Paweł Mogielnicki z 90minut.pl klasycznie wyliczył procentowe ryzyko spadku każdej z drużyn bijących się o utrzymanie w Ekstraklasie. Podbeskidzie – 78,5%. Stal – 20%. Wisła Płock – 0,8%. Cracovia – 0,6%. Wisła Kraków – 0,02%. Matematyka i statystyka jest dla bielszczan bezlitosna. Zostały jeszcze trzy kolejki, ale I liga już majaczy gdzieś na horyzoncie, już macha nieprzyjaźnie i już czeka tylko, żeby znów przyjąć do siebie ubiegłorocznego wicemistrza. I jasne, Podbeskidzie dalej ma szanse na pozostanie w lidze, jeszcze nic straconego, ale łatwo nie będzie. To nie ekipa Roberta Kasperczyka będzie w tej grze rozdawać karty. Zastanówmy się jednak, na co liczyć może czerwona latarnia rozgrywek w kwestii walki o ligowy byt.
Terminarz
Paweł Mogielnicki napisał: „Wisła Płock gra jeszcze z Podbeskidziem, więc na pewno jedna z tych drużyn nie przekroczy dorobku 32 punktów, co też oznacza, że 33 punkty dają pewne utrzymanie”. 33 punkty dają pewne utrzymanie. Właściwie to taki napis powinien zawisnąć w budynku klubowym Podbeskidzia. Wszelkie inne kalkulacje, obliczenia, matematyki nie mają tu wielkiej racji bytu. Problem w tym, że jeśli Podbeskidzie kończyłoby sezon z 33 punktami, oznaczałoby to, że wygrało swoje mecze we wszystkich ostatnich trzech ligowych kolejkach. Rzut oka w kalendarz:
– Piast (wyjazd), Wisła Płock (dom), Legia (wyjazd)
I już wiadomo, że brzmi to scenariusz mocno hurraoptymistyczny. Piast Gliwice walczy o europejskie puchary. Wisła Płock o utrzymanie z w miarę bezpiecznej pozycji, ale też z niezwykle zmotywowanym i umiejącym motywować Maciejem Bartoszkiem u sterów. No i akurat szczęście, że z wyluzowaną Legią faktycznie będzie można pokusić się o niespodziankę, bo dla świeżo upieczonego mistrza Polski to już sezon ogórkowy, no chyba, że:
a) Legia postanowi jeszcze raz wrzucić wyższy bieg, żeby jeszcze bardziej osłodzić sobie fetę mistrzowską na własnym stadionie,
b) już wcześniej będzie pozamiatane.
Obie opcje brzmią prawdopodobnie. Podbeskidzie czeka skomplikowana przeprawa. Na pewno nie uda się za to utrzymać, jeśli ekipa Roberta Kasperczyka skończy sezon bez ani jednego zwycięstwa na wyjeździe. Raz, że to byłaby kompromitacja i z takim bilansem nie ma czego szukać w Ekstraklasie, a dwa, że dwie porażki minimalizują szanse na utrzymanie praktycznie do zera. Jedyną sensowną opcją jest nawiązanie do pierwszych czterech wiosennych meczów. W innym wypadku bielszczanie lecą z ligi i nawet nie będzie nam ich żal.
Kamil Biliński-Marko Roginić
Duet napastników jest największą nadzieją Podbeskidzia na utrzymanie. Kamil Biliński jest jedynym piłkarzem bielskiego klubu, który z ręką na sercu może powiedzieć, że zrobił absolutnie wszystko, żeby drużyna zachowała ligowy byt. Strzelił jedenaście bramek. Wiele na rzecz ważnych punktów. Dojechał do ekstraklasowego poziomu – i mentalnie, i piłkarsko, i snajpersko, i emocjonalnie. Zrobił swoje. Nikt złego słowa na jego temat nie powie. Nawet jeśli to skończy się spadkiem. Kompletnym napastnikiem, również na polskie warunki, nigdy nie był, nie jest i nigdy nie będzie, ale Podbeskidzie może liczyć, że w starciach z Piastem, Wisłą Płock i Legią coś szurnie, bo do tej pory zawsze, kiedy trzeba było, to trafiał. Nie potrzebuje do tego wielkiej kreacji, nie potrzebuje do tego wspaniałych podań, nie potrzebuje do tego dziesiątek okazji. Strzeli gola, kiedy trzeba, bo to zwyczajnie umie.
Mecz z Piastem będzie też dla niego fajną okazją, żeby skonfrontować się z rywalem o miano najlepszego polskiego strzelca Ekstraklasy. Jakub Świerczok ma 12 trafień. Różnica jednego gola. Do zniwelowania. Jakąś motywacja to jest.
