za to mam – powiem nieskromnie – znakomitą wytrzymałość. Mogę 90 minut biegać wzdłuż i wszerz boiska. Gdyby trener widział, że odstaje, to od razu posadziłby mnie na ławkę. Nie chcę, żeby szkoleniowiec wystawiał mnie za zasługi – mówi 75-letni Andrzej Piwowarczyk, który jest obecnie najstarszym piłkarzem w Polsce. Mimo upływu lat wciąż ma niezwykłą motywację i zapał do futbolu – występuje w a-klasowym SKS-ie Bratniak Kraków. Podkreślił, że codziennie stara się aktywnie spędzać czas. Na zmianę: siłownia, basen, bieganie. To prawdziwy pasjonat, który maksymalnie angażuje się w to, co robi. I nie chodzi tylko sport. Dla młodzieży stanowi wzór profesjonalnego podejścia
W czym tkwi sekret jego znakomitej formy fizycznej? Czy w młodości zapowiadał się na znakomitego sprintera? W jaki sposób uciekł ze szpitala po to, by zagrać w meczu ligowym? Jak ważną w rolę w jego życiu odgrywa muzyka i literatura? Ile książek zawiera jego prywatna biblioteka? Zapraszamy!
Często słyszy pan docinki ze strony kibiców i rywali?
Już uodporniłem się na to, że stanowię swego rodzaju atrakcję. Nie przeszkadza mi to. Wręcz sprawia mi przyjemność, że wciąż mogę występować w spotkaniach ligowych. Zazwyczaj jestem przyjmowany bardzo serdecznie. Jasne, padają pytania w stylu: a ile masz lat? Nieraz pojawiają się też złośliwe okrzyki z trybun, ale to wcześniej tak było. Teraz kierowane pod moim adresem są już kierowane same pozytywne słowa.
Negatywne komentarze były czynnikiem motywującym?
W dużej mierze tak. Ale było mi po prostu przykro, gdy słyszałem hasła: “dziadek, wnuki bawić!”. Albo “kombatant, idź do domu!”.
To już zwykłe buractwo.
Cóż, nasłuchałem się też, że zajmuje młodym miejsce w drużynie. Dobrze, że to były tylko wyjątkowe sytuacje. Zawiść i zazdrość to cecha małych ludzi.
Nie ma pan obaw, że odniesie pan poważny uraz? Trochę pan igra sobie z losem.
Czasami się zastanawiam nad tym. W końcu rzeczywiście mogę przeciążyć organizm, tylko że systematyczny i odpowiedni trening zwalcza takie ryzyko. A ja trenuje codziennie, na zmianę: siłownia, bieganie, pływanie. Oczywiście w ciągu tygodnia treningi z drużyną i w weekendy mecze. W dodatku w poniedziałki występuje w zespole oldboyów, a ta liga jest bardzo mocno obsadzona. Występuje w niej Cracovia, Wisła czy Hutnik. Teraz bracia Brożek jeszcze doszli do ekipy “Białej Gwiazdy”, gra też tam Mirosław Szymkowiak.
To chyba większe wyzwanie niż gra w A-klasie?
Cóż, te drużyny rzeczywiście górują nad resztą stawki. Ale walczymy, staramy się nadrabiać ambicją. Ostatnio nawet trener Marek Motyka zapytał się mnie: Andrzej, jak ty to robisz? A kilka razy ładnie go ograłem.
A podczas występów w “Serie A” miewa pan czasami myśli, że już odstaje od młodych zawodników?
Nierzadko czuję, że zawodnik jest szybszy ode mnie, ale za to mam – powiem nieskromnie – znakomitą wytrzymałość. Mogę półtora godziny biegać wzdłuż i wszerz boiska. Myślę, że gdyby trener widział, że odstaje, to od razu posadziłby mnie na ławkę. Nie chcę, żeby szkoleniowiec wystawiał mnie za zasługi. Zresztą, gramy o punkty, nie ma taryfy ulgowej. Nie ma takiej sytuacji, że Piwowarczyk gra, bo ma 75 lat.
Potrafi pan znaleźć wspólny język z młodzieżą?
Nie mam z tym problemu. W przeszłości pracowałem w szkole, byłem wychowawcą młodzieży. Bardzo dużo czerpałem z kontaktu z młodymi ludźmi – głównie energii. Gdy pełniłem funkcję trenera, miałem styczność z licealistami i studentami. Można powiedzieć, że jestem w komitywie z młodzieżą.
Czuje się pan przez to młodszy?
Tak. Zdecydowanie. Nawet czasami głupio to wygląda, gdy założę sobie koszulkę z wizerunkiem zespołu Black Sabbath. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to codzienny widok.
Ma pan duszę rockmana?