Ostatnio całkiem korzystnie wypada też Marko Roginić. Facet był czołowym napastnikiem I ligi, jednym z architektów awansu Podbeskidzia do elity, ale przez pierwsze kilka tygodni tego sezonu leczył kontuzje i długo nie mógł odnaleźć rytmu. Nie wyglądał dobrze ani na skrzydle, ani jako drugi napastnik. Coś nie grało, choć przecież to zupełnie inny typ dziewiątki niż Biliński – lubi się cofać, zastawiać, powalczyć w defensywie, wypracować akcje koledze. Może nawet, od biedy, pasowałby do takiego Rakowa. Ale dobra, do rzeczy. Roginić obudził się akurat na końcówkę ligi. Z Lechią strzelił gola i zaliczył kluczowe podanie, a z Lechem walnął pięknego gola na wagę trzech punktów.
Jeśli Biliński z Roginiciem utrzymają formę i dalej będą w stanie strzelać bramki, szanse na utrzymanie Podbeskidzia wzrastają. Skuteczni napastnicy to bowiem coś, czym nie dysponują chociażby Stal Mielec, Wisła Płock czy Cracovia. A to już coś.
Lepsza defensywa
Podbeskidzie ma absolutnie najsłabszą defensywę w lidze. Jasne, i tak wygląda to o niebo lepiej niż za czasów Krzysztofa Brede i rundy jesiennej, ale wiosna też przyniosła kilka spotkań, po których trzeba było się przeżegnać ubolewając nad marnością linii obronnej bielszczan. Nie szukajmy daleko. Roztrwonienie przewagi i porażka 1:2 z Zagłębiem Lubin to totalne frajerstwo. Kardynalne błędy Dmytro Baszłaja i nieatakowanie biegnący kilkadziesiąt metrów Robert Pich w doliczonym czasie gry meczu ze Śląskiem, to frajerstwo numer dwa. Ba, nawet, gdyby Lech nie kompromitował się na każdym kroku, to też niełatwo byłoby o to, żeby w ogóle cokolwiek piękna bramka Marko Roginicia znaczyła. Bo, umówmy się, tam Lech powinien prowadzić, ale Michał Skóraś kompletnie się zagubił.
Inna sprawa, że akurat mecz z Lechem zwiastował, że Podbeskidzie potrafi się w defensywie ogarnąć. Bardzo przyzwoicie blokiem obronnym zarządza Rafał Janicki. Petar Mamić to solidny wahadłowy. Milan Rundić wiosną się ogarnął. Niepsuj i Modelski nie zachwycają, ale też nie odstraszają. Szkoda tylko tego Baszłaja, bo chłop jest sabotażystą.
Ale tu nie ma sensu się długo rozwodzić: dopiero trzy ostatnie mecze pokażą, czy defensywę Podbeskidzia zapamiętamy jako jedną z najgorszych w historii tej ligi po zasłużonym spadku, czy jako taką, która potrafiła ogarnąć się w kluczowy momencie sezonu. Karty na stół. Sprawdzamy.
Powrót pragmatyzmu
– Będzie dużo pragmatyzmu. To nie ulega żadnym wątpliwościom. Ekstraklasa jest mi dobrze znana i wydaje mi się, że niewiele może nas zaskoczyć. Może jedynie drobne rzeczy, które wynikną z pomysłu na grę danego trenera drużyny przeciwnej w konkretnym meczu. Jakaś diametralna zmiana taktyki może stanowić niespodziankę, ale to tyle, to jest klasyk, kruczki są zawsze. Zawodnicy są znani, znają się, wiedzą o co chodzi w tej grze. Nie będę mamił kibiców opowieściami o tym, że Podbeskidzie będzie grało piękną i cudowną piłkę. Nie będzie czegoś takiego – tak mówił nam Robert Kasperczyk przed początkiem rundy wiosennej.
Pierwsze mecze jego kadencji wskazywały, że faktycznie tak będzie. A potem się posypało. Często nic nie wychodziło z tego pragmatyzmu. W pewnym momencie Kasperczyk powiedział nawet, że gra Góralom, jego zdaniem, ostatnio się “przelewała”. Za dużo zostawiali miejsca, za dużo było fantazji, za mało było pragmatyzmu, za dużo było rumakowania. No bo nie brakowało spotkań, w których Podbeskidziu brakowało tożsamości. W ofensywie dominowała laga i proste środki, a w obronie brak koncentracji i głupie błędy. W konsekwencji kilkanaście minut potrafiło wyglądać składnie, a następnych kilkadziesiąt nijako. Odbiło się to na wynikach.
Kierunek pokazać powinny za to mecze z Zagłębiem, Śląskiem i Lechem. Otwarty futbol i wymiana ciosów nie mają sensu. Trzeba spróbować grać pragmatycznie. A nuż uda się utrzymać.
Fot. Newspix