W klimaty rocka wprowadzili mnie dawno temu moi podopieczni. Od tamtej pory jestem fanatykiem takich zespołów jak: Led Zeppelin, Deep Purple czy Pink Floyd. Jednak mój faworyt to bezapelacyjnie Ozzy Osbourne z Black Sabbath. No, cudownie śpiewa. Choć w muzyce popieram wszystkie gatunki, a to dlatego, że jestem właścicielem dużej firmy fonograficznej, która produkuje płyty i nagrywa muzykę. Mam studio nagrań, w którym mieli okazję tworzyć swoje krążki: grupa Pod Budą z Andrzejem Sikorowskim, Jacek Lech, Irena Santor czy Marcin Daniec.
A więc muzyka obok sportu to pana drugi istotny element życiowej tożsamości?
Owszem. Z kolei dla relaksu uwielbiam słuchać muzyki poważnej, instrumentalnej. Szczególnie polecam japońskiego multiinstrumentalistę, Kitaro. Za sprawą jego dźwięków można przenieść się w czasie do średniowiecznej Azji. Będę szczery – ja to kocham, nie mogę żyć bez sportu i muzyki.
Nie potrzebuje pan specjalnej motywacji do trenowania?
To wynika z tego, że futbol, generalnie sport, stał się częścią mojej osobowości. Ta pasja wniknęła we mnie. Po skończeniu AWF-u, zostałem trenerem lekkoatletyki w Wawelu Kraków. Dzięki temu miałem do czynienia z młodzieżą. Chlubiłem się tym, że praktycznie w każdej dyscyplinie sportu potrafiłem sobie dać radę. Każda wolna niedziela spędzona aktywnie mnie tak pociągała, bo stanowiła oderwanie od tygodnia pracy. Zresztą do dziś po prostu uwielbiam wykorzystywać każdą wolną chwilę na uprawianie sportu.
Pasja do futbolu towarzyszy panu już od najmłodszych lat?
Piłka nożna – to za duże słowo – taka piłeczka zaczęła się u mnie na podwórku. W wieku dziesięciu lat już w każdej wolnej chwili kopałem sobie z kolegami. Podwórko to była podstawa w tamtych czasach. Z kamieni robiliśmy bramki. Na blokowisku mieliśmy też taki placyk przy domkach. Często też chodziliśmy na łąki. I tak do czternastego roku życia bawiłem się tą piłką i weszło mi to w krew.
Potem przygoda z piłką zaczęła być bardziej poważna? Czy wybrał pan inny sport?
Gdy kończyłem szkołę podstawową, rozpocząłem treningi w zespole juniorskim Wisły Kraków. Wcześniej nieformalnie uczęszczałem na zajęcia klubów dzielnicowych. Muszę przyznać, że zaczęło się to dzięki popularnym wtedy turniejom “dzikich drużyn”, które organizowała “Biała Gwiazda”. I wtedy wypatrzył mnie trener Adam Grabka, szukający talentów. Nie zaliczałem się do grona wielce utalentowanych graczy, ale miałem też zalety. Zaproponował mi, żebym dołączył do jego zespołu. Oczywiście przystałem na propozycję.
Zapewne trudno wtedy było się przebić do pierwszej drużyny Wisły?
Nie przykładałem aż tak dużej wagi do konkretnego sportu, konkretnej dyscypliny. Uwielbiałem każdą formę aktywności fizycznej. Liczył się ruch. Grałem też w siatkówkę, koszykówkę. Nawet w hokeja próbowałem pogrywać sobie. Natomiast gdy skończyłem wiek juniora, przeszedłem do drugiej drużyny “Białej Gwiazdy” i zaliczyłem epizod w pierwszym zespole – w Pucharze Polski na szczeblu lokalnym. Jednak, jako 18-letni chłopak, nie mieściłem się w drużynie, mimo że miałem rewelacyjną szybkość. Z racji tego występowałem na skrzydle. Trudno było mnie dogonić.
To prawda, że w biegu na 100 metrów wykręcał pan czas poniżej 11 sekund?
A cóż to takiego 11 sekund? Na zawołanie udawało mi się pobiec w takim czasie.
Przeciętny człowiek nie jest obdarzony taką szybkością.
No tak, wiele osób nawet bariery 13 sekund nie jest w stanie złamać. Wtedy na stadionie Wisły była bieżnia, tak więc często robiono nam sprawdziany i wychodziły mi czasy oscylujące 10,8 sekund. Rzecz jasna pomiary nie były tak dokładne jak teraz. Niemniej wyróżniałem się pod tym względem.
Z tego co udało mi się dowiedzieć, to na zawodach biegał pan w sztafecie 4×100 metrów.
Tak. Ale to już nieco później. Zacząłem wówczas trenować lekkoatletykę w Wojskowym Klubie Sportowym “Wawel”. No i zaliczyłem kolejny fajny epizod – byłem członkiem sztafety drugiej reprezentacji Polski.
Może trzeba było od razu postawić na lekkoatletykę?
Nie zostałbym wybitnym sprinterem – nie miałem odpowiednich warunków fizycznych. 1.76 m i 65 kg nie predysponowały mnie do zawodowego uprawianie tej dyscypliny. Poza tym trzeba było bardzo dużo pracy włożyć, by osiągnąć poważny sukces. Trudno byłoby się także utrzymać ze sportu. Podam panu przykład: Henryk Szordykowski, średniodystanowiec, mimo że był medalistą mistrzostw Europy, olimpijczykiem, ani grosza nie przywiózł z tych zawodów. Zupełnie inne czasy.
To kiedy dokładnie wrócił pan do futbolu?
Bodajże w 1992 r. Syn założył drużynę w C-klasie, ale tak średnio to wyszło pod względem organizacyjnym, więc zacząłem ich wspomagać pod względem finansowym. Miałem wówczas dwie firmy, więc mogłem sobie na to pozwolić. Aż wreszcie syn zaproponował mi, żebym pomógł im na boisku. Przez moment nawet byłem trenerem tego zespołu. Nieźle potrafiłem dać w kość zawodnikom. Aż któregoś razu przyszli z pretensjami i powiedzieli: trenerze, to jest piłka nożna, a nie lekkoatletyka. Na co ja: ale lekkoatletyka to królowa sportu (śmiech). Generalnie na nowo złapałem ogromnego bakcyla do piłki nożnej. I tak po dziś dzień regularnie występuje w niższych ligach.
Między panem a synem były kłótnie w zespole? Ojciec i syn w jednej drużynie to nierzadko mieszanka wybuchowa.
Nie, nie była trudna relacja w zespole. Potrafiliśmy się dogadać. Syn również był obdarzony szybkością. Ewidentnie wszyscy mamy w to genach, bo wnuczek także wyróżnia się na boisku pod tym względem. Teraz w wieku 10 lat trenuje w jednej z krakowskich akademii.
Jest pan uzależniony od zmęczenia fizycznego po treningu?
Uczucie zmęczenia, gdy człowiek wraca z meczu czy treningu jest bardzo przyjemne. Chodzi o ten moment przejścia ze zmęczenia mocnego do łagodnego. To przepiękny stan. Mój odpoczynek też nie był taki bierny – po meczu przyjeżdżałem do domu, puszczałem sobie wodę do wanny, wkładałem specjalną matę i dodawałem sól z morza martwego. Plus jakaś świeczka i muzyczka. Wystarczyło pół godziny i człowiek wychodził jak nowonarodzony.
Rozumiem, że pana obecna forma fizyczna to efekt tego maksymalnie zdrowego stylu życia?
Nie uszło nic ze mnie. To powietrze ze mnie nie oklapło. Po pierwsze – byłem zdrowy. Wprawdzie kontuzji to miałem bez liku, gdy trenowałem lekkoatletykę, ale szybko udawało mi dochodzić do pełnej sprawności. Niezwykle ważne jest też odpowiednie odżywianie. Już od 20 lat – dzięki mojej żonie – przykładam do tego dużą wagę. Żona mówi mi: co mam jeść, w jakich ilościach. Niesamowicie dba mnie.
Czyli akceptuje to, że wciąż pan ugania się za piłką?
Nie będę ukrywać – żonę już męczą te moje wyjazdy na mecze, wyjścia na treningi i przywożenie sprzętu do prania. Dawniej nawet przyjeżdżała oglądać nasze spotkania. Tylko w momencie, gdy kibicowanie zrobiło się takie trochę wulgarne, to zaniechała tego.
Skoro poruszyliśmy wątek zdrowego stylu życia, to domniemywam, że alkoholu pan nie spożywa?
Wszystko dla ludzi. Najważniejsze mieć umiar. Trzeba też wiedzieć, co pić, kiedy i ile. Akurat jestem koneserem dobrego wina – głównie czerwone wytrawne. Robię też swoje wyroby winiarskie, z dziesięć rodzajów. Mam do tego odpowiednie beczułki. Od czasu do czasu, wieczorem z żoną napiję się lampki wina. Kiedyś preferowałem piwo. Była taka moda w oldboyach po meczu, że siadało się i piwkowało z kolegami z drużyny.
Do tej pory po spotkaniach oldboyów organizowane są małe biesiady – grill i piwko. Z tym głównie kojarzą mi się rozrywki “starszych panów”.
Stanowi to element integracji. Natomiast w pewnym momencie kompletnie przestało mi smakować piwo. Zresztą nie wpływa dobrze na formę fizyczną.
Słyszałem, że kiedyś uciekł pan ze szpitala po to, żeby wystąpić w spotkaniu ligowym.
Ano zdarzyła się tak sytuacja. Mój uczeń został lekarzem i miałem coś ze wzrokiem. To on skierował mnie do szpitala wojskowego, ale nie stwierdzono u mnie nic poważnego. Tylko kazano mi na tydzień zostać na obserwacji, przynosili mi różne medykamenty. Sęk w tym, że akurat zbliżała się niedziela majowa i bardzo ważny mecz dla mojej drużyny. Myślę sobie, co tu wykombinować. A więc poszedłem do ordynatora i mówię mu: panie doktorze, mam bardzo ważną uroczystość rodzinną związaną z komunią.
Łyknął to?
Z początku nie chciał dać mi przepustki. Jednak wybłagałem go argumentami, że przyjeżdża rodzina z daleka, której dawno nie widziałem. W końcu zgodził się. Po czym dodał: tylko proszę po uroczystości wrócić. No i opuściłem szpital, zagrałem mecz, a następnie wróciłem.
Żona pewnie nie była dumna z tego.
I tu się pan mocno zdziwi. Otóż żona przywiozła mi sprzęt sportowy. To było prawie dwadzieścia lat temu, wtedy bardzo poważnie podchodziła do mojej pasji. Z tym że naprawdę nie miałem żadnych objawów. Mało tego – do tej pory mam bardzo dobry wzrok, choć do czytania już używam okularów. A muszę panu powiedzieć, że czytam codziennie około trzech/czterech godzin. Mam pokaźną kolekcję książek. Żeby panu nie skłamać, na tę chwilę mam 4300 egzemplarzy. Mam też hobby na punkcie Dzikiego Zachodu – książek i filmów. Filmów o tej tematyce uzbierałem chyba z tysiąc.
Czepie pan inspiracje z literatury?
Książka wyzwala w człowieku inną mentalność, inne myślenie. Chcą, nie chcąc, człowiek wzoruje się na bohaterach. Nabiera pewnych wzorców.
Kultura czytania, ale i kultura fizyczna zanika wśród młodzieży. Jest pan tym zaniepokojony?
Mentalność młodych ludzi musiała się zmienić, bo otaczający nas świat przeszedł diametralną metamorfozę. Internet i komórka wprowadziła zupełnie inne życie, inne ścieżki, inne zainteresowania.
Postęp elektroniczny trzeba umiejętnie dawkować. Jak ze wszystkim w życiu.
Przede wszystkim jest potrzebny. Nie możemy stać w miejscu i mówić, że jest XX wiek. Czytać takie książki a nie inne albo oglądać telewizję czarno-białą. Z tym że ten postęp niestety zabił rozwój fizyczny młodzieży. Zdecydowanie. Widzę to jako dawno nauczyciel WF-u. Chodzę też obserwować treningi i mecze mojego wnuczka i dostrzegam to, jak dziwnie teraz młodzi się poruszają. Nie są chętni do wysiłku. Najlepiej to skończyć trening i do domu, by chwycić w dłoń telefon.
Młodzież powinna brać z pana przykład.
Wielu zawodników z mojego obecnego klubu – Studencki Klub Sportowy “Bratniak” Kraków wzoruje się na mnie. Ale nie wszyscy. Niemniej jednak to trzeba mieć w sobie zapał i pasję. Bez tego nie ma sensu pchać się do trenowania.
Prowadzi pan własną firmę. Po pracy spędza pan wiele godzin na obiektach sportowych. Wspomniał pan także o pasji do muzyki i literatury. W czym tkwi sekret tej znakomitej organizacji dnia?
Jakoś poukładałem sobie to. W moim przypadku duże znaczenie ma to, że mam zabezpieczony byt. Mam emeryturę wojskową. Nie wspominałem o tym wcześniej – po AWF-ie pojechałem na obowiązkową szkołę oficerską, zyskałem stopień podporucznika przeniesionego do rezerwy. Ale dostałem propozycję, żebym został w armii na stałe – zamiast być trenerem cywilnym, mogłem pełnić tę funkcję na etacie żołnierza zawodowego. Z wojska odszedłem w stopniu pułkownika. A co najlepsze – w ogóle nie planowałem takiej drogi zawodowej.
Wracając do mojego zarządzania czasem, to od 8:00 do 16:00 przebywam w pracy. Albo i dłużej, tak jak dzisiaj. Ponadto idę jeszcze na taki mały rozruch (rozmawialiśmy chwilę po godzinie 20:00 – przyp. red.). Potem sobie z godzinkę poczytam i dopiero pójdę spać. W moim wieku sześć lub siedem godzin snu w zupełności wystarcza. Zawsze wstaję rano wypoczęty.
ROZMAWIAŁ PIOTR STOLARCZYK
fot.bratniak2.futbolowo.pl